Piotr Rachtan: Łajdackie państwo, czyli pożegnanie z solidarnością13 min czytania

30.09.2021

Histeria władz polskich wokół tak zwanego kryzysu uchodźczego i jakiejś wojny hybrydowej, prowadzonej ponoć przez wrogie siły na wschodzie, którym zapobiec może dopiero wprowadzenie stanu wyjątkowego wzdłuż fragmentu granicy z Białorusią przez bohaterski rząd, każą zastanowić się nie nad motywami premiera i wicepremiera, widocznymi jak na dłoni, ale nad bezwstydem tej władzy i świadomym pożegnaniem ze światem uniwersalnych wartości, także – chrześcijańskich.

I tak miłosierdzie (caritas) zastąpić ma ciężarówka z ukradzionym znakiem Czerwonego Krzyża, współczucie i współodpowiedzialność za drugiego człowieka – propagandowa nagonka i zalew kłamstw i obelg, wreszcie – zamiast gościnnego progu (wigilijny talerz!) pojawiają się zwoje sztyletowego drutu, zaś gościnność ulega przemocy push backu.

Wiadomości z ostatnich dni: giną ludzie, toną w bagnach, dzieci – tak, tak – nawet 2,5-letni chłopiec traktowany jest jak dorosły potencjalny terrorysta. Wobec tych słabych, zziębniętych, często schorowanych ludzi państwo pręży muskuły, odmawiając im, pod pretekstem „wojny hybrydowej Łukaszenki” nie tylko prawa do azylu, ale prawa do życia. I do godności ludzkiej. Sześć lat temu uchodźcy mieli roznosić groźne dla Polaków pasożyty, dziś mogą zarazić polską ludność pedofilią i zoofilią. By ukryć prawdę, by nie było śladów, jak śmiała powiedzieć Agnieszka Holland, państwo wprowadziło stan wyjątkowy. Nie dopuszcza się: dziennikarzy, prawników – wyposażonych w pełnomocnictwa, posłów, europosłów, księży. Państwo pokazuje swoją najbardziej odrażającą mordę.

Zwykła ludzka solidarność tak jak i „Solidarność” stanowiły do niedawna jedną wspólną markę naszego kraju, którą podziwiano i która była w pewnym stopniu synonimem Polski. I oto ten wspaniały, znak firmowy, którym niegdyś niemal cały świat był urzeczony, dziś bez wahania utopiono w przygranicznym błocie.

Czy tak było zawsze? Czy może twarda, bezlitosna postawa polskich władz wobec afgańskich i syryjskich lub kongijskich uchodźców nie jest niczym nowym, może to historyczna odpłata za nieszczęścia i wzgardę dla wygnańców z Polski?

Przypomnijmy więc, że nie zawsze tak było, że wiele, bardzo wiele zawdzięczaliśmy solidarności Europejczyków, Azjatów i Amerykanów w czasach, gdy nie było Konwencji Genewskiej, ONZ, UNHCR ani Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Przypomnijmy tu trzy wydarzenia z ostatnich dwóch stuleci, gdy uchodźcy z Polski spotykali się ze szczerą solidarnością społeczeństw i przychylnością obcych państw.

Po upadku Powstania Listopadowego [cytat za Wikipedią, hasło Wielka Emigracja]

Pierwsze kolumny Polaków wyruszyły w połowie grudnia 1831 roku. Internowani w Prusach żołnierze wyruszyli trasą przez Elbląg, Malbork, Tczew, Starogard Gdański, Chojnice, Wałcz, Gorzów Wielkopolski, Kostrzyn nad Odrą, a dalej przez Lubin, Torgau do granicy z Saksonią, stamtąd przez Lipsk, Eisenach, Frankfurt nad Menem do granicy francuskiej we wsi Lauterbourg. Internowani w Austrii wyruszyli z Moraw przez Czechy do granicy bawarskiej. Dalej trasa prowadziła przez Norymbergę i Würzburg w Bawarii, Heilbronn w Wirtembergii do Strasburga, albo przez Ratyzbonę i Augsburg w Bawarii, Ulm, Stuttgart, Tybingę w Wirtembergii oraz Fryburg w Badenii do Strasburga lub do granicy szwajcarskiej przez Szafuzę i Bazyleę do Francji. Z tych głównych tras często zbaczano, zwłaszcza indywidualnie i w małych grupkach, które ciągnęły także od Prus przez Hanower na Belgię.

Austriacy odstawiali powstańców do granicy z Bawarią pod eskortą wojskową, z kolei kolumnom wyruszającym z Prus towarzyszył oficer, który był odpowiedzialny za prawidłowy przebieg wymarszu. […]

Z chwilą przekroczenia granic pruskich i austriackich, koszty dalszej podróży podjęły lokalne Komitety Przyjaciół Polski. Polacy, którzy do tej pory cierpieli nędzę i upokorzenia, witani byli przez Niemców z sympatią i entuzjazmem. Niemiecka ludność, która coraz gorzej znosiła absolutystyczne rządy we własnych krajach, patrzyła z podziwem na żołnierzy, którzy wystąpili przeciwko potężnemu despotycznemu carowi Rosji. Toteż od samej granicy we wszystkich mijanych krajach Polacy doznawali wielu dowodów przyjaźni i gościnności. Szczególnie w mieście Lipsk w Saksonii, gdzie od listopada 1831 działał „Związek Wsparcia dla Potrzebujących Polaków”. Wjazd Polaków do miasta odbył się w asyście honorowej wojska saskiego i gwardii mieszczańskiej. Tłum mieszkańców różnych stanów społecznych wiwatował „Niech żyją Polacy” przy dźwiękach armat i salw honorowych artylerii. Podobne sceny powtarzały się w innych miastach na całej trasie marszu przez Niemcy. Przed Polakami stały otworem najlepsze hotele i domy prywatne. Na ich cześć urządzano bale i wieszano transparenty: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki żyją Niemce”. W Gocie wystąpił paradnie miejscowy garnizon, a oficerów przyjęto w książęcym pałacu. We Frankfurcie nad Menem wybito szyby w rosyjskiej ambasadzie.

Zgodnie z planem Józefa Bema, większość emigrantów osiedliła się we Francji. Pierwsi polscy emigranci pojawili się tam już w październiku 1831 roku. Byli to głównie przedstawiciele władz oraz bogaci cywile i wojskowi. Od stycznia z krajów niemieckich napływać zaczęły fale emigrantów. Także i we Francji podobnie jak w Niemczech powstańcy witani byli entuzjastycznie i z honorami, często w asyście wojska i gwardii narodowej z licznym udziałem mieszkańców.

Na cześć Polaków pisano elegie i hymny, komponowano pieśni, władze nie sprzeciwiały się rozwojowi politycznego i kulturalnego życia polskiego uchodźstwa. Dowodem jest powstanie ważnych instytucji: Hotel Lambert, Biblioteka Polska, Towarzystwo Historyczne, Dzieło św. Kazimierza, Polska Misja Katolicka, Instytut Młodych Panien; rozwinęła się polska prasa.

Dziś jeszcze hasło „Wielka Emigracja” w Wikipedii francuskiej bardziej szczegółowo opisuje polskie ówczesne instytucje we Francji niż Wikipedia polska, skoncentrowana raczej na opisie polskiego życia politycznego w gościnnym Paryżu.

Druga wielka fala uchodźstwa wylała się z Polski po wybuchu 2 Wojny Światowej

Przez Zaleszczyki uciekali nie tylko dobrze zaopatrzeni sanacyjni dygnitarze, ale też zwyczajni Polacy różnych wyznań i przynależności narodowej i klasowej, oficerowie i zwykli żołnierze. Niektórych internowano na Węgrzech i w Rumunii, większość przedostała się dalej na Zachód, do Francji, a później dalej – do Wielkiej Brytanii. Nie byli odpędzani od granic.

Kiedy z drugiej strony uderzyła na walczące z Trzecią Rzeszą państwo sowiecka Armia Czerwona, w potrzasku znalazły się miliony kresowych Polaków. Dopiero układ Sikorski-Majski z lipca 1941 roku dał im nadzieję i szansę ucieczki z ZSRR.

Pisze o tym Mateusz Łabuz:

Wojsko [dowodzone przez gen. Władysława Andersa] nie dysponowało jednak ani odpowiednimi środkami, ani odpowiednią ilością zaopatrzenia, by utrzymać rzesze kobiet i dzieci. W związku z nieprzychylną postawą władz sowieckich i pogarszającą się sytuacją aprowizacyjną zdecydowano się na ewakuację Armii Andersa z terytorium ZSRR. Wraz z żołnierzami, o co szczególnie mocno zabiegał dowódca, wyprowadzono dziesiątki tysięcy cywilów. Operacja, wobec braku żywności, ubrań, lekarstw była prawdziwym logistycznym majstersztykiem (za Polskie Radio): „Do listopada 1942 r. wysłano do Iranu ponad 115 tys. osób, w tym około 78,5 tys. żołnierzy oraz 37 tys. cywilów. Wśród ewakuowanych było niemal 18 tys. dzieci”.

Polacy trafili do Iranu, który znajdował się wówczas pod protektoratem brytyjskim. Ich pobyt został sfinansowany głównie ze środków polskich oraz brytyjskich. Szczególną aktywnością na polu zaopatrywania polskiej armii odznaczali się Brytyjczycy, dla których Armia Andersa była konkretną inwestycją. Już wkrótce polscy żołnierze mieli wejść w skład sił walczących na froncie włoskim. W tym miejscu należy zwrócić na różnicę, o której warto pamiętać przy porównaniu sytuacji ludności polskiej i syryjskiej. Polacy nie opuszczali ojczyzny z własnej woli – zostali najpierw przymusowo wysiedleni […] Ludność cywilna, przede wszystkim kobiety i dzieci, nie wybrała swojego losu samodzielnie. W przypadku emigracji z krajów ogarniętych wojną mówimy przede wszystkim o ratunku bezpośrednio zagrożonego życia, poprawie warunków życiowych (niekoniecznie w kontekście czynników stricte materialnych). […] Można oczywiście dostrzec podobieństwa do dzisiejszej emigracji ludności uciekającej z terenów trawionych wojną i klęskami w postaci chorób i głodu. W obydwu przypadkach szukano przede wszystkim azylu i bezpieczeństwa.

W Iranie zorganizowano prowizoryczne obozy dla uchodźców. Mimo kiepskich warunków Polacy mieli zapewnioną żywność i lekarstwa. Obozy powstały m.in. w Teheranie, Isfahanie czy Meszhedzie. […] Warto w tym miejscu podkreślić, że miejscowa ludność także wydatnie pomagała przybyszom, a w tworzonych ad hoc miasteczkach nie dochodziło do konfliktów religijnych czy światopoglądowych. […]

Ponad 10 tys. ludzi trafiło do Indii, gdzie w proces przyjmowania przybyszów zaangażowali się miejscowi przedstawiciele arystokracji. Szczególne zasługi na tym polu oddał Polakom maharadża Nawanagaru Jam Saheb Digvijay Sinhji, który zorganizował dla polskich dzieci specjalny obóz zlokalizowany w Balachadi. W Delhi działał Komitet Pomocy Dzieciom Polskim wspierany finansowo przez Rząd Emigracyjny, aliantów oraz hinduskich możnowładców z Rady Książąt Indyjskich.

Niecałe 1500 polskich uchodźców dotarło także do Meksyku. Ta egzotyczna lokalizacja wydawała się być stosunkowo bezpiecznym miejscem, a lokalne władze ochoczo przystały na projekt azylu dla Polaków. […]

W 1944 roku także rząd premiera Nowej Zelandii Petera Frasera zaproponował azyl polskim dzieciom. 733 małych uchodźców (wraz z ponad setką opiekunów) przybyło na wyspę, otrzymując zakwaterowanie w obozie w Pahiatua. Nowozelandczycy dopłacali Rządowi Emigracyjnemu do zakwaterowania i wyżywienia przyjezdnych. Gospodarze ponieśli koszty asymilacji Polaków. Szczególnie mocno angażowała się miejscowa ludność, która serdecznie i z wielką szczodrością przyjęła 838 uchodźców. […] „Trudno mi było uwierzyć, że obcy ludzie mogą być tak mili. Myślę, że to przywróciło moją wiarę w ludzi. Obóz Polskich Dzieci w Pahiatua dla mnie, małego dziecka, był rajem”.

Kilka tysięcy ludzi rozsiano początkowo w różnych krajach afrykańskich (Tanganika, Kenia, Uganda). […] W 1944 roku grupy te liczyły już ponad 13 tys. ludzi. Badający te kwestie historycy polskiego MSZ podsumowują: „W Afryce Wschodniej powstało sześć stałych polskich osiedli uchodźczych: cztery w Tanganice (Tengeru, Kondoa, Ifunda, Kidugala) oraz dwa w Ugandzie (Masindi i Koja). Oprócz osiedli stałych utworzono też kilka obozów przejściowych, m.in. w Morogoro, Kigomie, Dar es Salaam, Irindze i Tosamagandze w Tanganice.

[Mateusz Łabuz, Polscy uchodźcy z czasów II wojny światowej a dzisiejsi emigranci]

Stan wojenny

Autor i całe pokolenie „Solidarności” pamięta ten exodus, do którego doprowadziły komunistyczne władze dekretem o wprowadzeniu stanu wojennego. Opisał to zwięźle Józef Krzyk w Gazecie Wyborczej.

Wprowadzenie stanu wojennego w pierwszej chwili oznaczało powrót do czasów Bieruta i ponowne odcięcie Polaków od świata. Możliwość uzyskania paszportu do krajów kapitalistycznych zachowali tylko pracownicy delegowani przez tzw. firmy polonijne i przedstawicielstwa przedsiębiorstw działających za granicą (po uzyskaniu poparcia Ministerstwa Handlu Zagranicznego) oraz duchowni, jeśli ich podania poświadczył Episkopat. Wprawdzie restrykcje stopniowo łagodzono, ale obawa, że po powrocie do Polski nigdy już się z niej nie wyjedzie, skłoniła wielu do pozostania na Zachodzie – szacuje się, że taką decyzję podjęło 150 tys. obywateli PRL. Stanowiska porzuciło nawet 500 pracowników polskich placówek zagranicznych, w tym ambasadorzy w Tokio (Zdzisław Rurarz) i Waszyngtonie (Romuald Spasowski), którzy zostali za to zaocznie skazani na śmierć przez sądy PRL.

Tylko do końca 1982 r. polskie statki porzuciło ponad tysiąc marynarzy. Zdarzało się, że wysłani na ich miejsce zmiennicy też korzystali z okazji i zostawali na Zachodzie. W portach w Danii i Szwecji na ląd schodzili pasażerowie i członkowie załóg promów kursujących po Bałtyku, a decyzję o pozostaniu ułatwiały zachodnie rządy, wprowadzając specjalne procedury dla Polaków legalizujące ich pobyt na Zachodzie.

Najbardziej zdesperowani porywali samoloty – w 1981 i 1982 r. doszło do kilkunastu takich prób. Nazwę LOT przekornie odczytywano jako skrót od „Linii Obsługi Tempelhof”, bo na to zachodnioberlińskie lotnisko kierowali się porywacze. We wrześniu 1981 r. na Tempelhof wylądował An-24 startujący z podkatowickich Pyrzowic. 12 porywaczy z Katowic (najstarszy miał 22, a najmłodszy 16 lat) sterroryzowało załogę żyletkami – wprawdzie stanęli przed sądem w RFN, ale najsurowszy wyrok opiewał tylko na 20 miesięcy pozbawienia wolności.

W sumie w latach 1981-89 w RFN osiedliło się 766 tys. przybyszy z Polski, w USA 77 tys., w Kanadzie 65 tys., w Australii 22 tys., w Szwecji 17 tys. i niewiele mniej w Austrii. Kilkutysięczne grupy osiedliły się w Belgii, Danii, Finlandii, Norwegii, Francji, Holandii i Szwajcarii.

(Druga wielka emigracja. Józef Krzyk, Gazeta Wyborcza,)

Rządy krajów zachodnich nie tylko nie stawiały odmawiającym powrotu do kraju Polakom żadnych przeszkód, ale wręcz przeciwnie, starały się stworzyć im przyjazne warunki: autorowi opowiadała zaprzyjaźniona stewardessa, którą wraz z załogą samolotu (kilkanaście osób) stan wojenny zastał w Nowym Jorku, że w hotelu odwiedziła ich policja, by przekazać, że zgodnie z decyzją prezydenta (Ronalda Reagana) mogą bez przykrych formalności pozostać w Stanach Zjednoczonych.

Rzesze polskich uchodźców miały w przeszłości szczęście nie spotkać na swojej tułaczej drodze polskiej Straży Granicznej chroniącej się za zasiekami, ani polskich delatorów, którzy dziś odwożą napotkanych Afgańczyków na posterunki SG. Polacy, unosząc swoje życie, zdrowie i wolność nie musieli niczego załatwiać w Biurze Obsługi Cudzoziemców, nikt nie kazał im uczyć się najpierw obowiązującego języka, a azyl – polityczny – nie był rzadkim przywilejem, przydzielanym wedle arbitralnie dobieranych kryteriów. I o swoje prawa wygnańcy nie musieli zabiegać i wyczekiwać na decyzję w zamkniętych ośrodkach (wyjątkiem w końcu XX w. była Austria i obóz w dawnych koszarach w Traiskirchen niedaleko Wiednia). No i Piotra Stachańczyka nie było jeszcze na urzędzie.

Daleko odeszliśmy – państwo, kościół, społeczeństwo – od wyidealizowanego obrazka tolerancyjnego, gościnnego narodu: nie ma on nic wspólnego z dzisiejszą rzeczywistością. Odeszliśmy też od norm europejskich, które pozwoliły w przeszłości naszym rodakom przetrwać, przeżyć i budować swoją przyszłość od nowa, a także, z początkowym sukcesem przenieść wartości uniwersalne do nowej rzeczywistości kraju.

Do czasu, bo oto teraz państwo przyprawiło nam mordę szmalcownika. Wstydzę się tego.

Pisał Henryk Wujec w wydanej już po Jego śmierci książce „Nadać sens temu światu”:

Jesteśmy w drodze. Można powiedzieć, że takie jest nasze przeznaczenie, więc jedno jest pewne – musimy czuć wspólnotę naszego ludzkiego losu, być w tej wspólnocie i w tej drodze – solidarni.

(Wydawnictwo Znak, Kraków 2021).

Piotr Rachtan

Tekst publikuje Monitor Konstytucyjny

Ilustracja: Francuska rodzina zaprasza polskiego uchodźcę. Rycina XIX w. Wikipedia.org

Print Friendly, PDF & Email