2018-04-12.
Boso, ale w ostrogach
O ile sobie przypominam, TO od najmłodszych lat skazany byłem na sukces. Starsza siostra latami mnie tłukła. Namierzyłem ją kiedyś w drodze do szkoły i przywaliłem kamieniem
w czoło. TO było przełomowe osiągnięcie. Niestety, ojciec zupełnie nie zrozumiał, że od tej chwili ja będę tłukł siostrę. Poza tym zrobił jej najpierw opatrunek. Męczyła mnie ta mitręga. Przeszliśmy w końcu z gabinetu do kuchni, gdzie znajdował się stołek, na którym mogłem się wygodnie wypiąć. Jeszcze wcześniej zostałem pouczony, że jak się będę darł, TO dostanę więcej. Pocieszające było TO, że dostałem wojskowym pasem, będącym na uzbrojeniu Armii Krajowej.
Ojciec lubił porządek. Przez okno gabinetu widać było, jak wozacy katują konie ciągnące sosnowe bale. Zimą konie ślizgały się i ociekały krwią, batożone przez chłopów. Kiedyś nie wytrzymał. Wybiegł z gabinetu, wyrwał bat woźnicy i zachęcił go, przywalając trzonkiem, żeby podparł sanie i pomógł koniowi. Chłopi darowali mu, bo lekarz był potrzebny. Nie lubili, jak im się mówiło jak ma być. Wkoło były lasy. Czasy powojenne. Łatwo było zginąć. Sami wymierzali sprawiedliwość. Jak w kolejce ze zbożem do młyna coś było nie tak, odpinali konie od wozów, brali orczyki i walili się po głowach. Potem szli do rzeki i spłukiwali krew.
Z tymi zasadami TO kiedyś ojciec przesadził. Trwała jeszcze wojna. Niemiecki oficer, któremu dolegał ząb, był umówiony na dwunastą godzinę. Spóźnił się. Ojciec zwrócił mu uwagę, że był umówiony na godzinę dwunastą i zajął się kolejnym pacjentem. Oficer odpiął kaburę, wyciągnął pistolet i wycelował w ojca. Stałem koło spluwaczki, gdzie uprzątałem ligninki do tamowania śliny. Oficer przemyśliwał, czy strzelić czy zasalutować. Wybrał TO drugie. Miał w genach porządek.
Pięknie się zrobiło po wojnie. Wszędzie pełno było amunicji. Znosiliśmy TO bogactwo na ściernisko koło łąki, gdzie paśliśmy kozy i graliśmy w durnia. Rozpalaliśmy ognisko, kulki wrzucaliśmy do środka i… w nogi do rowu. Społeczeństwo miało jednak dość fajerwerków i zwinęli nas z tego ścierniska. Nie czuliśmy się pokrzywdzeni. Kto nie biegał na bosaka po ściernisku, ten nie wie, co TO prawdziwe związki z naturą.
Do szkoły chodziliśmy na bosaka już od kwietnia. Jedni, bo nie mieli butów, inni przez solidarność. Żeby wejść do szkoły, trzeba było w drzwiach wypić łyżkę tranu. Siedziałem w ławce z partyzantem lat 18, któremu nikt nie śmiał tranu podawać, i który nie trudził się posiadaniem zeszytów. Posiadał za TO pistolet maszynowy, który rozbierał i oliwił. – Jak nie naoliwisz, TO mogiła – tłumaczył. Dzięki temu już w wieku szkolnym nabyłem wiedzę, że kto nie oliwi, ten nie jedzie. Szybko znudził się szkołą i straciłem fachową pomoc. Wrócił do wioski pod lasem.
Z bronią miałem stale do czynienia. Ojciec oprócz dłubania w zębach zajmował się techniką dentystyczną. Mój wkład polegał na wyklepywaniu koronek, za co pobierałem równowartość czterech lizaków. Siedzimy sobie któregoś wieczoru w pracowni przy stole, każdy robi swoje, aż tu nagle pistolet, który przebywał w rękach ojca, sam wystrzelił. Kula ominęła mi pierś i utkwiła w ścianie. Głowa rodziny zagadnął, czy się dobrze czuję, czułem się bardzo dobrze, bo wyfasowałem 20 zł, a z roboty zostałem zwolniony. Pistolet nakryłem potem we wnęce na poddaszu, gdzie miał trwać, aż uzbrojone ramię narodu rozprawi się z komuną. Chwilowo miałem poważniejsze problemy do rozstrzygania: po pierwsze, co zrobić, żeby nie chodzić w niedzielę do kościoła w podkolanówkach, co ośmieszało mnie w oczach sił zbrojnych ze ścierniska, oraz co zrobić z kotem, który systematycznie odwiedzał mój gołębnik. I do tego stopnia stresował gołębie, że dwie samice zadały się ze sobą, znosiły jajka do jednego gniazda, a z nich nie wylęgły się młode. Złapałem kota, wsadziłem do worka i wywiozłem trzy kilometry do lasu.
I już następnego dnia był z powrotem na strychu. Trzy razy tak się starałem. W końcu dałem za wygraną z tymi wycieczkami do lasu. Umieściłem kota w klatce i puściłem z biegiem rzeki Kamionki. Rodzina do dziś mi TO wypomina, a koty co rusz przelatują mi drogę.
Największy wojenny sukces odniosłem pod koniec wojny (wcześniej odniosłem trochę mniejszy – zwinąłem kilka kotletów, żeby uszczuplić zaopatrzenie wrogiej armii i zatrzasnąłem się w szoferce. Strach spływał mi po plecach aż do sandałów). Nie miałem jeszcze wtedy gołębi, więc polowałem na wróble. Było ich sporo pod gruszą na polu, i tam czekałem cierpliwie, aż się dadzą złapać. Zauważyłem, jak od lasu tyralierą zbliża się Wehrmacht, z zamiarem wywiezienia ludności na roboty. Pobiegłem do wsi i rozgłosiłem, że od lasu idą żołnierze. Chłopi pochowali się w snopkach. Cała okolica uznała, że jestem rozwinięty jak na swój wiek.
(cdn)
Jerzy Dzięciołowski
źródła obrazu
- dzieciol: BM
Technika chodzenia boso po ściernisku jest prosta. Trzeba tylko trochę szurać nogami, wtedy te słomki się łamią i nie wbijają w podbicie stopy. Amunicja powojenna to rzeczywiście była radocha. Kiedyś chłopaki znalazły pancerfausta. Chcieli go rozpiłować, ale buchfel (piłka do żelaza) był stępiony. Posłali mnie po nowy i przyniosłem, ale nie zdążyłem na czas, bo zanim doszedłem do tego leja po bombie oni to zdołali wybuchnąć. Dzięki temu mogę ci się teraz naprzykrzać własnymi wspomnieniami z rajskiej dziedziny samej prawdy. Bo umieliśmy już wtedy kłamać innym, ale okłamywać siebie samych – dużo później.