Andrzej Koraszewski: Znów bardziej wspaniały świat?6 min czytania

2016-11-12.

Kim jest ten facet ze straszną gębą i niewyparzonym pyskiem? Po ogłoszeniu wyników amerykańskich wyborów świat ma mdłości i stany lękowe. Seksista, rasista, szaleniec. Tylko pani Clinton w przemówieniu (w wiele godzin po ogłoszeniu wyroku suwerena), wyraziła nadzieję, że Donald Trump będzie dobrym prezydentem dla wszystkich Amerykanów. Amerykański Wersal, który po tak brutalnej kampanii może dziwić, ale to jest właśnie Ameryka.

Wiemy już, że się nie dowiemy, jaką prezydent byłaby Hilary Clinton. Czy Trump może świat pozytywnie zaskoczyć? Powodów do niepokoju jest wystarczająco wiele, ale nie pozostaje nam nic innego jak obserwować, co z tego wyniknie.

Przejrzałem kilkadziesiąt pisanych na gorąco komentarzy i wszystkie wydawały się być pisane na jedno kopyto. Dominuje szok, który oznacza tylko tyle, że sondaże nie pokazywały rzeczywistych postaw wyborczych. Czy jest możliwe, że w ostatniej chwili coś wpłynęło na niezdecydowanych? Ujawniono różne brudy w sztabie wyborczym pani Clinton, media o nich nie trąbiły, a mało prawdopodobne, żeby niszowe strony internetowe mogły znacząco wpłynąć na wybory. Podejrzewam raczej, że ludzie nie przyznawali się, że będą na tego typa głosować, a prawdopodobnie wielu głosowało na niego, żeby nie wygrała pani Clinton.

Przewidywanie, jaka będzie prezydentura pani Clinton, oparte było na przekonaniu, że będzie mniej lub bardziej kontynuacją prezydentury Obamy. Głosy na Trumpa były głosami na niewiadomą, na cokolwiek byle nie to.

Podkreśla się, że na Trumpa głosowali głównie biali, kiepsko wykształceni mężczyźni. To nie jest cała prawda. Wśród wyborców Trumpa mamy duży procent kobiet, sporo Latynosów i Azjatów, ale również osiem procent czarnych wyborców. Nie ma tu szczegółowych informacji, zupełnie bym się jednak nie zdziwił, gdyby wśród Latynosów, Azjatów i czarnych zwolenników Trumpa dominowali drobni i średni przedsiębiorcy.

O niezadowoleniu amerykańskiej klasy średniej słyszę od dawna. Rekiny są coraz bardziej tłuste, sytuacja najbiedniejszych poprawia się, co nie znaczy że są zadowoleni (zgoła przeciwnie, więc klasa polityczna próbowała ich niezadowolenie zagospodarować), klasa średnia traci, co jej do sympatii do elit politycznych nie skłania.

Czy zatem w tych wyborach chodziło głównie o amerykańską politykę gospodarczą? Jeśli tak, to Donald Trump nie dawał tego po sobie poznać.

Wśród nielicznych komentarzy, które dawało się czytać bez ziewania, moją uwagę zwrócił komentarz amerykańskiego rabina, Shmuley’a Boteacha, który pisze, że dawniej rozpaczał, że w prezydenckiej kampanii zajmują się takimi rzeczami jak aborcja, związki partnerskie czy środki antykoncepcyjne. Już miał nadzieję, że teraz będą mówili o sprawach poważnych,  na przykład o tym, jakie wartości należy brać pod uwagę kiedy dyskutujemy o imigracji, jak reagować na działania rządów, które podsycają fanatyzm lub co zrobić, aby uczciwość była ważniejsza niż żądza władzy, ale nic z tego.

Rabin pisze, że się zawiódł, że zamiast ważnych konkretów przez miesiące słuchał o serwerach, o seksualnych wyczynach Trumpa i niekończących się kontrowersjach związanych z Fundacją Clintonów.

Rabin nie byłby rabinem gdyby nie uważał, że w dyskusji o wartościach religia powinna być obecna bardziej, a nie mniej. Przypomina, że chrześcijanie ewangelikalni opowiedzieli się głównie za Trumpem, protestanci tradycyjni raczej za Clinton, amerykańscy Żydzi byli rozdarci, przeważająca większość poparła Clinton, część doszła do wniosku, że Trump może być lepszy dla Izraela.

Kampania prezydencka nie była jednak dyskursem o wartościach. Boteach przypomina, że Amerykanie nie chcą być policjantem świata, a równocześnie nie mogą być narodem jak każdy  inny. Te wybory toczyły się w cieniu ludobójczej wojny w Syrii, wzrastającego zagrożenia ze strony Iranu i innych brutalnych dyktatur.

„Ameryka musi raz jeszcze stać się poważnym, odpowiedzialnym narodem stanowiącym globalne standardy moralne. Tak, nie chcemy być policjantem świata, nie  chcemy być również takim samym narodem jak każdy inny. Nie ukrywamy, że jesteśmy najpotężniejszym narodem na świecie, z najlepszymi wartościami. Cenimy wolność jednostki, prawa człowieka, ludzką godność i ludzką wolność.”

Pewnie bym się z rabinem zgodził, gdyby nie paskudne wrażenie, że dawno przestaliśmy rozumieć, o co chodzi z tą wolnością jednostki, że prawa człowieka są dziś coraz częściej używane instrumentalnie, a dyktatorzy oraz fanatyczne ruchy społeczne mają pełną gębę praw człowieka, że godność myli się ludziom z postawą roszczeniową, a wolność z anarchią.

Shmuley Boteach, nazywany czasem najsłynniejszym rabinem Ameryki, jest marzycielem. Ma nadzieję, że ta obłąkana kampania wyborcza będzie otrzeźwieniem, że uświadomi ludziom, iż pora przestać liczyć na jakiegoś mesjasza z lewa czy z prawa, że tylko zwykli Amerykanie mogą przywrócić Ameryce przyzwoitość, konkretność i powagę, wartości, które zawsze reprezentowała.

Rabin jest w błędzie, Ameryka nigdy nie była rajem, chociaż nie bez powodu miliony ludzi tam właśnie szukały schronienia, była często idealizowana, ale nigdy nie była idealna, była najlepszym dzieckiem europejskiego Oświecenia, dając więcej wolności niż dawali inni, co przyniosło widomy rezultat w postaci rozwoju gospodarczego i rozwoju nauki. Stała się policjantem świata dwukrotnie ratując Europę przed totalitarnym obłędem. Boteach ma rację, Ameryka zaczęła gubić swoje wartości, jego przekonanie, że szary człowiek zdoła je odbudować,  wydaje się jednak być tylko marzeniem, którego ziszczenia nic nie zapowiada. Nie widać ani masowego, ani nawet niszowego ruchu na rzecz powrotu do zdrowego rozsądku. Raczej przeciwnie, bunt szarego człowieka przeciw elitom politycznym  okazuje się poszukiwaniem mesjasza, który obiecuje przywrócenie utraconej wielkości, ten trend widzieliśmy w Iranie, w Turcji, w Rosji, na Węgrzech, na Filipinach, w Polsce i w paru innych miejscach.

Ameryka jest dzieckiem Oświecenia, jest demokracją budowaną z myślą o nieustającym zagrożeniu tyranią. Budując fundamenty amerykańskiej niepodległości, tworzono zabezpieczenia utrudniające koncentrację władzy w rękach jednego człowieka. Prezydent Ameryki może być najpotężniejszym człowiekiem na świecie, dotychczas jednak jej system pozwalał na przetrwanie nierozważnie wybranych głupców. Margines optymizmu ponownie się skurczył. W nowym, wspaniałym świecie trwa poszukiwanie mesjaszy i nieodmiennie znajduje się przerażających pajaców.

Andrzej Koraszewski 

P.S. Wczoraj wieczorem czytałem artykuł w „Washington Post” znanej dziennikarki i liberalnej muzułmanki  Asry Q. Nomani, pod tytułem „Jestem muzułmanką, kobietą, imigrantką i głosowałam na Trumpa”. Autorka nie jest zaślepiona, dostrzega wszystkie koszmarne wady Donalda Trumpa i przedstawia powody dlaczego jednak oddała na niego swój głos. Próbując zrozumieć co się stało, warto poznać jej argumentację.

 

Print Friendly, PDF & Email