05.11.2019
Przecież to chyba jasne, że najlepsze kwalifikacje na prezydenta RP ma Donald Tusk. Długie lata w polityce. Porażki, które uczą — i sukcesy, dające kapitał polityczny. Prawie dwie kadencje na czele rządu i to — per saldo — dobry był okres dla kraju. Wreszcie przez pięć lat Mister Europa, który po bezbarwnym poprzedniku, uczynił tę pozycję naprawdę kluczową w UE. Z wiedzą i kontaktami, jakich żaden polski polityk jeszcze nie miał.
Przecież to chyba jasne, przynajmniej dla mnie, że najlepsze kwalifikacje na szefa rządu RP ma Grzegorz Schetyna. Były minister spraw wewnętrznych, były minister spraw zagranicznych, były marszałek Sejmu. Obeznany i sprawny w polityce, ostrożny i wytrwały.
I przecież to też chyba jasne, że Tusk ma niewielkie szanse, żeby objąć stanowisko, do którego pasuje jak najbardziej, a Schetyna nie ma po temu żadnych. Obu nie sprzyjają okoliczności. Powiedzieć, że nie trafili na swój czas, to może zbyt patetyczne jak na zgrzebną sytuację na przełomie lat 2019 i 2020. Ale gdzież są charyzmatyczni mężowie stanu, przywódcy narodu, czy choćby jego decydującej – niekoniecznie największej – części?
Poczet mężów sławnych
Przelećmy, dla jasności, długą galerię tych, którzy w nowożytnej historii odegrali tę rolę, niezależnie od tego, czy ich za to cenimy, czy potępiamy. Zaczynając od Cromwella, przywódcy rewolucji i w wojnie domowej w Anglii, a później apodyktycznego lorda-protektora.
W Polsce, po przegranej wojnie w obronie konstytucji i drugim rozbiorze, już praktycznie likwidującym państwo, zabłysnął Kościuszko. Na krótko, bo szybko przegrał, co pozwoliło mu zostać świetlaną postacią w historii. A i tak podpadł szkole krakowskiej i endekom.
Francję, rozbitą i roztrzęsioną przez rewolucję, wojnę w Wandei i terror, zgorszoną przez władzę Dyrektoriatu, przejął Bonaparte, pierwszy konsul i wkrótce cesarz Francuzów, których w jego wojnach od Malagi do Moskwy zginęło więcej niż w czasie rewolucji i jej wojen.
Piłsudski, wiadomo. Stał się historią w ogniu toczonej na ziemiach Polski wojny światowej, w której zginęło około siedmiuset tysięcy Polaków, walczących – w dużej części – przeciw sobie w armiach zaborców, w dziele tworzenia państwa, w obliczu nawały bolszewickiej i w zamieszaniu po zabójstwie prezydenta Narutowicza. Później, z uszczerbkiem dla swego wizerunku, rządził i to przemocą, o czym zresztą większość Polaków nie wie lub czego nie chce brać pod uwagę.
W Rosji, po trzech latach morderczej wojny światowej, podczas rozpadu władzy carskiej, zaktywizował się Lenin, z trafnym hasłem pokoju i ziemi, plus całej władzy dla rad. W praktyce oznaczało to krwawą dyktaturę oligarchii partyjnej, krwawą wojnę domową i odebranie chłopom ziemi, po jakimś czasie. Umarł on wszakże na tyle wcześnie, że nawet kiedy zaczęto demaskować zbrodnie Stalina, Lenin pozostawał jako świetlisty punkt odniesienia.
Turcję, po klęsce wojnie światowej i rozpadzie Imperium Otomańskiego, ocalił na jej obecnym terytorium Kemal Pasza. We Włoszech, teoretycznie wygranych w tej wojnie, a praktycznie znajdujących się w stanie klęski, pojawił się wódz – duce, Mussolini. Niemców, przekonanych, że przegrali wojnę i stracili terytoria na skutek zdrady – nóż w plecy – zgorszonych upadkiem porządku i obyczajów, a wreszcie uderzonych z wielką siłą przez światowy kryzys 1929-1933, uwiódł Hitler.
Nikt z tego zestawu nie zajął swego miejsca w historii w okresach, które francuski historyk Braudel nazywał długim trwaniem, kiedy zmiany, owszem są, ale stopniowe. Musi być coś absolutnie extra i to strasznego. Wojna, rewolucja, totalny kryzys, klęska lub chociaż straszliwe zagrożenie, żeby pojawił się ON, wybawiciel, który de profundis pozwala ujrzeć nadzieję, skupia wysiłki narodu, lub chociażby tej jego części, wystarczającej dla osiągnięcia celu. Przy czym to naturalne zapotrzebowanie nie zawsze bywa zaspokojone, vide Polska w latach katastrofy, 1939 -1945.
Polacy w kraju chcieli widzieć takiego opatrznościowego męża w generale i premierze Sikorskim, do czego się on po prostu nie nadawał, wplątany w spory w środowisku politycznym i wojskowym, gdzie nie potrafił zdobyć autorytetu.
A równolegle, tylko co mianowany generałem de Gaulle, z przeszłością wojenną nie tak chlubną, jak miał Sikorski, bez wojska, bez rządu, który kapitulował przed Niemcami, stał się przywódcą Wolnych Francuzów, który swój kraj i siebie ulokował wśród zwycięzców wojny światowej. Ten kapitał pozwolił mu później wywikłać Francję z narastającej już wojny domowej, skłonić do uznania niepodległej Algierii, traktowanej przecież jako część Francji. Stworzył prezydencką V Republikę ze sobą na czele i stał się jednym z liderów Zachodu, nie mówiąc przy tym unisono z innym i pilnując odrębności swojego kraju.
Wstydliwym epizodem pozostaje fakt, że przejściowo mężem opatrznościowym Francuzów stał się marszałek Petain, bohater zwycięskiej I wojny światowej, który za cenę upodlenia kraju uchronił go przed przelewem krwi na skalę lat 1914 – 1918.
O Churchillu – krew, pot i łzy – o jego roli w roku 1940 i w latach późniejszych nie ma się co rozpisywać.
W czasie wojny i wojny domowej wypłynął Tito, potem przez długie lata rządzący po dyktatorsku Jugosławią.
Stalin, którego przed wojną jedni już ubóstwiali, inni nienawidzili a wszyscy, nie bez powodu, się bali, rozpętał do spółki z Hitlerem wojnę, w której w roku 1941 prawie nikt nie chciał za niego walczyć. Zaślepienie Hitlera i okrucieństwa Niemców oraz terror Stalina sprawiły, że państwo się ogarnęło i stało się głównym zwycięzcą wojny. Za cenę tak straszną, że zwycięstwo można nazywać pyrrusowym, ale generalissimus zaspokoił zapotrzebowanie na wodza narodu, zbawiciela i pełni tę rolę do dzisiaj.
Do tej plejady dodać jeszcze należy Mao, który po latach krwawych i niszczycielskich wojen, wygrał wojnę domową i tworząc ChRL, wyzwolił Chińczyków z upokorzenia, trwającego od wojen opiumowych, prawie wiek wcześniej. Z podobnego upokorzenia wyrwał Kubańczyków Castro, a mieszkańców Rodezji/Zimbabwe, z kolonialnej zależności – Mugabe.
Odrębna pozycja to Adenauer, także wybitna osobowość. Po straszliwej, a w pełni zasłużonej katastrofie, Niemców – z wyłączeniem tych z NRD – wydźwignął z pozycji pariasów do uprawnionych członków wspólnoty Zachodu.
Głupio jakoś to brzmi, …
…ale ci, co pamiętają Październik ’56 zgodzą się chyba, że bardzo krótko, jesienią i zimą ’57, charyzmatycznym mężem opatrznościowym był Gomułka. Po latach wojny i obu okupacjach, po wstrząsach pierwszych lat powojennych, po okresie największej opresyjności reżimu, z totalitarną indoktrynacją, odbieraniem własności, po spektakularnej i nachalnej dominacji ZSRR, następowała zmiana dająca poczucie ogromnej ulgi. A Gomułka stał się symbolem i gwarantem tej zmiany. Nie liczyło się, że parę lat wcześniej był najważniejszym architektem nowej władzy. Ważne było, że przy niej siedział w więzieniu, że wybronił Polskę przed naciskiem Chruszczowa.
Już wkrótce, całkowicie świadomie, wyszedł z tej roli, stając się zrzędliwym, nieznośnym autokratą.
O Wałęsie można dobrze i źle, ale nic nie może przekreślić tego, że w przełomowym okresie 1980 – 1989 był bezsprzecznie charyzmatycznym przywódcą, z czego zdawała sobie sprawę ta część narodu, która jest społeczeństwem.
– Aleśmy wysoko zaszli! – wyszeptał do mnie profesor Beksiak, kiedy w Białym Domu prezydent Bush senior dekorował Wałęsę Orderem Wolności. To my oznaczało nas, wszystkich Polaków. A następnego dnia, widząc i słysząc pamiętne wystąpienie przed połączonymi Izbami Kongresu USA, poczułem, że już nic wspanialszego nie może Wałęsy spotkać i po trzydziestu latach widzę, że nie myliłem się. Nie mieliśmy w ponad tysiącletniej historii osoby, która by tak wysoko wywindowała w świecie siebie i kraj, który reprezentuje. Jan Paweł II to jednak inna kategoria.
Tymiński, który pokonał Mazowieckiego i wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich w roku 1990 był tylko meteorem politycznym. Lepper natomiast stał się przejściowym mężem opatrznościowym dla sporej grupy obywateli, którzy mu uwierzyli, że Polska w ruinie. Co szef Samoobrony głosił, bo wiedział, że to dlań konieczny warunek.
I wreszcie charyzmatyczny „Jarosławpolskęzbaw”, z wyznawcami, wielokrotnie już opisywanymi, również w naszym Studiu Opinii. Nie ma jednak wśród ośmiu milionów głosujących nań 13 października aż tylu fanatycznych wyznawców sekty, dla której Kaczyński jest guru i dla których wszystko, co mu zarzucają to albo potwarz, albo coś wspaniałego. To tylko część jego elektoratu, nie bardzo wiadomo jaka.
Prawdopodobnie mało kto z jego wyborców chciałby pracować bezpośrednio pod kierownictwem starego faceta, który nigdy nie żył normalnym życiem, który nie miał domu, rodziny, nie widział świata i w XXI wieku nie prowadzi samochodu, nie ma rachunku w banku, nie zna języków i nie wiadomo, czy posługuje się Internetem. Faceta, który jest zawistny, pamiętliwy i obarcza innych winą za swoje krzywdy, wynikające z jego osobowości i jego postępowania. Zapewne jeszcze mniej byłoby skłonnych powierzyć mu prowadzenie swojego sklepiku czy kafejki z trzyosobową obsługą. Większość z tych, co dobrowolnie powierzyło mu pełnię władzy nad krajem i sobą, łączy z jego polityczną władzą swoją osobistą kalkulację, na krótki okres; ten, który są w stanie ogarnąć.
Nie licząc 1,26 miliona głosów oddanych na Konfederację, to prawie milion wyborców więcej niż na Kaczyńskiego głosowało na demokratyczną opozycję, która miałaby szansę – powtarzam; szansę, czyli może tak, a może nie – odsunięcia go od władzy, głosując na jedną wspólną listę. Żeby nie zapominać; osiem milionów Zjednoczonej Prawicy ma z łaski D’Hondta 235 mandatów, a tylko 209 zostaje dla prawie dziewięciu milionów. Problemem jednak nie są te miliony, lecz mentalność i rachuby liderów PSL, KO i trójdzielnej Lewicy.
Pisałem tu już i powtarzam, że za mojej pamięci Polska przeżyła o wiele większe katastrofy, ale teraz, w końcu drugiej dekady XXI wieku ta władza jest największym nieszczęściem naszego kraju.
Kiedyś, jak każda władza, się skończy.
Cofnie nas przedtem na lata. Odbudowa ładu i demokracji może zająć okres pokolenia, jeśli nie dłużej. Straszy nas katastrofa Grecji, która wychodzi z niej wolno i mozolnie, a na pewno szybko nie wyjdzie. Straszy nas już nie katastrofa, a wręcz kataklizm Wenezueli, ale aż taki dramatyzm jest jakoś trudno przystawalny do Polski. „My Sławianie, my lubim sielanki”? Wystarczający groźny jest natomiast rozpoczęty przez PiS proces peronizacji. Właśnie kolejni peroniści wygrali w Argentynie demokratyczne wybory. Mija już tam trzecie pokolenie, które nie może zapomnieć dobrego wujka Perona, kupującego mocną władzę za przychylanie nieba swoim poddanym. A kraj jest do dziś w praktycznie nieustającym kryzysie. Całkiem to prawdopodobna perspektywa, nawet długo po dobrym wujku Jarku. A świadomość tej groźby nie jest powszechna, nawet wśród głosujących na demokratyczną opozycję. Gorzej, że albo nie ma jej wśród liderów opozycji, albo nie biorą jej pod uwagę.
Osiemdziesiąt lat temu katastrofa zaczęła się wejściem smoka, po czwartej nad ranem, w Wieluniu i na Westerplatte, a potem, jak u Hitchcocka akcja się ożywiła. Zaś w roku 2015 było coś takiego jak przestawienie zwrotnicy. Pociąg wjeżdża na inne szyny, które łagodnie się oddzielają od dotychczasowych. Przez jakiś czas odnosi się wrażenie, że jedziemy prawie w tym samym kierunku. Mało kto zdaje sobie sprawę, że jedzie już zupełnie gdzieś indziej. Mało kto zdaje sobie sprawę, że trzeba pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa. Większość pasażerów nie zdaje sobie sprawy, że to aż tak, że „larum grają, że nieprzyjaciel w granicach”. Międlimy, że ten i ów jest pozbawiony charyzmy, a pewno by się przydała, lecz nie ma powszechnej trwogi, takiego poczucia zagrożenia, z którego może wyprowadzić tylko mąż opatrznościowy. Silny, zdecydowany, który wie czego chce, któremu chce się wierzyć bez zadawania pytań. Może wśród polityków opozycji są tacy potencjalni liderzy, ale jak dotąd, lecz nie ma na takich mocnego popytu i toczy się rutynowa gra polityczna, business as usual, nie na miarę faktycznego wyzwania.
Ludwik Dorn napisał był jakiś czas temu w „Polityce”, że nadrzędnym celem każdego przywódcy partii jest pozostanie nim po wyborach.
Niby praktycznie, ale de facto teoretycznie, istnieje szansa na odebranie Kaczyńskiemu władzy od ręki. PiS stara się przeciągnąć na swoją stronę choć dwóch – trzech senatorów opozycji, a opozycja mogłaby zaproponować Jarosławowi Gowinowi, przejścia na jej stronę wraz z osiemnastoma posłami, proponując mu stanowisko premiera i przewidując benefity dla tej osiemnastki. Miałem ten pomysł za całkiem zwariowany, kiedy mi przyszedł do głowy, ale lansuje go Radosław Sikorski, z pierwszego garnituru polityków. Popiera tę koncepcję poważny publicysta, Jacek Żakowski, tylko cenę proponuje za niską. Przy takiej stawce, Jacku, przebijamy. Wicepremierem to Gowin może zostać u Kaczyńskiego.
Jak na obóz prezesa, Gowin jest politykiem umiarkowanym. Co choćby demonstrował, kiedy głosował, lecz „się nie cieszył”. Blokuje niektóre plany PiS. Zmusił do pozostawienia limitu 30-krotności składek na ZUS. Zdystansował się przy trójce kandydatów do TK. Nie jest wierny i konsekwentny w swoich wyborach, był już w rządzie Donalda Tuska, a więc przynajmniej elastyczności nie sposób mu odmówić. Szansa – powtarzam: szansa na jego przejście – była, a może i jest, ale gremium opozycjonistów jej nie podejmie, jako niemoralnej. Tak, jakby bardziej moralnym było pozostawianie Polski Kaczyńskiemu.
A kiedy znowu ma on 235 posłów, pozostałe 225 może się bawić w parlament, dyskutować, składać interpelacje z marną szansą na uzyskanie odpowiedzi, wygłaszać przemówienia, jeśli przyzna im czas marszałek z PiS. No i pobierać uposażenia, korzystać z wszelkich poselskich benefitów.
Ale mamy Senat, co jest znacznym sukcesem wizerunkowym, lecz ten efekt może się rychło opatrzyć. Każdą bowiem ustawę uchwaloną przez Sejm może Senat przetrzymać trzydzieści dni. Po tym terminie 235 posłów uchwali ją ponownie, a tam już będzie czekać z długopisem doktor Duda i magister Przyłębska, w razie potrzeby.
Tusku, musisz!
Sytuacja byłaby inna, gdyby opozycyjny Senat został wsparty przez opozycyjnego prezydenta. Licząc się z taką możliwością, PiS-owska większość w Sejmie może już teraz pęczkami forsować swoje ustawy i opozycja ich już nie odkręci, nawet jeśli za parę miesięcy miałaby swego prezydenta. To odkręcanie zacząć by się wszak musiało od odwołania złego prawa przez Sejm, do czego rządowa większość nie dopuści. Lecz jeśli jednak doszłoby choćby tylko do zatrzymania walca legislacyjnego PiS, to byłaby już naprawdę nowa jakość i wtedy dopiero można by mówić o dużym, realnym sukcesie, jakim by było zahamowanie destrukcji państwa prawa i postępu katastrofy cywilizacyjnej zapoczątkowanej przez władztwo Kaczyńskiego.
Wszyscy wiemy, że w jedności siła, ale żadna z opozycyjnych partii nie powstrzyma się od wystawienia swojego kandydata w wyborach. Zapewne z umową, że wszyscy poprą tego, który wejdzie do drugiej tury, by zmierzyć się z Dudą. Lecz w pierwszej nie z Dudą będą oni walczyć, lecz między sobą, co w oczach wyborców osłabi wiarygodność tego poparcia. I zważywszy na rozkład sił w opozycji nie należy oczekiwać, aby do drugiej tury wszedł Władysław Kosiniak-Kamysz, a to on miałby chyba największe szanse na pokonanie Andrzeja Dudy.
Kiedy walczą ze sobą dwie siły, jak teraz, z porównywalnym i w pełni zmobilizowanym potencjałem, o wyniku decyduje umiarkowane centrum. To centrum na pewno nie poparłoby Biedronia czy Zandberga, a nawet Czarzastego. Liderzy lewicy powinni by się zastanowić, czy wolą to uznać i poprzeć prezydenta z PSL, czy zostać z prezydentem z PiS. A ci z wyborczego centrum nie powinni mieć oporu wobec lidera PSL. Dla nich będzie to prezydent konserwatywny, niezbyt daleki od prawicy, ale stojący po stronie demokracji.
Lider PSL zdaje sobie sprawę z tej sytuacji i coś tam pokrętnie mówiąc o prawyborach w całej opozycji, lansuje się na jej kandydata. Jak łatwo było przewidzieć, Platforma już go flekuje. Posłanka Izabela Leszczyna natychmiast osadziła go, przywołując marne 8,5 procent poparcia dla PSL. Jaskrawy przykład ciasnego partyjniactwa. W Internecie fala hejtu i wypominanie faktycznych niedostatków KK jak na prezydenta państwa. Tak jakby ważne skądinąd kwalifikacje były ważniejsze szansy pokonania Dudy, którego druga kadencja oznacza dla kraju powiększanie się klęski. Lepszy jest Duda na urzędzie niźli Kosiniak-Kamysz?
Prezydentem drugiego wyboru dla umiarkowanych wyborców mógłby zostać kandydat Platformy, lecz PO nie jest w stanie uporać się ze sobą i traci czas potrzebny do walki o prezydenturę. Schetyna gra na zwłokę i zachowuje się tak, jakby nie wiedział co powinien zrobić przewodniczący po wyborach, w których partia straciła pokaźną część poparcia, a on zaufanie w jej szeregach. Wewnętrzne walki, w obliczu zwartego i nacierającego przeciwnika, oznaczają porażkę. Tym większą im dłużej będą trwały. A może dojść i do rozłamu. Biedą PO jest też i to, że kiedy należałoby już od dawna promować swojego kandydata, ma ona ich dwoje. To Małgorzata Kidawa-Błońska i Donald Tusk.
Plus prezydent Warszawy, spalony dla konserwatywnego centrum z powodu LGBT i któremu by słusznie wytknięto, że opuszcza powierzone mu rok temu stanowisko, narażając stolicę na rządowego komisarza i ponowne wybory.
Zaś Tusk kokietuje, nie widać w nim determinacji, niezbędnej dla zdobycia poparcia poza gronem jego zdecydowanych zwolenników. Chyba liczy się z tym, że wszystko, co kiedykolwiek zrobił i powiedział, dobre czy złe, będzie użyte przeciw niemu w zmasowanej kampanii. I że coś z tego przylgnie do jego wizerunku, gdy w wyborach będzie się liczyć każdy procent. Mógłby zrobić favor umęczonej ojczyźnie szybko wypowiadając: pas! A jeśli prawdą jest, że mądrze stawia on na Kosiniaka-Kamysza, to mógłby to zrobić już, nie czekając aż wybiorą go na szefa EPP, na publikację swojej książki, czy na uroczyste odejście ze stanowiska w UE. Zabiera czas, teraz cenniejszy niż pieniądze.
PSL trzyma się mocno na tym co zdobyło, dopóki Kukiz nie zrobi jakiegoś numeru. Lewica wzmacnia się kosztem Platformy, lecz te przesunięcia wewnątrz opozycji per saldo szkodzą jej przed kolejnym rozstrzygającym starciem. Ile musi być tych szkód, żeby nie być głupim i przed i po?
P.S. Jakby co, to nikły promyk nadziei. W USA wiadomo, że prezydent podczas pierwszej kadencji głównie stara się o następną. W drugiej stara się o pamięć, którą po sobie zostawi. Może więc Andrzej Duda weźmie to sobie do serca.
Ernest Kajetan Skalski
Ur. 18 stycznia 1935 w Warszawie) – dziennikarz i publicysta,
z wykształcenia historyk.