Marek Jastrząb: Rekolekcje dla ateisty5 min czytania

 

2018-05-18.

Ból zęba doskwiera indywidualnie i można go sobie wyobrazić. Natomiast śmierć milionów ludzi na skutek głodu w Afryce wymyka się nam spod  kontroli; dopóki o rozgrywającym się dramacie jest głośno, dopóty żyje w nas i trzęsie naszym sumieniem, a co po niektórym otwiera portfel ze współczuciem.

Jednak gdy zaćmi go inna, jeszcze cudniej okropna katastrofa, przysłowiowa Afryka – jako spleśniała sensacja – schodzi z medialnego afisza. Rozpuszcza się w pamięci, by zrobić miejsce dla następnej świętej wojny, czyli rozmodlonego wyrzynania heretyków.

Wciąż czujemy się lepiej, gdy jest źle, kiedy zajeżdża stagnacją i dookoła nic poczciwego ni ma; jak szaro je, głucho je i wyć się chce. Wówczas zdobywamy się na wokalizy i onomatopeje w kształcie oratorskiej mowy ciała.

Burczymy, tupiemy i wywijamy łokciami. Narzekamy, wskazujemy, piętnujemy ile  wlezie i jesteśmy zadowoleni, bo wreszcie mamy problem z głowy: odfajkowaliśmy współczucie; znika z horyzontu wydarzeń po to, byśmy mieli świeżutką dostawę powodów do załamywania rąk.

*

Jeżeli niepełnosprawny, rencista, emeryt, czyli człowiek otrzaskany z brakiem pieniędzy, łatwiej, częściej i chętniej wysupła grosz na pomoc dla ludzi, a wyniosły babon lub facet z poselskich czy rządowych ław nie wyobraża sobie, jak można wyżyć za parę tysięcy złotych i wypina się na bliźniego w potrzebie, to trudno nie dostrzec bezkarnej, a stale upowszechnianej i aprobowanej, kastetowej wrażliwości na cudzy los.

Jeżeli operuje się informacjami o nieszczęściach dotykających tysięcy ludzi, o katastrofach zagrażających Ziemi lub gdy po raz tysięczny wieszczą nam nieuchronny koniec świata, jeżeli informacje te zdarzają się bez przerwy, a zmianie ulega tylko liczba ofiar i zrujnowany region, to nie powinienem obrażać się na rozpanoszoną wśród nas znieczulicę.

*

Kiedy na telewizyjnym ekranie pojawiają się jatki, gdy następują kolejne sprawozdania ze sztachetowych masakr i wyczerpujące raporty o pietruszkowych kłótniach w moim Sejmie, to gdzie nie spojrzę, tam widzę kataklizmy, zbrodnie, afery i szachrajstwo. Znajduję się zatem w świecie niechcianym, narzuconym, skonstruowanym przez osobnika umysłowo nieszczególnego. W krainie strachu, podejrzeń i groteskowych recept na cokolwiek.

Żyję w otoczeniu płaskich odczuć i powierzchownych ocen.  Znajduję się w mentalnym rozkroku: plugawiony przez współczesną odmianę Nikodema Dyzmy. Jestem więc zaskoczony i niemile rozczarowany tym, że nie ocaliłem, nie uchowałem w sobie onegdajszej wrażliwości, która się zdezaktualizowała, że zastąpiłem ją wrażliwością homologowaną, ogólnie zrozumiałą i powszechnie dostępną, która potwierdza, że zdurniałem do reszty, że mogę o sobie mówić jak o człowieku statystycznym i nie odstającym od tapety.

Jestem zaskoczony, bo okazuje się, że chamieję: staję się łajzą z nadania, statystycznym prymitywem zadowolonym z własnej głupowatości. A tym samym – mimowolnym wyborcą PiS.

Tak czy owak odpowiadam mu słowami Rochefoucauld: zawsze mamy dość siły, aby znieść cudze nieszczęście. Jednak po  jego rozpaczliwie tępej minie poznaję, że nie wie, o co mi chodzi.

A jak o tym mówię, słyszę, że marudzę.  I słyszę, że nie może wyjść za zdumienia, jak można  istnieć bez dramatów, bez natychmiastowego dowozu plotek z towarzyskiego magla, bez trupów i ofiar przemocy lub katastrof. Co to za życie bez gwałtów i seryjnych morderstw? Zwłok rozmazanych na ścianie? Wzajemnych oskarżeń i podsycania atmosfery nienawiści?  Jak nie pokazywać strumieni krwi, obejść się bez ofiar i malowniczych nieszczęść? Jak można wytrzymać bez codziennej dawki zgrozy i upojnego słuchania jęków ludzi wołających o pomoc? Przecież to tak rozkoszne doznania! Balsam dla oczu! A generalnie, to chce tego NARÓD!

Zgadzam się, że naród chce. Ale zgadzam tylko na jego niecałą połowę.

Naród to nic innego jak zbiorowisko pojedynczych Polaków. A jako wielomilionowe zgromadzenie indywidualistów jest wyposażony w bezrozumną i gładko sterowaną emocjonalność; inaczej niż źle, nie umie postępować. Nie umie, ponieważ nikt nie wpoił mu zasad logicznego posługiwania się rozumem. Nikt nie przyuczył go posługiwania się rozsądkiem.

Wszelako, gdy założymy, że pojedynczy Polak potrafi zrezygnować z przypisywanych mu felerów i jest w stanie wznieść się ponad własne przywary, by  uczynić coś dobrego dla swojej ojczyzny, to za opłotkami kraju zostanie  zauważony i doceniony, a krąg jego światowych akolitów będzie stale przyrastał.

Lecz nie w Polsce wzrośnie, gdyż możemy być pewni, że prędzej niż później sezonowa reszta wdzięcznych rodaków nasika mu do butów.

Tak dzieje się z wieloma, którym udało się osiągnąć sukces; za granicą czeka go szacunek, u nas – prokuratorski konfesjonał. Za granicą atencja, u nas areszt. Troszczymy się o miernoty, a tłamsimy znakomitych.

Łudzimy się, że wystarczy protestować, by osiągnąć cel; jednak ludzie, do których zwracamy się ze swoimi kontestacjami, mają gdzieś nasze tyrady, przestrogi, proroctwa i czarne wizje.

Gdyż według ich mniemania wcale nie chodzi o rozmowę, ale o jej pozory, a głosy  opozycji są głosami tak skutecznymi, jak romantyczne puszczenie bąka w księżycową noc.

Marek Jastrząb

Print Friendly, PDF & Email
 

źródła obrazu

  • jastrzab: BM