Natan Gurfinkiel: Margentyna – oglądając historię przyjaciela11 min czytania

antysemityzm2016-04-25.

Film Jacka Pałasińskiego Być Żydem w Polsce jest dla mnie ważny z kilku powodów. Ukazana w nim historia mego przyjaciela i kolegi ze studiów, a później z pracy w Polskim Radio, Mariana Marzyńskiego, ma walor uniwersalny, bo jego bohater  był przecież jednym z bardzo wielu ludzi ocalonych z zagłady, którzy musieli znów szukać schronienia.

Opowieść Mariana, ilustrowana fragmentami kilku jego filmów jest dla mnie również lekcją pokory. Jednym z najbardziej poruszających w filmie było dla mnie stwierdzenie, że był on Żydem tylko w czterech ścianach swego domu. Na zewnątrz unikał starannie wszystkiego, co mogłoby naprowadzić kogokolwiek na trop prawdziwych kolei jego życia.

Takie postępowanie wydawało mi się całkiem niezrozumiałe. Podobnie jak inny mój przyjaciel, zmarły niedawno, Natan Tenenbaum, obnosiłem się ze swym żydowskim pochodzeniem. Nie było w tym żadnej ostentacji, wystarczyło, że zachowałem swe imię i nazwisko, by całemu memu otoczeniu wydawało się, że manifestuję swą odrębność.

W mojej  szufladzie spoczywa opis rozmyślań nad tym aspektem  życia Żydów w pierwszych latach powojennych. Opisana historia jest autentyczna,  a nazwisko Chaim Piotromyszka jest moim porte parole.

„Odnaleziony po wojnie przez ojca, pierwsze co usłyszał, ledwo zdążywszy się wykąpać i zjeść śniadanie, to narzekania, że ich nazwisko, jeżeli go nie zmienią, będzie wieczną kulą u nogi. Nie wyobrażasz sobie nawet – tłumaczył siedemnastoletniemu naonczas Chaimowi – na jakie napotkasz przeszkody  z tym nazwiskiem, a  już zwłaszcza gdy poprzedza je takie imię. Pomyśl tylko. Mógłbyś na przykład nazywać się Piotr Myszkowski – proste i eleganckie, nieprawdaż?  Ojciec Chaima, Mendel zdążył już przeistoczyć się w Michała, najprawdopodobniej za namową życzliwych doradców, ale też i z własnej woli. Mógłbym – tłumaczył – wystąpić o tę zmianę nie pytając cię o zgodę, bo w rozumieniu prawa jesteś niepełnoletni. Nie zrobię tego jednak.  Nie chcę być  domowym despotą, oznajmił, najwyraźniej dumny z określenia, które tak poręcznie mu się nasunęło.  Mam wszelako nadzieję, że przemyślisz sprawę i wyciągniesz należyte wnioski. Słowa swoje wypowiedział z namaszczeniem, bo był  wierzącym i praktykującym komunistą. Stał się nim jeszcze przed wojną i na swoje pierwsze zebranie partyjne przyszedł za namową przyjaciela prosto z jeszywy, w której pobierał nauki, by tak jak jego dziadek zostać rabinem. Wtulił się w komunizm jakby wślizgiwał się pod pierzynę w matczynym łóżku i z zapałem rozpoczął studiowanie zasad marksistowskiej dialektyki. Szybko odkrył, że ten nowy Talmud był o wiele mniej skomplikowany, a nade wszystko bardziej przemawiał do wyobraźni. Nie trzeba już  było czekać na krainę szczęśliwości po tamtej stronie życia. Szczęście czaiło się tuż za rogiem i można było sięgnąć po nie samemu, należało tylko urządzić gustowną rewolucyjkę, tak jak zrobiono to w Rosji, przeprowadziwszy przedtem  pracę uświadamiającą wśród mas, pracujących za marne pieniądze, a do tego jeszcze okrutnie tumanionych  przez księży i rabinów. Od tej pory ojciec Chaima nie przestawał ani na chwilę uczestniczyć w tym swoim pierwszym partyjnym zebraniu, gdy więc tak mówił o przemyśleniu i wysnuciu należytych konkluzji, myślał o tym, jak pięknie jego ocalały z wojennej pożogi syn opowie o swym staczaniu się na manowce, a to przyznanie się będzie też zawierało mowę pochwalną pod adresem ojca, który natchnął go zbiorową  mądrością partii i wskazał  słuszne perspektywy. Wyjawienie błędów miało ponadto być wzmocnione solenną obietnicą posłuszeństwa i szanowania autorytetu już nie tyle nawet rodzica, co starszego, górującego biegłością w dialektyce towarzysza. Rozmarzył się, że po owym uznaniu swej argumentacji będzie mógł przygarnąć syna i pochwalić jego roztropność. Kiedy więc  nagle doszły go słowa, które zdruzgotały mającą nastąpić idyllę, oniemiał na długą chwilę ze zdumienia. Tato – odezwał się Chaim.  Powiedz po jaką cholerę nam to wszystko? Wyjedźmy do Argentyny.  Sam przecież mówiłeś, ze twój wujek Mosze chce nas tam ściągnąć. W Argentynie nazwisko Piotromyszka nikomu nie będzie przeszkadzało.

Propozycja wyjazdu była niespodziewanym zakończeniem monologu, który Chaim zamierzał właśnie wygłosić. Gdyby słowa nie ugrzęzły mu w gardle, opowiedziałby ojcu o jednym ze swych uporczywie powracających nocnych koszmarów. Śniło mi się – powiedziałby – że spałem ze swym kuzynem Ablem w szałasie na skraju gęstego i ciemnego lasu. Wybraliśmy to miejsce, bo przez polankę obok płynął strumyk, w którym można było się umyć i zaczerpnąć wody. Pewnego ranka, kiedy spłukiwaliśmy z siebie resztki niespokojnego snu, dostrzegliśmy w oddali tyralierę niemieckich żołnierzy. Musieliśmy być w ich polu widzenia, bo  biegli prosto na nas. Abel wrzasnął – do lasu, szybko! Popędziliśmy. Nie pobiegłem razem z nim, dałem susa w przeciwną stron. Ściana lasu wcinała się w polankę zakolami. Abel pobiegł prosto na gęstwinę, a ja wybrałem dłuższą drogę. I chociaż strach tamował mi oddech, choć mącił spojrzenie, pojąłem w ułamku sekundy z oślepiającą jasnością, że musimy się rozproszyć, by przynajmniej jeden z nas, wszystko jedno który, zdołał umknąć. A potem, kiedy żołnierze zniknęli  w lesie, gdy  rozległy się strzały i zapanowała po nich cisza tak przerażająca, że nawet  ptaki przestały śpiewać. Gdy trwałem tak w tym odrętwieniu,  rozwarły się nade mną niebiosa i usłyszałem glos: Chaimie, Chaimie – cóżeś uczynił z bratem swoim Ablem? To Bóg przemawiał do mnie, ten sam Bóg, w którego ty nie wierzysz, tylko dlatego, że nie możesz go wypatrzeć i namacać.

Tato – chciał powiedzieć Chaim – przecież na jawie było zupełnie inaczej, niż w tym moim śnie, od którego nie mogę się uwolnić. To Abel zginął, żebym ja mógł przeżyć, a teraz nie mogę przestać myśleć, że ja go zabiłem.  Mama i wujek Eleazar odwrócili uwagę Niemców, żeby nie dopadli ciebie. Jak możesz wypierać się tych, którzy zginęli? Czy chcesz żyć ze świadomością, że ich śmierć była daremna, czy o to ci chodzi?

Chaim nie musiał nawet opowiadać o swoim nocnym koszmarze, by wytłumaczyć co go trapi. Słowa babci Małki, moje biedne dziecko, wypowiedziane tyle lat temu w obecności ojca, utkwiły mu w głowie na zawsze. – Tato, to przecież babcia była tym biednym dzieckiem.  Czy nie pamiętasz jaka była  łagodna? Kiedy ją zabijano, nie rozumiała chyba nawet skąd bierze się w ludziach tyle okrucieństwa.

Zamiast tego monologu, który sposobił się wygłosić, powiedział do ojca: Wyjedźmy do Argentyny, a gdy ojciec oniemiał z wrażenia, Chaim odezwał się pojednawczym tonem: Dobrze, nie chcesz żebyśmy wyjechali  – zostańmy. Będę tu żył tak długo, dopóki będę mógł funkcjonować pod własnym nazwiskiem i ani dnia dłużej. Jeżeli stanie się to niemożliwe – wyjadę.”

Wypowiedziałem te słowa w złej godzinie, ale musiało upłynąć dwadzieścia dwa lata nim się o tym przekonałem… W domu nigdy już więcej nie  było mowy ani o zmianie nazwiska, ani o wyjeździe do Buenos Aires. Dopiero po kilku latach, gdy zrobiłem maturę i miałem za sobą rok nieudanych studiów na politechnice, które podjąłem wskutek usilnych nalegań ojca, przypomniano mi ten niedoszły wyjazd.  Po zawalonym roku, gdy miałem rozpocząć  pracę w radiu, zapełniałem pełne ukrytych pułapek rubryki ośmiostronicowej ankiety. Kiedy skończyłem, szefowa działu kadr powiedziała: jeszcze tylko drobna formalność. Musi pan wstąpić na chwilę do Wydziału Wojskowego…

W niewielkim,  pokoju, do którego wszedł, stało  monstrualnych rozmiarów biurko, kontrastujące z ciasnotą pomieszczenia, a wolne krzesło przy biurku robiło wrażenie mebelka dla dzieci. Niech siada – odezwał się przeglądający jakieś papiery dryblas z wypomadowaną fryzurą. Ledwo usadowiłem się na krześle, kiedy dryblas groźnie na łypnął i zapytał:  krewnych zagranicą macie!? Gdy powiedziałem ze tak, na mrocznym obliczu urzędnika pojawił sie grymas odrazy.

– Gdzie!?– ryknął z wściekłością.
– W Buenos Aires.
– Gdzie to jest?
– W Argentynie…

Z  obrzydzeniem sięgnął po kopiowy ołówek. Pośliniwszy jego koniuszek i sapiąc z wysiłku,  powoli stawiał kulfony, nim udało mu sie wpisać do jakiegoś sekretnego  formularza nazwę  M a r g e n t y n a…

Wyjeżdżałem powoli, bo najpierw musiałem przebrnąć przez rozwód,  pokonać rozmaite inne biurokratyczne przeszkody i poczekać, aż moja córka z nowego związku zdąży się urodzić i nieco podrosnąć. Między podjęciem postanowienia o emigracji, a udaniem  się do mojej Margentyny, którą okazała się Dania, upłynęło niemal półtora roku. Miałem dużo wolnego czasu, odkąd wyrzucono mnie z pracy, a Joanna rąbnęła pięścią w biurko, gdy dano jej do zrozumienia, że może mieć duże kłopoty jeżeli nie rozstanie się ze mną. Mieszkaliśmy w  osiemnastometrowej kawalerce Joanny – najpierw we dwoje, a przez ostatnie pięć miesięcy przed wyjazdem, z dzieckiem. Spędzaliśmy dużo czasu poza domem, ratując się przed klaustrofobią. Chodziłem dużo po mieście i prowadziłem intensywne rozmowy z przyjaciółmi…

– Wyjeżdżasz? Jak możesz? Akowców stawiali pod ścianą i też nie opuszczali kraju.
– Ale nikt nie zarzucał im zdrady z powodu niepolskiego rodowodu. Nikt nie oskarżał ich o agenturalność zakodowaną w genach – broniłem się…

Po tygodniu od tamtej rozmowy spotkałem go ponownie w tym samym miejscu, na Rynku Starego Miasta.

– Wycofuję wszystko co powiedziałem. Nie mam prawa nie tylko zarzucać ci cokolwiek, ale nawet się dziwić. Mówiłem to w gniewie, bo zrobiło mi się żal, że nigdy już nie natknę się na ciebie w mieście

(Marek – nieżyjący od kilku lat  pisarz, autor świetnych opowiadań, ukazujących warszawskie środowisko przestępcze).

– Co! Wyjeżdżasz? Uciekasz? Połykasz haczyk, który rzuca ci władza? A niech sobie mówią co chcą – jesteś wśród przyjaciół. Dla nas jesteś taki sam jak zawsze byłeś. Trzeba walczyć z tym gównem, jesteś nam potrzebny.

Odpowiedziałem jej: mogą cię zamknąć w więzieniu za tę walkę, ale nikt cię nie oskarży o to, że motywem twojej wywrotowej działalności jest nienawiść do Polski.  W moim przypadku ten właśnie argument stałby się fundamentem oskarżenia.

Wkrótce po przyjeździe do Danii przeczytałem  w paryskiej Kulturze, że została skazana na trzy lata więzienia w procesie ‘’Taterników”

(Małgosia – krytyk literacki i znakomicie zapowiadająca się eseistka, dziś profesor UW)

Ty wyjedziesz, inni nasi przyjaciele wyjechali, lub szykują się do wyjazdu, a my , tak jak nieliczni dobrzy Niemcy pod rządami Hitlera, zostaniemy tutaj z poczuciem winy.

(Andrzej – mój kolega z roku, zmarły w 2014 roku krytyk teatralny i historyk teatru, wieloletni redaktor miesięcznika Dialog)

Takich rozmów było bardzo wiele, niektóre zatarły się w pamięci, inne były kontynuowane, gdy po 1989 roku znów mogłem przyjeżdżać do Kraju i nie musiałem już umawiać się w  Londynie, w Paryżu, lub w zachodnim Berlinie, by podtrzymywać brutalnie zakłócone kontakty z przyjaciółmi…

Film ożywił moje wspomnienia o czasach exodusu, ale też skłonił  mnie do innego spojrzenia na „bycie Żydem w Polsce”. Zrewidowałem mój zbyt rygorystyczny osąd ludzi, którzy zmieniali nazwiska. Dawniej wydawało mi się to rażącym przejawem tchórzostwa i nielojalności wobec tych, którzy nie zdołali ujść z życiem. Jakie mam w końcu moralne prawo, by pouczać Mariana i innych, po tym wszystkim czego doświadczyli? Tym bardziej, że nie wiem jak bym się zachował, gdybym znalazł się w ich skórze.

To z czego zwierza się Marian, zawiera również bardzo doniosłe przesłanie. Jeżeli większość ludzi, którzy przeżyli zagładę próbuje mimikry i zamyka  swą żydowskość się we własnych  czterech ścianach, świadczy to niezbicie o istnieniu antysemityzmu w ich otoczeniu.

Przez negowanie jego istnienia i kreowanie Polaków na naród bohaterów, ratujący z narażeniem życia swych żydowskich współobywateli, nie wyzbędziemy się go nigdy.

natan gurfinkiel

Print Friendly, PDF & Email
 

5 komentarzy

  1. PIRS 25.04.2016
  2. j.Luk 25.04.2016
  3. A. Goryński 25.04.2016
    • A. Goryński 26.04.2016
  4. efi 27.04.2016