Agnieszka Wróblewska: Za darmo czy za pieniądze?8 min czytania

przychodnia2015-02-13.

Powiem rzecz niepopularną – uważam, że służba zdrowia w Polsce jest zorganizowana nienajgorzej,  jeśli zważyć na nasze możliwości budżetowe. Na wiele usług medycznych nie starcza wprawdzie pieniędzy w ramach ubezpieczenia obywateli, ale dzięki temu, że system wspierają ubezpieczenia fundowane przez pracodawców, i że jest możliwość łączenia usług opłacanych przez NFZ z możliwością dopłacania przez pacjenta tam gdzie z Funduszu nie starcza, jest wyjściem racjonalnym. W kraju działa dziś wiele przychodni na prywatnym statusie świadczących jednocześnie usługi w ramach NFZ. Dzięki temu wyrosła konkurencja i pacjenci mogą wybierać przychodnie które im najbardziej odpowiadają.

W latach 90., kiedy moja dzielnica Białołęka była jeszcze samodzielną gminą i w związku z tym miała do dyspozycji większe pieniądze niż teraz kiedy jest dzielnicą wielkiej Warszawy, zafundowała sobie za kilkanaście milionów złotych piękną przychodnię zdrowia przy ulicy Milenijnej. Od tamtej pory Białołęka rozrosła się do stu tysięcy mieszkańców, ale na taką inwestycję w ochronę zdrowia nie byłoby jej już stać.

I może lepiej. Bo kiedy sześć lat temu opisywałam dla naszej lokalnej gazety dzielnicowe przychodnie lekarskie, porównałam pracę w tej pięknej przychodni ZOZ-u z prywatnie zarządzaną Medycyną Rodzinną. Na Milenijnej dysponują powierzchnią użytkową 3,5 tys. metrów i jest do użytku 96 pokoi. Prywatna Medycyna Rodzinna zajmuje 512 metrów i ma 16 gabinetów. Ale kiedy na Milenijną było zapisanych 22 tysiące pacjentów opłacanych przez NFZ, w Medycynie Rodzinnej, siedem razy mniejszej, mieli takich pacjentów niewiele mniej – 19 tysięcy. A oprócz nich przyjmowali kilka tysięcy „abonamentowych”, czyli takich którym leczenie opłacały firmy i pacjentów prywatnych, czyli takich którzy sami płacą za wizytę u lekarza. Dochód, jaki miała ta prywatna przychodnia z usług opłacanych przez NFZ był mniej więcej równy wpływom z wizyt opłacanych przez pracodawców, t.zw. abonamentowych, plus od pacjentów którzy przychodzili prywatnie. Inaczej mówiąc – mniej więcej połowa pacjentów leczyła się tam „za darmo”, na ubezpieczenie – jak zwykliśmy mówić, i połowa za pieniądze, własne albo swoich zakładów pracy.

Liczby mówią same za siebie, ale i gołym okiem łatwo było zauważyć różnicę w wykorzystaniu obydwu tych placówek. Na Myśliborskiej panował ruch od rana do zamknięcia, podczas kiedy na korytarzach Milenijnej pustawo i wiele gabinetów zamkniętych. Kiedy sześć lat temu zapytałam pana dyrektora ZOZ-u dlaczego tak jest, odpowiedział pytaniem – czy wolałaby pani długie kolejki do lekarzy?

Artykuł, który wtedy napisałam nie spodobał mu się tak bardzo, że nawet po sześciu latach nie zgodził się ze mną teraz rozmawiać. Myślę, że wiem dlaczego – otóż przez te całe sześć lat nie wiele się zmieniło. Chciałam właśnie spytać dlaczego – czy korytarze w przychodni są puste, bo nie wolno im zatrudniać więcej lekarzy niż wynika z przydzielonych kontraktów? Czy nie wolno im wykorzystywać pomieszczeń na usługi odpłatne, czy też nie wynajmują, bo to się nikomu nie opłaca?

Sześć lat temu usłyszałam, że nie wynajmują dlatego, że żadnej wolnej powierzchni nie mają. Po prostu nie ma takiego zwierza, chociaż gołym okiem widać było dysproporcję między przestrzenią, a jej wykorzystaniem. Ponieważ tym razem nie udało mi się porozmawiać z panem dyrektorem, sama zrobiłam sobie wycieczkę po korytarzach naszej pięknej, dzielnicowej przychodni.

Był wtorek, południe, przed gabinetem internisty, czyli podstawowej opieki zdrowotnej czekały trzy czy cztery osoby, poza tym na korytarzach raczej pusto.

Dwa gabinety chirurgii dziecięcej – na obydwu tabliczki z informacją, że lekarze są na urlopach.

  • Dwa gabinety z nazwą – gabinet aseptyczny: zamknięte
  • Stomatologia – pięć gabinetów, w jednym z nich przyjmują pacjentów. W innym powinien być dyżur – tak wynika z wywieszki – ale nikogo nie ma, drugi gabinet z wywieszką: urlop. Trzecia stomatologia – drzwi zamknięte, żadnej informacji, podobnie w 4. i 5. gabinecie stomatologicznym – tabliczki z napisem stomatolog i… nikogo.
  • Laryngolog – widocznie przyjmuje, bo dwie osoby czekają przed drzwiami.
  • Neurologia – z wywieszki wynika że lekarz przyjmuje… 1 godzinę w tygodniu
  • Badania USG – tu parę osób czeka w kolejce
  • Psychiatra – jak wynika z wywieszki powinien przyjmować tego dnia, nie ma nikogo.
  • Kilka gabinetów bez wywieszek, drzwi zamknięte.
  • Dermatolog – kartka: lekarz nieobecny
  • Internista – wg. wywieszki powinien ktoś być, nikogo
  • Ginekolodzy – dwa gabinety, są lekarze, czeka kilka pacjentek

Poza tym było szereg drzwi do pokoi pozamykanych i bez informacji na tabliczkach.

Zupełnie inaczej prezentuje się ta przychodnia w Internecie. Wymienionych tu jest aż 40 dostępnych dla pacjentów poradni, od alergologii na „A” do zdrowia publicznego na „Z”.

Nie mogę się nadziwić, że sześć lat przeleciało jak jeden dzień i znów to samo – na Myśliborskiej w zarządzanej prywatnie przychodni jest ruch, są lekarze i pacjenci, a na Milenijnej w pokazowej przychodni ZOZ-u taki spokój.

Spokój i pozamykane drzwi obejrzałam sobie także w drugiej, małej przychodni podległej dzielnicowemu ZOZ, przy ulicy Majorki.

Tam też zraziłam sobie kierowniczkę, kiedy trzy lata temu otwarto tę przychodnię po generalnym remoncie za 2 mln złotych. Z rudery zrobiono wtedy cacko, przyjemnie było popatrzeć. Niestety, dla mieszkańców poprawa okazała się połowiczna, bo w ruderze przyjmował kiedyś pediatra, a w odnowionym lokalu już go nie było. I zamiast poprawy usług jest pogorszenie bo matki z dziećmi muszą teraz jeździć znacznie dalej do lekarza.

Odwiedziłam tę odremontowaną przychodnię przy ulicy Majorki po trzech latach i zobaczyłam, że i tutaj czas stanął w miejscu. Na parterze, jak wynikało z informacji na tablicy, przyjmują na zmiany dwie internistki, ale widocznie nie zawsze, bo w środku dnia gabinet był zamknięty a na korytarzu nikt nie czekał. Na piętrze też pusto; czytam tabliczki z informacją przy kolejnych drzwiach – stomatolog, ale nieobecny, pielęgniarka oddziałowa, pomieszczenie techniczne, szatnia dla personelu, pokój socjalny oraz jedno pomieszczenie bez żadnej tabliczki. Wszystkie drzwi zamknięte na głucho. W budynku byłoby całkiem pusto gdyby dwie panie nie siedziały w recepcji.

Znam wiele osób które przepisały się z przychodni należącej do ZOZ-u do przychodni prowadzonej przez prywatną firmę. Mówią, że łatwiej tam dostać się do lekarza, jest lepsza organizacja, no i jest możliwość skorzystania z niektórych usług odpłatnie. Bywa przecież, że pilnie trzeba skonsultować się ze specjalistą czy zrobić jakieś badanie bez skierowania. W publicznym lecznictwie nie jest to możliwe: kiedy nie ma wolnych terminów, trzeba czekać.

Białołęka rozrasta się bardzo szybko, najmłodsze i masowe osiedla mają już wprawdzie na swoim terenie prywatne przychodnie lekarskie, ale odczuwają brak specjalistów z różnych dziedzin. Mieszkańcy i działacze społeczni z tego terenu wysuwają więc postulat budowy nowej, dużej przychodni publicznej „z prawdziwego zdarzenia”. Za wzór służy im przychodnia ZOZ-u z Mileniejnej, która wygląda imponująco.

Na razie nie ma pieniędzy na taki luksus… i może całe szczęście, bo nie wszystko złoto co się świeci. Póki obowiązuje w placówkach uspołecznionej służby zdrowia taki jak obecnie, sztywny system świadczenia usług medycznych, znacznie lepiej korzystać z przychodni pod prywatnym zarządem, w których honorowane jest także ubezpieczenie, bo zwykle personel medyczny pracuje tam sprawniej.

Dobrze wiemy, że NFZ ma skąpe w stosunku do potrzeb fundusze na usługi specjalistów. Zapisy do kardiologa, okulisty, czy endokrynologa na ubezpieczenie to prawdziwa loteria. Praktycznie niektórzy specjaliści dostępni są tylko odpłatnie, dlatego otwieranie placówek, w których dopuszcza się system kombinowany – czyli taki w którym obok leczenia pacjentów ubezpieczonych można przyjmować też abonamentowych czy prywatnych, wydaje się w naszych warunkach najbardziej racjonalny.

Przeczytałam w gazecie wyznanie lekarki, która pracuje w dwóch przychodniach – kierowanej przez ZOZ i w prywatnej. – To są dwa różne światy – pisze – choćby dlatego, że w placówce prywatnej mamy system informatyczny, który ogromnie ułatwia pracę, widzę na ekranie historię choroby pacjenta, różne druki wypełniają się automatycznie, a w przychodni kierowanej przez ZOZ mam mniej czasu na badanie i rozmowę z chorym bo wszystko muszę wystukiwać ręcznie.

Bywają zapewne dobrze zarządzane ZOZ-y i źle prowadzone przychodnie pod prywatnym nadzorem. Jak zawsze i wszędzie wiele zależy od ludzi. Kiedy jednak obowiązują restrykcyjne przepisy, że nie wolno świadczyć usług odpłatnych na terenie publicznej placówki, a jednocześnie środki z NFZ na leczenie u specjalistów są tak małe, że czasem od połowy roku są już wyczerpane – nie ma co wydziwiać, że drogi sprzęt i pomieszczania w publicznych przychodniach są tak słabo wykorzystywane.

Agnieszka Wróblewska

Print Friendly, PDF & Email
 

9 komentarzy

  1. Jerzy Łukaszewski 13.02.2015
    • arko 13.02.2015
      • Andy 14.02.2015
        • arko 14.02.2015
        • Andy 15.02.2015
  2. Andy 14.02.2015
  3. Jagna 15.02.2015
    • Andy 15.02.2015
  4. arko 15.02.2015