natan gurfinkiel: smakowity donos na naszą alinę7 min czytania

natan sepia2014-10-13.

dość dawno temu przeczytałem na sieci reportaż mojej niegdysiejszej redakcyjnej koleżanki na temat nowojorskich wózków z jedzeniem. “rzepa” nie bardzo już nadawała się do czytania, ale pracowało tam jeszcze kilka osób, które lubiłem. d*** jest jedną z nich, więc zatrzymałem stronę w polu widzenia, a przeczytawszy napisałem kilka linijek na mailowy adres autorki.

przemierzałem 5th ave. wiele razy i widziałem te wózki, tylko jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby przetestować ten street food, choć w wielu miejscach na świecie: w krajach arabskich, w tajlandii, a jeszcze bardziej w malezji. najdłużej byłem w pinangu (georgetown, ale nikt tej nazwy nie używa na co dzień) – trójnarodowym chińsko-malajsko- hinduskim mieście, architektonicznie przypominającym chiny z lat trzydziestych, takie jak widzi się je na starych zdjęciach. gdyby nie nowoczesne samochody i to, że riksze napędzane są pedałami, a często mają silniki, można by pomyśleć że kalendarz stanął w miejscu, wieczorem tysiące ludzi je kolację na placach. hinduskie i malajskie miejsca są stałe, chiński targ jedzeniowy jest coraz to gdzieś indziej. najbarwniej wygląda malajskie miejsce jedzeniowe, położone na nabrzeżu. przychodzą tam całe rodziny z wypindrzonymi dziećmi. kobiety – szczupłe i smukłe w kolorowych, powiewnych długich sukniach. kiedy zbijają się w gromadkę wyglądają jak stadko egzotycznych ptaków z nieco złamanym w kolorach upierzeniem, bo ta barwność sukienek nie kłuje w oczy. najmniej dbają o przyodziewek mężczyźni. na malajskim targu je się owoce morza. rzuca się je najpierw na wagę, a potem natychmiast na patelnię.

w maroku jadłem co wieczór na powietrzu, otoczony tłumem ludzi – zwłaszcza w marrakeszu.

dżema – el -fna, ogromny centralny plac w medinie zamienia się wieczorem w jedną wielką jadłodajnię dla tysięcy ludzi. biesiadzie towarzyszą dodatkowe atrakcje w postaci story tellers – opowiadaczy, zaklinaczy wężów, nosiwodów w barwnych strojach. plac funkcjonuje do późna w nocy i dopiero nad ranem zaczyna się wyludniać…

street food w nowym jorku nie miał dla mnie tych atrakcji, chętnie jadałem natomiast w delikatesach. upodobałem sobie “the duke” na 41str. miedzy avenue of the americas (czyli 6th ave.) a broadwayem. wybór sałatek i dań był ogromny i wszystko było bardzo dobre. mimo, że miejsce odwiedzały tłumy, tłok był rozładowywany bardzo sprawnie, bo ceny były ujednolicone i opłata pobierana od wagi, na dodatek tuż obok był bryant park, a tam stoliki i krzesła, więc mnóstwo ludzi wynosiło swój lunch do parczku, otoczonego drapaczami i wyglądającego jak zadrzewione i trawiaste dno ogromnej studni.

na kawę i jakiś deser można było pójść tuż obok parczku do dużej piekarni i cukierni “le pain quotidien” na 40 ulicy.

byłem też w koszernej knajpie na “diamond path” – odcinku 47 str. pomiędzy 5 a 6. ave. sklepy z biżuterią oszałamiające od brylantów aż łuna biła, choć często w nienajlepszym guście. ciekawsze było jednak to co działo się na chodnikach przed tymi sklepami. pełno rozgorączkowanych, gwałtownie gestykulujących chasydów, z komórkami w ręku – zupełne przedwojenne nalewki, gdyby nie te telefony. obok – grupki ludzi mówiących mieszaniną yiddish i rosyjskiej grypsery. w innym miejscu hindusi – wszyscy załatwiali jakieś interesy i co chwila byłem nagabywany zapytaniami czy nie mam złota lub diamentów do sprzedania, bo oferowali lepszą jakoby cenę, niż w sklepach. poratowałem się ucieczką do knajpy. wchodziło się do niej wąskimi schodami na trzecie (po naszemu drugie) piętro dość obskurnej kamienicy. właścicielami byli żydzi z buchary. kelnerki i kelnerzy mówili między sobą po rosyjsku do gości – po angielsku, lub zależnie od potrzeby, niekiedy również w yiddish. w karcie dań kaukaskie i uzbeckie potrawy: zupa charczo, jakieś szaszłyki, baranie ragoût i lepeshka – uzbek bread.

byłem też w katz deli na east houston street – najstarszych żydowskich delikatesach w nowym jorku, założonych pod koniec XIX w, w czasach kiedy lower east side była jeszcze żydowską dzielnicą (teraz hester street, pokazywana w kilku filmach, jest juz prawie w całości chińska) na ścianie w sali jadalnej wiszą czarnobiałe zdjęcia wszystkich sław, którzy jadali u katza. teraz w tym koszernym zakładzie, który oferuje catering na shabbat, pesach, chanuke, wesela. bar mitzwę i bóg wie jeszcze co, nie ma już chyba wśród personelu ani jednego żyda, dominują latynosi i afroamerykanie. jeden z nich za kontuarem zapytał mnie skąd przyjechałem. kiedy powiedziałem mu że chcę matzo ball soup i sałatke z kurczaka. skarcił mnie łagodnie: nie przyjeżdża się tutaj z danii po to żeby jeść chicken salad. try this – powiedział, odkroiwszy dwa plasterki pastrami – najlepsze w świecie. zmieniłem zamówienie i wziąłem sandwich z pastrami(znakomity!), który nakarmił, żeby nie powiedzieć zapchał do imentu mnie i moje dorosłe dziecko. potem przeczytałem w jadłospisie, który moja córka wymaniła u personelu i który teraz ozdabia jej kuchnie, że porcja wystarcza dla jednego normalnego klienta lub trzech turystów.

byłem też z dziecięciem i dwiema naszymi polskimi przyjaciółkami z NYC w małej i dość obskurnej egipskiej knajpce w astorii na queensie. jadłospis został wyrecytowany przez właściciela, bo to on właśnie był żywą kartą dań – innej nie było, a opowiadał tak sugestywnie, że ciekła nam ślinka od samego słuchania. jedzenie było rzeczywiście znakomite, wino o wiele mniej. kiedy pochłanialiśmy już deser, przyszli jacyś ludzie i usiedli przy zamówionym wcześniej stoliku obok. scena z jadłospisem powtórzyła się i właściciel wyrecytował słowo w słowo tȩ samą kartę dań, tak samo się uśmiechając i wykonując te same gesty…

jadłem na ulicy jeden jedyny raz – w brighton beach, kiedy zobaczyłem rosyjski pieróg z kapustą i grzybami, coś czego w moim barbarzyńskim kraju przecież nie uświadczę. kiedy posililiśmy się i poszliśmy dalej wzdłuż coney island ave.- głównej arterii dzielnicy, moja córka zobaczyła na straganie tarczę dawida na łańcuszku. wzięła ją do ręki i powiedziała zdumiona: o kurwa, zapominając, że jest wśród słowian (abstrahujac od religii). właściciel straganu, stateczny i kulturalnie wyglądający pan około sześćdziesiątki spojrzał na nas ze zgorszeniem.

– dziewuszka, a rugajetsia kak sapożnik
– jesli błagowospitannaja barysznia iz poriadocznoj jewrejskoj siemji goworit takoje, znaczit imiejutsia osnowanija -powiedziałem broniąc honoru latorośli.
– chciałbym zobaczyć ten powód

podaliśmy mu przedmiot. na rewersie wytłoczony był napis: made in thailand
– no, cóż… w takim żyjemy świecie. równie dobrze moglibyście trafić na coś podobnego w jerozolimie…

appendix z donosem:

ta krótka rozmowa po rosyjsku przywołała gastronomiczne wspomnienie z moskwy. pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy moja duńska gazeta wysłała mnie do ZSRR byłem w restauracji “minsk” na twierskiej (naonczas gorkiego). poprosiłem kelnera, by mi polecił jakieś narodowe białoruskie danie.

– zraz zawijany z kaszą gryczaną…

– jadłem to w warszawie jako typowo polskie danie, powiedziałem ku rozbawieniu dwojga mych rosyjskich współbiesiadników.

– tak, zareplikował kelner. polacy od wieków wszystko nam kradli…

ładne rzeczy! nasza koleżanka alina zaprezentowała kiedyś przepis na wołowy zraz zawijany, reklamując go w dodatku jako popisowe danie polskiej kuchni.
nie wiedziała biedna, że jest propagatorką paserstwa…

natan gurfinkiel

Print Friendly, PDF & Email
 

6 komentarzy

  1. A. Goryński 13.10.2014
  2. natan gurfinkiel 14.10.2014
  3. A. Goryński 14.10.2014
  4. A. Goryński 14.10.2014
  5. Alina Kwapisz-Kulińska 14.10.2014
  6. natan gurfinkiel 14.10.2014