Jan Różdżyński: Autograf Jelcyna11 min czytania

Moja Rosja

Poznałem go osobiście w 1987 roku. Nie wiedziałem wtedy, że nad głową zbierają mu się czarne chmury, a partyjny beton planuje pozbycie się niepokornego przybysza z Uralu. Dwa miesiące po naszej rozmowie został usunięty z KC i z władz Moskwy.  Mało wiedzieliśmy wówczas o tym, co naprawdę dzieje się w ZSRR i Rosji. Fakt, że dziś wiemy o tym kraju aż tyle, to – śmiem twierdzić – w dużej części jego zasługa. I chociaż w następnych latach, jako korespondent w Moskwie przy różnych okazjach przebywałem w pobliżu Pierwszego Prezydenta Rosji, to pamięć o nim zachowałem właśnie z powodu tamtej rozmowy z września 1987 roku. Z czasów, gdy ZSRR przypominał topniejącą górę lodową unoszoną na falach pierestrojki w nieznane.

W Polsce stało się o nim głośno, kiedy zaczął kierować stołeczną organizacją KPZR. Podobało się Polakom, że po Moskwie jeździł nie czajką, nawet nie wołgą, tylko trolejbusem, że wraz z pełnymi apatii, szarymi moskwianami stawał w kilometrowych kolejkach po deficytowe artykuły, że niemal własnoręcznie rozprawiał się ze skorumpowanymi urzędnikami. Domyślaliśmy się, że spora część tego, co robił była zwykłą „pokazuchą”. Jednak żaden z jego poprzedników przez minionych kilkadziesiąt lat nie pozwolił sobie na podobne zachowanie. I właśnie z tego powodu jego wizerunek w polskiej prasie odbiegał daleko od standardowego obrazu sowieckiego lidera.

Kiedy w maju 1987 roku zgłosiłem pomysł wywiadu z Borysem Jelcynem, moi szefowie w Polskiej Agencji Prasowej popatrzyli na mnie z politowaniem. Według nich, w historii dziennikarstwa PRL (w tym miejscu muszę przypomnieć, że działo się to w zupełnie innej epoce) jeszcze nigdy nie udała się taka „oddolna” inicjatywa dziennikarska. Chodziło przecież o wywiad z przedstawicielem ścisłych władz imperium: zastępcą członka Biura Politycznego KC KPZR. Do niedawna ktoś taki kojarzył się wyłącznie z nadętymi facetami pozdrawiającymi z mauzoleum Lenina przeciągające posłusznie tłumy. – To tak, jakby zwykły śmiertelnik chciał rozmawiać z zastępcą Pana Boga – żartowali szefowie i uprzejmie wyjaśniali zawiłości protokółu obowiązującego w sowieckim obozie. Wynikało z niego, że jeśli Moskwa uzna, iż taki wywiad jest potrzebny, to prześle stronie polskiej gotowy tekst. Drugim, jedynie słusznym, wariantem byłaby prośba strony polskiej przekazana przez wysokiego przedstawiciela KC PZPR swojemu sowieckiemu odpowiednikowi w KC KPZR. Ale żeby jakiś dziennikarz tak po prostu poprosił o wywiad z Borysem Jelcynem? Niesłychane!

Musiało upłynąć wiele tygodni podczas których bez większej nadziei przypominałem szefom o swoim pomyśle, aż los przyszedł mi z niespodziewaną pomocą. Oto we wrześniu w stolicy ZSRR miała się odbyć wielka polska impreza promocyjna p.n. „Dni Warszawy w Moskwie”. Przekonywałem więc, że lepszego pretekstu być nie może: przecież taki wywiad, który poprzedzi „Dni” będzie doskonałą okazją do pokazania jednej z najważniejszych postaci pierestrojki i tego, co dzieje się w Moskwie. Takie też uzasadnienie, powtórzone przez moich szefów, usłyszał niebawem Ktoś Ważny w KC PZPR.

Po mniej więcej dwóch tygodniach oczekiwania, Ktoś Ważny powiadomił szefów, że owszem, wywiad z Jelcynem to niezły pomysł i poprosił o pytania do tego wywiadu. W trybie pilnym, czyli natychmiast.

Nad przygotowaniem pytań, obłożony materiałami, wycinkami, depeszami, spędziłem całą noc. Starałem się, żeby były konkretne, osadzone w moskiewskich realiach pierestrojki, no i żeby świadczyły, że realia te nie są mi obce. Pytań do Jelcyna powstało ponad dwadzieścia. Zaniosłem je kierownictwu PAP, które od razu odrzuciło kilka, jako „zbyt drażliwe”. Reszta, czyli kilkanaście rozbudowanych, każde na kilka wierszy, trafiło do KC PZPR.

Kiedy po kolejnych dwóch tygodniach zapytałem o termin mojego ewentualnego wyjazdu na spotkanie z Borysem Nikołajewiczem, dowiedziałem się, że odpowiedzi z Moskwy najprawdopodobniej trafią do PAP odwrotną pocztą, za pośrednictwem tego Kogoś Ważnego. Inaczej mówiąc: do żadnej rozmowy nie dojdzie, a moja rola na tym się kończy! Mimo, że nie wykluczałem takiej ewentualności, poczułem poważny zawód i rozczarowanie.

Po następnym miesiącu, kiedy tamte emocje były tylko wspomnieniem, zostałem pilnie wezwany przez kierownictwo. Polecenie było wyraźne: za dwa dni mam być w Moskwie bo okazało się, że towarzysz Jelcyn chce udzielić prawdziwego wywiadu! Nie ukrywałem satysfakcji. Z papowskiego sejfu otrzymałem paszport, uzbroiłem się w służbowy, ponad kilogramowy dyktafon wielkości małej aktówki, odebrałem bilety lotnicze, rublowe diety i na początku września wylądowałem  na Szeremietiewie.

Z lotniska do hotelu Rossija dowiozła mnie czarna wołga wyposażona w niezwykłą jak na owe czasy rzecz: telefon, przez który porozumiewał się przysłany po mnie pracownik komitetu moskiewskiego KPZR. Nie był rozmowny. Jedyną odpowiedzią na ciągle ponawiane pytanie o termin spotkania z Borysem Jelcynem, było: nie znaju, żditie zwonka. Dysponując taką informacją wprowadziłem się do maleńkiego, jednoosobowego pokoju, którego sporą część wypełniał wielki telewizor, a okno wychodziło na  cebulowaty chełm Monastyru Znamienskiego przy ulicy Razina, dzisiejszej Warwarce.

Następnego dnia pospiesznie zjadłem śniadanie w bufecie na piętrze i drżąc, by nie przegapić telefonu, niemal biegiem wróciłem do pokoju. Telefon jednak milczał. Obiad zamówiłem do pokoju. Potem kolację. Do moich moskiewskich przyjaciół odezwałem się dopiero późnym wieczorem, żeby nie blokować telefonu: bo a nuż się odezwie? Kolejne dwa dni spędziłem na drobiazgowej kontemplacji wieży monastyru przez szybę mojego okna, na spożywaniu zamawianych do pokoju posiłków i oglądaniu programu w telewizorze marki Rubin. Obmyślałem też nowe pytania – na wszelki wypadek. Aż wreszcie wieczorem, przenikliwy dzwonek przerwał moją drzemkę. Uprzejmy damski głos poinformował, że Borys Nikołajewicz ma dla mnie czas następnego dnia o dziesiątej i że kwadrans wcześniej przyjedzie po mnie samochód. Odpowiedziałem, że samochód niepotrzebny, że z przyjemnością rozprostuję kości pokonując spacerkiem te trzysta metrów z hotelu na Starą Płoszczad’ do kompleksu KC KPZR, gdzie siedzibę ma mój rozmówca. Ale teraz damski głos zabrzmiał szorstko i stanowczo: za wami prijediet maszyna, żditie wnizu!

Czarna wołga z telefonem i małomównym aparatczykiem wiozła mnie do celu chyba dłużej niż potrwałby spacer. Na parterze wielkiego, rdzawo-szarego budynku sprawdzono moje dokumenty, zawartość torby i kazano przejść przez bramkę z wykrywaczem metali. Taką samą bramkę musiałem pokonać na szóstym piętrze, po wyjściu z windy. W przedsionku przed sekretariatem Borysa Nikołajewicza po moim ciele, z profesjonalną wprawą przesunął ręce mężczyzna w cywilu, który zażądał również wyjęcia kasety z dyktafonu i zademonstrowania jego działania. Po tym wszystkim przywitał się ze mną jeden z asystentów Jelcyna o nijakim wyglądzie i wprowadził do swego pokoju sąsiadującego z sekretariatem.

Asystent dwukrotnie podkreślił, że powinienem się czuć wyróżniony, bo jego szef  rzadko udziela wywiadów. Upewnił się, że mówię dobrze po rosyjsku. – w pogotowiu był tłumacz. Usłyszałem też i zmartwiłem się, że mój ważny rozmówca za piętnaście minut ma wyjechać na jakieś posiedzenie, dlatego spotkanie nie może trwać dłużej.

Do gabinetu Zastępcy Członka Biura Politycznego, Pierwszego Sekretarza Moskiewskiego Komitetu Miejskiego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Borysa Nikołajewicza Jelcyna (taki napis widniał na tabliczce) prowadziły podwójne drzwi. Zanim udało się je uchylić, asystent mocował się z klamkami kilka sekund. W wysokim pomieszczeniu wielkości niedużej sali kinowej dominowała czerwień i ciemny brąz. Wypełniały je stoły, fotele, sztandary, dywany i gabloty z sowieckimi bibelotami, a na ścianie przytwierdzony był, przytłaczający swoim ogromem plan Moskwy, w którym poszczególne kwartały wykonane były z błyszczącego plastiku. Na wielkich oknach wisiały, charakterystyczne dla gabinetów sowieckich i rosyjskich przywódców, mlecznobiałe kotary – kurtyny.

Zza wielkiego biurka, nad którym z portretu pochylał się Lenin, wstał uśmiechnięty gospodarz i wyszedł mi na spotkanie. Jego uśmiech w odróżnieniu od uśmiechów wielu znanych mi sowieckich działaczy, był nienagannie śnieżnobiały. Po przywitaniu, ruchem ręki odprawił asystenta i wskazał kraniec długiego stołu z przygotowanymi filiżankami i napojami. Usiedliśmy. Pochylając głowę nieco do przodu i składając wargi w znany później na całym świecie charakterystyczny grymas, przyglądał się, jak otwieram notatnik, i ustawiam dyktafon. – To nie będzie potrzebne – wskazując lewą, trójpalczastą ręką na mój sprzęt zawiesił na chwilę głos. – Po waszych pytaniach wiem co Was interesuje. Chyba, że są jeszcze jakieś kwestie?

Odpowiedziałem, że poza pytaniami nadesłanymi z Warszawy mam jeszcze kilka dodatkowych. – To dawajcie te dodatkowe – zadecydował. Teraz przydały się hotelowe notatki. Jednym tchem zapytałem, które środowiska najbardziej bronią się przed reformami, czy to prawda, że partia komunistyczna jest podzielona na zwolenników i przeciwników pierestrojki, jak współpracuje mu się z innymi członkami władz i czy zna dowcipy o sowieckiej prohibicji. Chciałem włączyć dyktafon. On powstrzymał mnie ruchem zdrowej ręki. Zaczął mówić dość szybko, bez dłuższego zastanowienia, jak polityk, który powtarza poszczególne frazy wielokrotnie, przy różnych okazjach. Bez skrępowania.

Monolog trwał kilka minut. Dowiedziałem się, że cała ta pierestrojka przeradza się w kolejną fasadową kampanię, że może się skończyć tak samo, jak wszystkie poprzednie pozorne reformy, że setki tysięcy urzędników nie są zainteresowane żadnymi zmianami, podobnie, jak średnia kadra kierownicza w gospodarce i znaczna część aparatu partyjnego. A naród, który w te przemiany chciałby wierzyć, znowu okaże się w ślepej uliczce. Stwierdził, że zdaje sobie sprawę, iż nie wszystkim w Moskwie i w KC podoba się to, co robi. Usłyszałem też, że często ma tego wszystkiego po prostu dosyć (wsio nadojedajet).

O deficycie wódki znam wiele dowcipów. Może znacie jakiś nowy? – zwolnił tempo obserwując spod zmarszczonych brwi, jak notuję. Opowiedziałem ten o przystanku trolejbusowym, który nazywał się „koniec kolejki do sklepu monopolowego”. Oczywiście znał. W uchylonych wielkich drzwiach ukazała się głowa asystenta, który otwierał usta, żeby przypomnieć o posiedzeniu. Wyznaczony mi kwadrans dawno minął. Nieznaczny ruch ręki Jelcyna spowodował, że głowa cofnęła się bez słowa.

Rozmawialiśmy dalej. Pozwoliłem sobie na zadanie jeszcze paru pytań. Odpowiadał od razu, zapalał się. Czasem wyrywało mu się bardziej soczyste słówko. Odważyłem się dotknąć kwestii poczucia patriotyzmu obywateli ZSRR w relacji z obniżającym się poziomem życia. Na twarz mojego rozmówcy wystąpił rumieniec. – Rosjanin to człowiek z natury cierpliwy, potrafi znieść bardzo wiele. Ale do czasu! – uderzył zdrową pięścią po blacie stołu, aż zadzwoniły butelki z wodą Borżomi. – Ci, co liczą na cierpliwość  narodu mogą się przeliczyć!

Notowałem wszystko co mówił, żałowałem, że nie mogę nagrywać. W drzwiach ponownie ukazała się głowa asystenta. – No, musimy kończyć – Jelcyn stwierdził to już całkiem spokojnym głosem.

– Borysie Nikołajewiczu, a co z pytaniami, które nadesłaliśmy z Warszawy?

 – Jak to co? – wstał, podszedł do biurka i z szuflady wyciągnął spięty spinaczem maszynopis – Oto pytania i odpowiedzi. To mój wywiad – uśmiechnął się rozbrajająco – Autoryzowany! – dodał i w prawym dolnym rogu każdej z dwunastu stron złożył autograf. Potem podniósł palec do góry  – Żeby nie było wątpliwości. Tylko starannie przetłumaczcie.

– A nasza rozmowa? – spytałem nieco zbity z tropu, powoli domyślając się znaczenia jego słów.

 – Tak, to była ciekawa rozmowa, dziękuję Wam. A to jest wywiad – powtórzył z naciskiem i nad moją głową popatrzył na wyrosłego jak spod ziemi asystenta – Do widzenia. Jeszcze raz dziękuję! – jego uśmiech, kiedy ściskał mi rękę wydał mi się niewesoły, jakby przepraszający.

Odprowadzając mnie do windy asystent dwukrotnie zaznaczył, że wywiad, o który ubiegała się PAP, to wyłącznie przekazany mi przed chwilą maszynopis. – I tylko strony z autografem są ważne – dodał na pożegnanie.

Kiedy w moskiewskim biurze PAP wraz ze Sławkiem Popowskim i innymi kolegami, w tempie ekspresowym tłumaczyliśmy tekst na polski, nie doszukałem się w nim kilku pytań przekazanych z Warszawy, za to znalazłem dwa, których wcześniej nie znałem… Język odpowiedzi nie był jędrnym językiem Borysa Nikołajewicza. Były to wyrażenia żywcem przepisane z  referatów.

Niedawno robiąc porządki w swoich papierach natknąłem się na pożółkły maszynopis z autografem na każdej stronie. Przypomniałem sobie, zakończone nieoczekiwaną puentą,  spotkanie z Borysem Jelcynem. I jego przepraszający uśmiech.

Jan Różdżyński

tekst opublikowany w miesięczniku „Nowaja Polsza” nr 5(86) 2007

 

 

Print Friendly, PDF & Email