Stefan Bratkowski: Co się tu właściwie  dzieje22 min czytania

duda

2015-08-26.

Stan wojenny

Jarosław Kaczyński opracował tę kampanię wyborczą w iście amerykańskim stylu, aktorów do niej dobrawszy inteligentnie, sam ukryty za kulisami. Kampania dla dobrze wychowanego chłopca z dobrego domu składała się niemal wyłącznie z unikających prawdy ataków i fałszów, ale nikt ich nie prostował, ani też nie przepraszał za nie. Kandydat posługiwał się nimi jak własnym językiem, a równie zręcznie, jak sam Kaczyński. To dzisiaj uchodzi. Pojęcie wstydu zanikło. Wykluczone, by obaj mogli wierzyć w to, co mówią. Od pierwszego dnia prezydentury wybraniec narodu wrabiał rząd w swoje obietnice, wymijając prawdę, zresztą niepotrzebnie. Ale przynajmniej był cyniczny kulturalnie.

Podjął się roli trudnej, dwuznacznej, przyjemnej równie dwuznacznie. Grał kogoś innego i wiedział o tym doskonale. Grał najlepiej, jak potrafił. Mówił nienaganną z domu polszczyzną, trochę tylko za dużo, wymagano od niego jedynie, by się zachowywał zgodnie ze swym wychowaniem. I to, jak przypuszczam, ujęło jego wyborców. Tych kulturalnych. Zdawał sobie dobrze sprawę, że miał przegrać, przygotować grunt, zebrać trochę sympatii dla wodza, niemającego poparcia publiczności, który w triumfie zachowa go na jakimś wybitnym stanowisku — albo i nie, rozeźlony, że podstawiony kandydat zebrał więcej sympatii, niż miał. A wiadomo było, że samego wodza wyborcy na razie nie trawią. Jak sam obrany kandydat wiedział o swoim przeznaczeniu, tak znów genialny wódz nie wiedział, że ten jego zastępca może wygrać. Co się zdarzało i Napoleonowi.

To nie był Tymiński, który 25 lat temu szastał obietnicami. Część Polaków chętnie kupowała wtedy perspektywę szybkiego dobrobytu, który miał przywieźć ze sobą tajemniczy miliarder z dżungli. Przewrócił im w głowach z niemałym sukcesem, ale jak przyszło co do czego, nie miał po co otwierać swojej mitycznej teczki, bo nic w niej nie było. Ludzie dawnych służb, na których prawdopodobnie liczył, nie mogli zaopatrzyć go w nieistniejące papiery. Bogactwa, nawet własnego, nie przywiózł. I też kariera Tymińskiego trwała bardzo krótko.

Lepper, były dyrektor PGR-u, znał kraj i jego stosunki, a przede wszystkim znał wieś. Nikt nie podważał autentyczności Leppera. Choć stworzyły go polujące na sensację media, to nie był człowiek znikąd. Prostak, ale nie tak znowu prosty, jakim go widziano, chytry, ale po chłopsku przemyślny, jak polski chłop właśnie, mógł obiecywać to, co rozumieli i on, i jego wyborcy. Kiedy już nie miał czego obiecywać, zaplątał się prawdopodobnie w jakieś nieciekawe interesy i skończył honorowo, samobójstwem, którego nikt nie próbował rozszyfrować, zapewne przez szacunek dla śmierci. Nie przypisywałbym jej intrygom Kaczyńskiego, który może i chciał się pozbyć uciążliwego rywala, ale nie tak. I na ogół Lepper nie kłamał. Na ogół.

Bez ciepłej wody w kranie

Nie interesujmy się wszelako kłamstwami, tu byłyby zbędnymi ozdobnikami. Chodzi o pytanie podstawowe — jak człowiek, którego pół roku wcześniej po prostu nikt nie znał, mógł wygrać z kimś,  kto cieszył się zaufaniem 70% współobywateli, czyli większą wiarygodnością, niż jakikolwiek polityk ostatnich 25 lat.

To samo z nagłą karierą wygadanej damulki, parę miesięcy temu nie za bardzo znanej nawet w samym PiS, no, prawie nie znanej. Ożywił i tę wymyśloną postać Jarosław Kaczyński. Wyeliminowała w samym PiS rywali o znanych nazwiskach. Też bardzo inteligentna. Jest już popularniejsza od wodza, bijąc go pewnością siebie, mądrząc się na tematy, których nie musi nawet rozumieć. Jak to się stało?

O ile wiemy, Jarosław Kaczyński wycofał się z bezpośredniej gry, dowiedziawszy się, że jest jednym z trzech najbardziej nielubianych polityków polskich. Jeśli to prawda, będzie prawdopodobnie rządził z tylnego siedzenia. Nikt nie może przewidzieć jak, ale być może rozsądnie. Nie brakuje mu inteligencji, udowodnił to projektem kampanii wyborczej. Chyba że ulegnie żądzy zemsty, którą też niejednokrotnie manifestował. Ale to niczego jeszcze nie tłumaczy i nie przesądza, w końcu to sam Kaczyński podlega swojemu talentowi zrażania sobie ludzi. Sam siebie przegrywał i może znowu będzie. Niemniej w tej tak literackiej historii jest postacią pierwszoplanową. Bo po nim spodziewać się można, że nawet przeprosi tych, którym wymyślał w sejmie, siądzie z nim do narady nad przyszłością polityczną kraju. W co ja nie wierzę.

Co to wszystko znaczy? Sam zwracałem nieraz uwagę, że demokracja nie musi zabawiać i cieszyć obywateli. Nie od tego jest. Może być wręcz nudna. Stabilizacja nuży, zwłaszcza nieprzyzwyczajonych do życia i pracy w demokracji, a porządek sam siebie swoim porządkiem podważa, szczególnie gdy nie rozdaje władzy.

Stąd reakcja odrzucenia. Zawiedzeni oczekują walki, sprzyja im duch walki o demokrację, który naraz odkrywają. Bo oni też chcą walczyć i zwyciężać, chcą czuć się ważni, to zaś w ustabilizowanym świecie nie przychodzi ani łatwo, ani szybko. Coś zatem muszą zrobić, żeby uniemożliwić demokracji sparaliżowanie w nich ducha walki. Niech nie załatwia wszystkiego sama. Oczekują rewolucji, którą nazywają „zmianami” – choć, jak zawsze rewolucjoniści, nie umieją wskazać, co zmienić i poprawić. Ani wyłożyć swych interesów.

I to znamy. Systematyczność w pracy, porządek w życiu państwa, wręcz ich męczy. Rewolucjoniści to zwykle nerwowi początkujący demokraci; i dobrze, jeśli tacy, a nie bolszewicy. Nabierają stopniowo przekonania, że skoro nie ma dla nich miejsca u władzy, to wszystko idzie źle.

Regularny dopływ ciepłej wody w kranie zapewnia tylko ciepłą wodę, nie zapewnia przyjemności zwycięstw. Dobra administracja, ta od ciepłej wody, irytuje, robi wrażenie zacofanej, budzi wręcz irytację, jako że właściwie jej nie ma, bo się jej nie dostrzega. Trzeba zrobić wobec tego, co się da, żeby nią wstrząsnąć –  żeby zyskali poczucie władzy i ważności ci, którzy nią wstrząsną. Nawet jeśli bezmyślnie. Władza, jak się ją zdobędzie, rozgrzesza z bezmyślności. Stare demokracje natomiast niezbyt przejmują się bezmyślnymi buntami, sprowadzającymi się czasem do awantur. Władza demokracji wie, że mijają. I tylko czasem dyskutuje nad nimi. Bywa, że za późno.

Duda jako przedmiot wiary

Spróbujmy znaleźć jakąś odpowiedź na zasadnicze pytanie. Bez gwarancji naturalnie, że trafną.

Otóż to jest, według mnie, próba rewolucji. Bezkrwawej jak to w Polsce, ale — rewolucji. Żadna tam „zimna wojna” domowa, to rewolucja, wojna domowa gorąca, w której agresor z całą namiętnością atakuje — nie atakami broni palnej, a ciosami słów, czasem i morderczych. Choć pokojowa, ale jak to rewolucje — chce obalić funkcjonujący reżim. Tak to sobie przedstawia i w to wierzy.

Czy wierzy naprawdę, a ilu ma wyrachowanych „poputczyków” i rozgorączkowanych nieuków w rodzaju Kukiza, możemy tylko wnioskować z obserwacji.

Pokój i bezkarność zaowocowały urodzajem wariatów tudzież idiotów w rodzaju Mikkego z ich programem dezorganizacji państwa. To ludzie szczególnych talentów: zdolni zepsuć, co się da zepsuć, i to rewelacyjnie szybko.

Ja biorę tę rewolucję serio.

Kto oglądał euforię tłumu pod pałacem prezydenckim po sukcesie Dudy, wie, że to swoista wiara, wyznanie religijne, święcąca zwycięstwo z niebywałą, szczerą do głębi radością. To nie było fingowane przedstawienie. Słyszało się pełne dumy głosy, że Polska odzyskała wreszcie niepodległość, Polska jest znowu wolna. Człowiek zaczynał rozumieć — te zgromadzone kilkanaście tysięcy, nie tak znowu dużo, jak na miasto półtoramilionowe, ujawniają namiętności zmartwychwstałej wiary, w poczuciu, że mówią w jej imieniu, tłumionej i wyśmiewanej.

Z kompleksem szlachetnych wyznawców na miarę fanatycznych wojowników islamu, ale bez ich okrucieństwa — to nie pasowałoby do ich radości… I chcieli się cieszyć dzisiaj, bez przejmowania się, że być może nie będzie im dane dłużej. Nie mogło im przyjść do głowy, że wszystko jest fikcją. Świetnie zaaranżowaną, ale fikcją.

Pytaniem jest, jak oszukano ich, by się mogli tak szczerze cieszyć, i jakimi sposobami ludzi, którzy nadstawiali głowy i włożyli tyle wysiłku w odzyskanie i budowę niepodległego, odzyskanego państwa, czyli faktycznych autorów wolności Polski, zrobiono wrogami tej radości. Tego nie zdziałali ani Kukiz, ani Mikke.

Potencjał niezaspokojonych ambicji jako amunicja w tej wojnie był i jest ogromny. Trochę mniejszy niż połowa tych, którzy poszli do wyborów, bo zwycięstwo zapewnił Dudzie Kukiz i gdyby nie on i jego „ruch”, Komorowski wygrałby. Minimalną większością głosów, ale wygrałby. Tylko że to nie zmieniłoby obrazu tej wojny, najwyżej podniosłoby złowrogimi demonstracjami temperaturę podniecenia. Nie zmniejszyłoby w niczym jej potencjału. Agresor wypowiedział wojnę i toczy się ona wedle zasad wojskowych – jest i strategia, i długofalowy program, i rozbudowana technologia wojny — sprawdziła się ta wytrwała, ciągła i drastyczna dyfamacja, osobista i polityczna, konsekwentne odbieranie wiarygodności, zarówno prezydentowi, jak i całej zaatakowanej stronie wojny, wyśmiewanie i podważanie postępów i sukcesów przeciwnika, obelgi i chuligańskie awantury na spotkaniach z jego ludźmi, gesty odmowy współpracy, a nawet kontaktów — wszystko, co skrupulatnie obmyślał prawdopodobnie Kaczyński ze swoimi ludźmi. Choć na zwycięstwo Dudy nie liczył. To on sam, jak myślę, ratować miał kraj z chaosu, jeśli go wywoła…

Większość klientów Kaczyńskiego i Dudy – tak, większość! – nie wiedziała, że niepodległość Polski zawdzięcza właśnie tym atakowanym, że deklaracje programu „naprawy” są ubliżającym kłamstwem gówniarzy wobec nas, ludzi starszych, znających cenę wolności. Mogło i to kłamstwo służyć gruntowaniu fikcji. Trzeba to było tylko umieć. Kaczyński umiał. Jednakże kiedy starsi koledzy ryzykowali głowami dla Polski w roku 1956, on dopiero niedawno wstawał z nocniczka — co nie uwłacza jego talentom, wszyscy przeszli tę fazę życiorysu. Wtedy jednak nikogo nie uczono kombinacji w grze politycznej. Kaczyński, wybitnie zdolny, opanował tę sztukę sam. Tylko później.

Kto weźmie inteligencję

Publicystyka z różnych pozycji ostrzału, dość wstrętna w swym stylu, skupiła się ze swoim smrodem („komoruski”) na Komorowskim. Wybrano jego prezydenturę jako pierwszy okop do wzięcia. Okop niemal bezbronny, inaczej niżeli rząd. Podjęto wszechstronne, długoterminowe oblężenie.

I proszę sprawdzić, jak poprawnie wojskowo zaprojektowano skoncentrowany atak na najsłabszy punkt obrony, której brakowało sposobów kontrataku. Nie miał kto dyskwalifikować kolejnego, często prostackiego mijania się z prawdą niemal w każdym zdaniu elekta – jak choćby w obietnicach, których spełnienia elekt nie miałby prawa nawet próbować. Innych motywów argumentacji, obserwowanej w tej kampanii, przypominać nie trzeba, wszystkich tych bezwstydnych kłamstw, uruchamianych, nacjonalistycznych kompleksów polskich, urazów, idiosynkrazji, niechęci, zawiści i skrytych nienawiści, wyselekcjonowanych z taką precyzją jako materiał do insynuacji i wymysłów. Znał je nie tylko elekt. Tu nie było nic nowego do wymyślenia. Ale pracowite zwielokrotnienie aktów agresji robiło wrażenie i było skuteczne. Skuteczne, bo zastało drugą stronę nieprzygotowaną – nikt w cywilizowanym kraju nie spodziewał się takiego wybuchu zła i takiego systematycznego chamstwa. Jeszcze z oskarżeniami o „przemysł pogardy”, który, gdyby istniał, bardzo by się przydał w przeciwną stronę.

Na szczęście i Kaczyński popełniał błędy. Chcąc zająć możliwie dużo z umysłowego terytorium Polski, ruszył pierwotnie na podbój inteligencji. O tyle zasadnie, że inteligencja była jedną z najbardziej wrogich wobec agresora sił w tej wojnie. Zawsze oporna, a co najgorsze, żywiła ona irytująco krytyczny, prześmiewczy stosunek do PiS-u. Nie wierzyła w zamach smoleński, którym Macierewicz nadal próbuje wysadzić to państwo w powietrze. Inteligencja polska z wyprowadzania od stołów operacyjnych w kajdankach nawet największych chirurgów dowiedziała się, że dla władzy Kaczyńskiego i kolegów nie ma mocnych i nie ma żadnych moralnych barier.

Ta wojna, zanim uderzyła w Komorowskiego, uderzyła w punkty pozycji przeciwnika, które agresorowi zdawały się, i słusznie, najmocniejsze. Chirurdzy są w świecie inteligencji polskiej najwyżej cenionym, uświęconym zawodem, niemal symbolicznym. Uratowali od śmierci dziesiątki ludzi i przeszli do legendy. Kaczyński sięgnął zaś i po szansę zniszczenia przed kamerami znakomitego menedżera, kobiety, do wyprowadzenia z domu w kajdankach. Kaczyński, co się okazało, sam dyrygował najściem na jej dom; nie udało się, a zakończyło się jej śmiercią. Nie ma podstaw sądzić, że ją zabito, ale też nikt nie wyjaśnił przebiegu wydarzeń. W programie Kaczyńskiego jej śmierci nie było, za to można ręczyć. On sam, jeśli kiedyś w ogóle umrze ze swym poczuciem nieśmiertelności, to raczej na brak poczucia humoru. Nie budził wielkiego niepokoju o przyszłość kraju. Stąd i lekceważono zagrożenie. Sytuacja dopiero teraz robi się poważna. Nowy prezydent, jeszcze nie obsiadł dobrze prezydentury, a już ruszył do nowej wojny.

Chamowo w walce

Są jednak i żołnierze, formacje, którymi nikt nie musi dowodzić, walczące z czystej niechęci, dla samej przyjemności gnojenia adresatów agresji. Ta niechęć dawno przekroczyła swą skalą niechęć dzielącą dwie strony konfliktu społecznego, zakończonego pokojem społecznym 1989 r. Potępia się, degraduje się zresztą ten pokój Okrągłego Stołu jako inicjatywę wrogą, bo  jej sukces obniża autorytet jej dzisiejszych krytyków, odbiera im ducha walki.

Pojawiło się nowe pole walki, nieznane jeszcze przed 25 laty — Internet, który pozwala na wszystko, na wszelką agresję, anonimową, więc bezkarną. Sam po artykule krytycznym na temat PiS-u, nieczęstym z mojej strony, dostałem kilkaset, dosłownie — kilkaset wpisów z wymysłami, obelgami i najbardziej obraźliwymi zwrotami, jakie mogły autorom zaświtać w głowach. Nazwaliśmy tę socjetę „chamowem”, powtarzało wielokrotnie ataki, aż po jakimś czasie nasz mistrz webmaster, który wbrew ich pewności siebie zidentyfikował ich komputery, zablokował im dostęp do naszego systemu. System sam je wyrzuca, żeby nie zajmowały nam czasu. A na inwektywy jesteśmy zawodowo odporni. Niemniej lecą takich tekstów Internetem setki i tysiące…

To tylko przykład. Tacy bohaterowie, odważni w czasach bez barykad, kiedy nic im nie groziło, biegali zorganizowanymi grupami na wszelkie spotkania Komorowskiego czy też innych ważnych postaci przeciwnika. Obrażali je i poniżali, wrzeszcząc i skandując, zakłócając swoimi tumultami nawet uroczystości na cmentarzach. nosząc pełne nienawiści, ubliżające transparenty tuż za plecami samego Kaczyńskiego. To byli i są harcownicy tej wojny. Kaczyński i jego ludzie nigdy nie odżegnali się od nich, bo niby dlaczego? Ta awangarda spełnia swoje zadanie. Szersze niżby się zdawało. Jej zwolenników zwiera w jedność ich niechęć do innych, ich wrogość wobec tych, których uważają za przeciwników lub za lepszych od siebie. Nie tylko wobec bezpośrednio skonfliktowanych z PiS-em. To wrogość wobec wszelkich ludzi, niezachwyconych tą partią i jej poczynaniami. Do atakowanych zalicza się też „innych”, równie obcych, których autorzy tego wyjątkowego plugastwa nie znoszą. Nie wiemy, ilu spośród nich tak serdecznie manifestowało swą radość po sukcesie Dudy. Zawiedli się być może na dalszym ciągu wydarzeń. Taki obrót uczuć historia już oglądała. Wojna to wojna. Kłamstwo jest w niej naturalnym pociskiem.

Kościół Walczący

Teraz – kto w tej wojnie wspiera agresora. Najbardziej wpływowym partnerem w tej rewolucji jest polski Kościół Walczący, dość już daleki ze swym zapałem agresji od chrześcijaństwa. Przywodzi mu — dyrektor Rydzyk. Nie jest głową tego Kościoła, wbrew naiwnym insynuacjom, także moim. Ale to nie jakaś uboczna siła odwodowa. Kiedy Kościół dokonał pierwszego ataku, zamykając usta najwybitniejszym księżom, Rydzyk stanął po właściwej stronie. Kościół ma swoje interesy, swoje odrębne cele. Czy i państwo wyznaniowe? Nasz Kościół nie musi takich celów ujawniać słownie, chcąc zapanować nad umysłami rodaków. Chce regulować normy ich współżycia, od pogrzebowych po seksualne. Chce rządzić. Nie boi się swojej agresji, arcybiskupi grożą, sądzą i upokarzają nieposłusznych. A już dziś polski kodeks karny represjonuje „obrazę uczuć religijnych”, pomija obrazę innych, równie głębokich emocjonalnie poglądów. Przy okazji Kościół rozszerzy i umocni swój stan posiadania, co znaczy, że będzie miał więcej niż jeden samolot.

Armia Rydzyka w tej wojnie to centrum szyku, trzon sił ataku. O największym zasięgu oddziaływania. Nie potrzebuje dowodzenia. Duchowieństwo nie musi podporządkowywać się hierarchii, z natury swej samo wie, co robić. Prawie bezbłędnie, jak i biskupi operuje kłamstwem tudzież insynuacjami.

Biskupi narażają się na ostre krytyki, także wewnątrz Kościoła ze strony ludzi prawych i rozsądnych, ale represje ze strony biskupów cieszą się poparciem i niektórych dostojników Watykanu. Wspierają się hasłem ochrony życia od poczęcia, nieznanej św. Tomaszowi z Akwinu, czyli autentycznej teologii (nikt nie weryfikuje zasadności tego „poglądu”, nie znają go ani Ewangelie, ani teologia, wymagałby przyznania duszy wielu zarodkom naraz). Nie mówi się na razie o tym, jak nawrócić ten Kościół na chrześcijaństwo, na miłość bliźniego i miłosierdzie. Wyznawcy głoszą się prześladowanymi i ograniczanymi — choć zawiadują już wieloma dziedzinami życia cywilnego. Bywa jednak, że przegrywają — kiedy się zagalopują.

Kościół, chcąc nie chcąc, wspomaga w tej wojnie wszystko, co pozwala destabilizować atmosferę kraju. Sam dzieli, sam inspiruje konflikty, sam je zaostrza. Przy okazji pobudza się i przywołuje kompleksy polskie, urazy i zastarzałe, zamarłe już nienawiści i pretensje. Przypomina się więc mordowanie ludności polskiej 70 lat temu przez nacjonalistów ukraińskich, podsyca się niechęci — w czasie, gdy mordercy dawno nie żyją, a politycy starają się budować bliższe związki Polski z dzisiejszą Ukrainą przeciw agresji Putina. Można by długo ciągnąć taką listę „wrogów Polski”, ale sens tej ksenofobii jest prosty — PiS to jedyny obok Kościoła i  główny obrońca polskości.

Do strategii tej wojny należy pobudzanie nacjonalizmu. Można taką propagandą pomóc Rosji, która przynajmniej robi co może, by nauczyć samych Rosjan wrogości do całego świata. Polacy też powinni być skłóceni ze wszystkimi. Zapewne, rozgrzewając atmosferę, z Eskimosami też.

Kościół nie odezwał się, kiedy najpopularniejszych i najbardziej wpływowych ludzi wiary w Polsce, jak Wałęsę, poddano uwłaczającej kampanii propagandowej. Miał Wałęsa zniknąć ze sceny powszechnej akceptacji i sławy, bo u szczytu prestiżu bardzo przeszkadzał perspektywie władzy PiS-u, zwłaszcza gdy odkrył, do czego potrzebują go bracia Kaczyńscy. Dorabiano Wałęsie szemraną przeszłość, niezasługującą nawet na szacunek. Obroniliśmy go jednak społem, pozostał wielkim Wałęsą… Atakowano również czołowe postaci polskiej inteligencji. Nawet 90-letniemu bohaterowi Powstania Warszawskiego wynajdowano rozmaite grzeszki sprzed 1989 r. Także — innym ludziom o wielkich zasługach i autorytecie. Były to winy z reguły wymuszone, wymanipulowane lub wręcz wymyślone przez bezpiekę, przypisane takim ludziom, popierane sfingowanymi dokumentami. Ten akurat 90-letni bohater był jednym ze zdobywców „Pasty” podczas Powstania, przetrwało słynne jego zdjęcie z tej akcji. Był po latach akurat moim najbliższym przyjacielem, rzekome donosy na przyjaciół i znajomych powstawały, kiedy byliśmy jako Życie i Nowoczesność przedmiotem żywej wrogości aparatu i jakoś w rzekomych donosach nie pojawiliśmy się w ogóle! Ów bohater często pisał u nas…

Przyjemność mówienia o wszystkim źle

Musimy uważniej przyjrzeć się tłu wydarzeń. Kiedy „niepokorni” ujeżdżali po Komorowskim, nasi koledzy, przyjaźni mu niby, prześcigali się z „niepokornymi” w złośliwościach pod jego adresem. Bo wypadało być niezależnym od władz państwa i dowcipnym. W swoim czasie tak wykańczano Michnika, zbyt sławnego, wpływowego i denerwująco inteligentnego.  Komorowski nie grał Michnika. Michnik był takim samym celem tylko nieco innej, wcześniejszej kampanii.

Stosunek do nich obu odsłania narosłą z latami, naszą nową, powszechną przyjemność — narzekania i mówienia o wszystkim źle, czy trzeba, czy nie trzeba, czy jest powód czy nie ma. Przyjemnością jest mówić źle o kimś innym, a już zwłaszcza o kimś, kto w hierarchii uznania lub szacunku, stoi wyżej. A już wszyscy ludzie agresora tak dalece wrośli w nawyk agresji, że nie mówią o nikim dobrze, mówią na wszelki wypadek źle o wszystkich. Ktokolwiek z nich wypowiada się w telewizji czy radiu na dowolny temat, musi obowiązkowo wyzłośliwić się lub zaatakować przeciwników, choćby z tematem nie miało to nic wspólnego…

Leżącego ze mną w szpitalu znajomego, bez jednego dobrego słowa o kimkolwiek, zapytałem — czy jest ktoś, o kim w tej chwili mógłbyś powiedzieć coś dobrego? Zastanowił się i odparł – A wiesz, że nie…? U Czechów Pan Bóg obiecał każdemu z chłopów różnych narodowości zrobić dla niego raz, o co poprosi. Niemiec chciał mleczną krowę, Szwajcar owcę, a Czech nie prosił o nic dla siebie, tylko żeby sąsiadowi chałupę spaliło. Słowem, nieżyczliwość nie jest naszym monopolem.

Teraz doszło u nas do buntu przeciw, dosłownie, ciepłej wodzie z kranu. Kukiz rzucił hasło  zdemolowania państwa, co pozbawiłoby nas i dopływu ciepłej wody. Myślę, że to był właśnie protest durnia przeciwko wszystkiemu. Bo wszystko jest źle. Kukiz proklamował destabilizację państwa, o niczym dobrym nie odezwał się nawet słowem.

Chłopak-prezydent, który nie może pamiętać Solidarności i 1980 roku, reklamuje się teraz jako zwolennik ruchu wspólnoty narodowej. Nie wiemy, czy sam to wymyślił, czy mu wymyślono jak jego samego – bo  niedawno też widział wszystko ruinami i zgliszczami. Czyimi oczami widział, też nie wiadomo. Dziś chce „naprawiać” Polskę – „piękny kraj”. Nie miałby co robić, gdyby nie jego nowa posada. I może sam zostałby Kukizem — jest na pewno muzykalny jak większość jego pokolenia. Ta rewolucja ma najrozmaitszych sprzymierzeńców.

Co znamienne, ta rewolucja nie szuka pokoju do zawarcia, nawet korzystnego. Żadnego Okrągłego Stołu. Ona nie chce i nie potrzebuje pokoju. Nie dba więc o sympatie ludzi przeciwnika. Nie chce ich przekonać do siebie. Chce zwyciężyć, a jak by się dało — rozgromić drugą stronę wojny. Zgnieść lub usunąć na zawsze ze sceny politycznej, jak to publicznie zapowiadał kiedyś Kaczyński. Żeby zbudować własne państwo z władzą prawie absolutną. Z kontrolowanymi swobodami obywateli. Taki plan wyłożył Kaczyński w swojej książce. Już dziś zaprojektowano zdyscyplinowaną, „narodową” telewizję i radio. Bez nowego prezydenta czy z nim? Na pewno z tą panienką od bata na niesfornych.

To jeszcze nie koniec

Zarysowałem powyżej obraz na pewno niepełny, nie dość wnikliwy, a niedokończony.  Odpowiada jakoś na pytanie, jak mógł człowiek, cieszący się akceptacją 70% narodu, przegrać z kimś nikomu nieznanym, wspieranym przez siły napastnicze, które planowo, krok za krokiem, niszczyły dotychczasowego prezydenta w każdym wymiarze.

***

Ta agresja, ta wojna, uprzedzam, nie zakończyła się jeszcze. Ewentualne zdobycie radia i telewizji otworzy nową jej fazę. Uprzedzałem parę lat temu, ale nawet mój przyjaciel, Adam Michnik, nie chciał mi wierzyć. Dziś jest grubo gorzej. Montaigne przypominał za Makiawelem, że ludy zniewolone, uwolniwszy się od tyrana, często same szukają sobie nowego. Po 25 latach znalazły. Tylko nikt u nas nie portretuje dziś Orbana jako możliwej naszej przyszłości. Moi znajomi z Węgier już boją się otwarcie mówić o Węgrzech. U nas, w Polsce. Nie na Węgrzech. Za to u nas nie trzeba sadzać opornych. Przynajmniej na razie.

Obawiam się, że nie skończy się ta wojna zawartym pokojem, jak ten w roku 1989. Ten agresor nie przystanie na żaden pokój, który nie potwierdzi jego racji. Wystarczyło było wyjść na ulicę i słuchać radosnych krzyków przed pałacem prezydenckim, by uświadomić sobie, że oni muszą mieć rację. Ta wojna może potrwać lata.

Latem 1981 r. grupa negocjacyjna miała doprowadzić do rozmów. Dzisiaj, przynajmniej na razie, nie widzę szansy na taką inicjatywę. Od pierwszej chwili w pałacu nowy prezydent, deklarując budowę wspólnoty, nie objawił się żadnym, choćby marginesowym „przepraszam” za to, co wyplatał podczas kampanii wyborczej. Na początek wykłamywał się ze złożonych obietnic, zresztą niepotrzebnie.

Kościół z kolei odcina od siebie najlepszych swoich ludzi, zdolnych pośredniczyć w porozumieniu narodowym. W tych warunkach trudno spodziewać się, że wróci zdrowy rozsądek Polaków, który pozwolił na „cud polski”…

Rozsądku nie można udawać.

Stefan Bratkowski

Przypominamy artykuł Stefana Bratkowskiego, będący reakcją na szok, wywołany niespodziewanym — dla bardzo wielu — zwycięstwem Dudy w wyborach prezydenckich. Równie ciekawa, jak sam artykuł, jest wymiana poglądów w dyskusji. Jak bardzo to wszystko jest aktualne?

Print Friendly, PDF & Email
 

45 komentarzy

  1. jotbe_x 26.08.2015
  2. Aleksy 26.08.2015
  3. Therese Kosowski 26.08.2015
  4. wejszyc 26.08.2015
  5. jotesz 27.08.2015
  6. j.Luk 27.08.2015
    • Mr E 28.08.2015
      • wejszyc 28.08.2015
    • A.P. 28.08.2015
  7. Magog 27.08.2015
  8. Brentano 27.08.2015
    • BM 27.08.2015
      • Brentano 27.08.2015
  9. hazelhard 27.08.2015
  10. Marian. 27.08.2015
    • j.Luk 27.08.2015
      • BM 27.08.2015
        • j.Luk 27.08.2015
        • BM 27.08.2015
        • Federpusz 27.08.2015
      • wejszyc 27.08.2015
        • j.Luk 27.08.2015
  11. Anna-Maria Malinowska 27.08.2015
  12. Magog 27.08.2015
  13. jmp eip 27.08.2015
    • j.Luk 27.08.2015
    • Marian. 28.08.2015
  14. Stary outsider 27.08.2015
  15. cheronea 27.08.2015
  16. Therese Kosowski 28.08.2015
  17. narciarz2 28.08.2015
    • wejszyc 29.08.2015
  18. j.Luk 28.08.2015
    • Marian. 28.08.2015
      • j.Luk 29.08.2015
  19. slawek 28.08.2015
    • Therese Kosowski 29.08.2015
      • slawek 30.08.2015
  20. wejszyc 29.08.2015
    • Marian. 29.08.2015
      • wejszyc 29.08.2015
  21. andrzej Pokonos 02.09.2015
  22. slawek 03.09.2015
  23. andrzej Pokonos 04.09.2015
  24. slawek 05.09.2015