Opisane tutaj zdarzenia w głównych zarysach są prawdziwe i tylko w kilku miejscach zostały lekko podbarwione. To nieznaczne podretuszowanie rzeczywistości sprawiło, że narracja prowadzona jest w trzeciej osobie, by żaden czytelnik nie stracił z pola widzenia różnicy pomiędzy mną a baronem von Münchhausenem. Imię Chaim wzięło się z sennego widziadła, w którym miałem też nazwisko Piotromyszka. Ta kombinacja z imieniem Chaim tak mnie urzekła, że po obudzeniu z trudem zaakceptowałem swe rzeczywiste dane. Nie wiem komu zawdzięczamy rzeczywistość, ale nie był to najmądrzejszy wynalazek…
Zachód, na który wicher historii wymiótł Chaima, udawał tylko siebie samego, a tak naprawdę nigdy nie istniał – z kilkoma wszakże wyjątkami, jednym z których była łatwość podróżowania. Pewnego październikowego dnia Chaim skorzystał z tej nieznośnej lekkości przemieszczania się i wysiadł z czarterowego samolotu na Ibizie. Jak wszyscy neofici w sztuce podróżowania pierwsze wyprawy odbył, korzystając z ofert biur podróży. Dopiero po kilku latach zaczął wyprawiać się na szlak z plecakiem i Lonely Planet w ręku.
Było już ciemno, kiedy autokar dobrnął do pensjonatu w San Antonio Abad, o godzinę jazdy od miasta Ibiza. Jeden z towarzyszy podróży Chaima wypadł na jezdnię, kiedy otworzyły się drzwi pojazdu. Kierowca mocno się zafrasował, a hiszpańska przewodniczka już chciała wzywać pogotowie, ale rezydentka z kopenhaskiego biura podróży Spies szybko uspokoiła ją swą nieomylną diagnozą.-
– Nie przejmuj się – powiedziała – él sólo esta borracho, nada más. Jakby na potwierdzenie tej informacji o zapiciu się, uczestnik wyprawy uniósł twarz i zaczął czkać. Koledzy z nieco tylko silniejszą głową, chwiejąc się na nogach i rżąc ze śmiechu wnieśli go do pokoju. Chaim spotkał jeszcze kilkakrotnie bohatera niedoszłej akcji ratunkowej. Za każdym razem był na pograniczu urwania się filmu, ale trzymał się dzielnie i odnajdywał drogę do pensjonatu. Kiedyś, wyczerpany degustowaniem trunków, ostatni odcinek drogi odbył na czworakach ku uciesze mieszkańców pensjonatu.
Inni Skandynawowie też pili ostro, bo najtańsze alkohole kosztowały mniej, niż woda mineralna w Danii i Szwecji. Nawet więc ci, którzy ze wszystkich sił psioczyli na krwawy reżim Franco, zasilali finanse państwa, uiszczając faszystowską, według własnej logiki, akcyzę. Rano piło się brandy do śniadania, bo kelner często stawiał bez pytania kieliszek „103” obok filiżanki z kawą. Znikoma cena napoju sprawiała, że nikomu nie chciało się protestować. Później piło się wino na plaży w czasie lunchu. Niewielkie, malownicze i piaszczyste położone były w zatoczkach, do których docierało się stateczkami. Plaża była niemal drugim domem. Wyczerpani nocną wędrówką po barach, przeciągającą się nieraz do wczesnych godzin rannych, mieszkańcy pensjonatu zasypiali pod daszkiem z liści palmowych. W wyniku tych wędrówek po „trasie śmierci”, lub „szlakiem chwały bojowej” – jak nazywano dzielnicę barów tworzyły się pary, które później obściskiwały się na plaży. Chaim leżał na materacu, spleciony z Britt-Marie, rosłą studentką historii sztuki z Lundu. Oni właśnie wzbudzali szczególny entuzjazm wśród populacji pensjonatu, bo wszyscy wiedzieli, że ta dziewczyna z zimną i słodką twarzą była lesbijką. Jeszcze przed kilkoma dniami leżała na materacu ze swoją ukochaną. Chaim nieraz wyprawiał się w miasto z Britt- Marie, jej duńską przyjaciółką i jeszcze jedną duńską dziewczyną, która mieszkała w pokoju na doczepkę. Pewnej nocy Britt-Marie stanęła w drzwiach pokoju Chaima o trzeciej nad ranem. – Czy mogę u ciebie zostać, zapytała łamiącym się głosem.
– Co się stało?
– Potem ci powiem, Kochaj się ze mną…
Kiedy ochłonęli, Britt-Mari opowiedziała, że uczuła potrzebę spaceru przed snem i usiłowała wyciągnąć z pokoju swą przyjaciółkę. Już wcześniej, podczas kolacji w knajpie, z cygańskim flamenco-show, na którą poszli w czwórkę, Britt-Mari nachyliła się do Chaima. Musnęła go wargami w policzek. Chaimie – powiedziała – bardzo cię lubię, chyba to czujesz. Ale nie wyciągaj z tego pośpiesznych konkluzji. Interesuje mnie tylko moja przyjaciółka, wiem że zrozumiesz i nie będę musiała przestać cię lubić. Teraz szlochając i klnąc na przemian opowiedziała Chaimowi, że kiedy wróciła do pokoju jej ukochana leżała ze swą duńską koleżanką z pracy. Były tak zaabsorbowane sobą, nie zauważyły nawet jej przyjścia. Jak to dobrze że mogłam przyjść do ciebie – powiedziała – i że jesteś taki spokojny, duży i ciepły. Działasz lepiej od pigułki uspokajającej.
– Rozumiem że macie na siebie ochotę – upominał Chaima Estéban – właściciel knajpki bez ścian, osłoniętej tylko liściastym daszkiem, ale musicie wstrzymać się z fuckingiem. Jak zauważę coś takiego, to wyciągnę spod was materac i nigdy wam więcej nie wynajmę. Dla mnie możecie robić co tylko chcecie, ale tu jest Hiszpania i nawet za migdalenie się w publicznym miejscu leci grzywna, a za screwing zapuszkują was na kilka tygodni, deportują z kraju z wilczym biletem na pięć lat, a ja stracę licencję w przypadku kontroli przez jakiegoś gliniarza udającego turystę.
Był to dalibóg jedyny widoczny gołym okiem przejaw opresyjności reżimu. Nastrój był karnawałowy, a przez miasto, pnące się w górę od portu z setkami stolików na placu, z kawiarniami, knajpkami, butikami i galeriami sztuki w zaułkach, przewalał się różnobarwny tłum z całego świata. Dominowali hippisi, który latem ściągali z Londynu, Nowego Jorku i Amsterdamu. Ale nawet w San Antonio, nudnej wakacyjnej miejscowości z czarterowymi turystami w pięciogwiazdkowcach, trudno było narzekać na brak interesujących miejsc. Chaim upodobał sobie barek „Hanoi”, prowadzony przez Kevina, Anglika z Londynu. Wujaszek Ho dobrotliwie spoglądał ze ściany na tłum rozszczebiotanych jak koliberki dziewczyn i brodaczy z malutkimi czerwonymi gwiazdkami na bluzach, lub w butonierkach. Niektórzy nosili nawet znaczki z portretami comandante Che Guevary. Drugim miejscem, w którym Chaim lubił bywać był bar „El Rey”, prowadzony przez Fernanda, barcelońskiego hippie, który chętnie wdawał się w pogawędki z gośćmi. Któregoś wieczoru Chaim wstąpił do baru. Britt-Marie wyjechała kilka dni temu i Chaim zagadywał nudę na trasie. Dzień przedtem został tak nasączony alkoholem, że nie był już w stanie przełknąć ani kropli więcej. Fernando jak zwykle przywitał go entuzjastycznie. – „Hola, Jaime – zawołał – czego się napijesz?! Chaim, który ze swą małpią zdolnością do języków, zdążył już opanować podstawowe zwroty, powiedział: hoy solamente un vaso de leche.
– Coño! – zaklął barman, nalewając Chaimowi szklankę mleka. Został ukarany, bo Fernando, który nagle stał się bardzo oficjalny, kazał mu zapłacić za tę szklankę mleka trzykrotną cenę dość wytwornej brandy Carlos Primero, serwowaną bez pytania w podgrzewanych z wielką pompą kieliszkach.
Chaim przyszedł do baru Fernanda, żeby spotkać się z przyjaciółmi – dwoma Niemcami i dwoma Amerykanami. U Fernanda było pustawo i nudno, może dlatego zareagował z taką złością na fanaberyjne zamówienie Chaima. – Nie będziemy siedzieli w tej kaplicy cmentarnej – powiedział David, jeden z amerykańskich chłopców Poszukajmy czegoś zabawniejszego. Kiedy wyszli, zobaczyli grupkę pijanych hiszpańskich meneli.
–To ten z brodą – wrzasnął jeden z nich do pozostałych. Ostatniego wieczora z Britt- Marie, kiedy wracali, zapici hiszpańscy kolesie łazili za nimi aż do drzwi pensjonatu. Wysoka i płowa szwedzka dziewczyna rozpalała ich wyobraźnię, a alkohol pozbawiał hamulców. Britt-Marie bała się, że Chaim wda się z nimi w beznadziejną bójkę, jeżeli zaatakują, ale skończyło się na wulgarnych słownych zaczepkach. Nie odważyli się na więcej, bo czasami trafiał się jakiś zapóźniony przechodzień, który mógł zawiadomić policję. Teraz – było ich ośmiu – postanowili wziąć odwet i rzucili się na Chaima. Jeden z Niemców – wielki jak szafa Teuton wykonał kilka błyskawicznych ruchów. Po chwili jeden z meneli leżał na ziemi z zakrwawionym nosem, drugi wył z bólu, trzymając się za bark. Pozostali Hiszpanie znikli z pola widzenia, przyjaciele, gdzieś się zapodzieli. Chaim wszedł do „Hanoi”. Pod wpływem bijatyki odzyskał ochotę na picie, zamówił więc tequilę przy barze i opadł na krzesło obok otwartych na oścież drzwi. Miał nadzieję, że przyjaciele wkrótce nadciągną i chciał być w polu widzenia. Nagle znów dostrzegł rozwrzeszczaną hałastrę meneli.- Ten Fidel Castro! – wrzasnął jeden z nich do młodego człowieka, ubranego ze starannością dandysa i wskazał na Chaima. Elegancik wszedł do środka. Ukłonił się i wydobył z portfela legitymację.
– Jestem z policji – powiedział po angielsku – czy mógłbym przysiąść się na chwilę? – Be my guest – odezwał się Chaim – co mogę dla pana zrobić?
– Pańscy przyjaciele wdali się w bójkę z tymi oto młodymi ludźmi. Chciałbym w związku z tym zapytać pana o przebieg zajścia– Nie mam tu żadnych przyjaciół, przyjechałem do Hiszpanii sam. Albo, formułując to inaczej, wszyscy tutaj są moimi przyjaciółmi, bo jak się machnie ręką i powie: cześć –jest się przyjacielem.
Chaim nagle dostrzegł przed oczyma oficera wydziału śledczego MO, który przesłuchiwał go w Gdańsku kilkanaście lat temu, gdy spędzał wakacje w domu ojca. Któregoś popołudnia w połowie sierpnia rozległo się pukanie do drzwi.
– Czy pan Chaim Piotromyszka? – Przybysz wyjął milicyjną blachę i z miejsca zaatakował.
– Co pan robił 22-go maja o godzinie 5-tej popołudniu?
– Leżałem w łóżku z jedną kurwą – odparował natychmiast Chaim.
– Jak może pan tak dokładnie pamiętać?- zainteresował się milicjant.
– Bo mam taki zwyczaj. wyjaśnił Chaim. Codziennie o piątej popołudniu. Może pan wykorzystać to moje przyzwyczajenie do nastawiania zegarka.
Ojciec siedział obok blady z przerażenia i kiedy Chaim dostrzegł ten strach w jego oczach, odpłynął w jeszcze dalszą przeszłość. Ojciec, który po wojnie wstąpił do PPR, powitał radośnie połknięcie przez jego partię spacyfikowanej uprzednio PPS. – To jest dzień, który wyryje się złotymi zgłoskami w pamięci przyszłych pokoleń – powiedział. Widok pokoleń ze złotymi zgłoskami w zwojach mózgowych rozbawił Chaima niemal do łez, zdławił jednak wybuch śmiechu, żeby nie robić ojcu przykrości. – Idę do kina, oznajmił.
Ten seans kinowy sprawił, że Chaim zapamiętał na całe życie datę 15 grudnia 1948 roku. Kiedy na sali zgasło światło, zamiast oczekiwanej „Casablanki” na ekranie pojawiły się nieruchome hasła, sławiące świetlaną przyszłość po zlaniu się dwóch partii w jeden nurt. Slogany zatorowały ekran. Po pięciu minutach publiczność zaczęła się niecierpliwić. Po dalszych pięciu rozległo się kilka gwizdów, a gdy minęło jeszcze kilka chwil, salą owładnął hałas. Wygwizdane i wytupane z ekranu hasła zjednoczeniowe mogły wreszcie ustąpić miejsca pięknej Ingrid Bergman, usiłującej zmiękczyć serce zatwardziałego w swym cynizmie Humphreya Bogarta. Gdy przebrzmiała wyciskająca łzy ze wszystkich oczu scena z prostytutkami, śpiewającymi Marsyliankę w restauracji pełnej niemieckich oficerów, na sali nagle zapaliło się światło. W drzwiach stanął krępy major w mundurze KBW i donośnym głosem zakomenderował w kierunku widzów: – Wstawać i rzędami wychodzić do aut!
Przy wyjściach podstawiono budy, pilnowane przez szpaler żołnierzy. – Dlaczego oni noszą polskie mundury – odezwał ktoś, stojący obok Chaima na przykrytej brezentem platformie ciężarówki – przecie to zupełnie jak za Niemca. – No, nie tak całkiem –odezwał się inny przymusowy pasażer na łebka – wozy są amerykańskie. W ciężarówce rozległ się rechot. Czasami buda zwalniała w niewielkim korku lub zatrzymywał się na światłach i stojący na samym tyle Chaim zastanawiał się czy nie zaryzykować ucieczki. Wewnątrz nie było konwojentów, a ulice były źle oświetlone i można było dać nura w ciemność, zwłaszcza że Chaim jechał w ostatniej z czterech ciężarówek. Od ucieczki odwiodła go ciekawość dalszego rozwoju wydarzeń, ale gdy dotarli na miejsce, poczuł się zawiedziony. Wypadki potoczyły się ospale. Najpierw ciężarówki wjechały na dziedziniec znanego wszystkim budynku Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa i wzięta w jasyr publiczność kinowa stoczyła się z wozów. Na oświetlonym, wybrukowanym kostką dziedzińcu nie było nikogo. Tak samo jak przed przerwanym seansem nic się nie działo, tyle tylko, że tym razem tupanie na nic by się nie zdało, a gwizdy nie zostałyby nawet usłyszane. – Czekają aż skruszejemy na mrozie – odezwał się towarzysz podróży Chaima z ciężarówki. Był zrezygnowany i przestał wydziwiać na polskie mundury. Po jakiejś półtorej godzinie na dziedzińcu pojawił się krępy, kurduplowaty major z kina.
– Członkowie Polskiej Partii Robotniczej i Polskiej Partii Socjalistycznej, wystąp – zakomenderował. Od tłumu odłączyło się kilkadziesiąt osób.
– Członkowie Związku Młodzieży Polskiej, wystąp! – Od tłumu znów oddzieliła się gromadka chłopców i dziewcząt. Ociągając się i z wyraźną niechęcią w ruchach, Chaim dołączył do tej grupy.
– Robotnicy, wystąp, komenderował dalej major. Kiedy na końcu tłum niefortunnych widzów stopniał do jakichś trzydziestu-czterdziestu osób, major zawołał z szyderczym grymasem na twarzy – wrogowie demokracji ludowej, wystąp!
Partyjni zostali natychmiast wprowadzeni do budynku, pozostali czekali na zimnie. Musiały upłynąć dodatkowe trzy kwadranse, nim Chaim znalazł się przed obliczem majora.- Battledress i angielski beret, całkiem ładnie jak na członka organizacji, skomentował major. Asystujący mu dwaj sierżanci usłużnie zarechotali. – Moglibyście przynajmniej zmienić strój, a nie naśladować wroga władzy ludowej, powiedział, studiując legitymację Chaima. A może wcale nie udajecie, co? Sprawdzimy to, bo do ZMP przeniknęło sporo niepewnego elementu. – Da mi pan pieniądze na ubranie? – zapytał Chaim. – Nie mądrzyć się! – wrzasnął major. Następny. Sierżant wręczył mu jakiś papierek i Chaim mógł opuścić budynek. Skierował się ku wyjściu. –A do widzenia gdzie, zawołał za nim major. Trzeba zachowywać się kulturalnie…
Kiedy zdołał dotrzeć do domu, była już druga w nocy. Ojciec nie spał. – Gdzie byłeś, zapytał. Niepokoiłem się o ciebie. Chaim uśmiechnął się. – Świętowałem narodziny zjednoczonej partii…
Ale był pan w barze El Rey z dwoma Amerykanami i dwoma Niemcami?– dandys wybił Chaima ze wspomnień. – Tak, byłem- odpowiedział Chaim, wyraźnie znudzony pytaniem. Przyjrzał się dokładnie policjantowi. Choć elegancja stroju była zbyt ostentacyjna, jak na gust Chaima, poszczególne sztuki ubrania już na odległość sygnalizowały jakość wyrobu. Włosy starannie uczesane, wąsik przycięty pod kant, wypielęgnowane paznokcie.
Polski oficer MO miał na sobie garnitur mysiego koloru, skrojony z niepowtarzalną wytwornością konfekcji z MHD. Koszula, mimo że świeża, robiła wrażenie przybrudzonej, potęgowane dodatkowo przez uwiązany do niej krawat na gumce. Wizerunku dopełniał intensywny zapach Przemysławki. – Proszę skończyć z tymi wygłupami i zacząć odpowiadać na pytania, bo będzie pan miał dodatkowo sprawę o utrudnianie śledztwa.
-Sam je pan sobie utrudnia – zareplikował Chaim. Dopóki nie zada mi pan jakiegoś sensownego pytania, niech się pan nie spodziewa rozsądnej odpowiedzi. O co chodzi w tej sprawie?
-Nie mogę panu tego powiedzieć.
– Ach, nie może pan – w głosie Chaima można było łatwo wyczuć nutki szyderstwa – to ja nie mogę z panem rozmawiać, bo nie wiem o czym mówimy. Jeżeli chce się pan czegoś dowiedzieć, to musi mi pan przysłać wezwanie z wyszczególnieniem w jakim charakterze mam zeznawać. Będę wtedy musiał stawić się do pańskiego urzędu, a wówczas zastanowię się jak mogę zaspokoić pana ciekawość.
Ojciec spoglądał na Chaima z coraz większym przerażeniem. Niezwykle odważny jako żołnierz i obwieszony medalami z czasów wojny, Piotromyszka-senior nie miał w sobie za grosz odwagi cywilnej i żył w ciągłym strachu nawet przed nisko usytuowanymi w hierarchii przedstawicielami władzy.
W przeciwieństwie do funkcjonariusza najsprawiedliwszego ustroju na świecie, reprezentant krwawej dyktatury natychmiast poinformował Chaima o przedmiocie swego zainteresowania i wyraził przekonanie, że ten widział przebieg zajścia. Nie chcąc szkodzić przyjaciołom Chaim szedł w zaparte
– Słyszałem tylko odgłosy krótkiej bójki za plecami, bo szedłem przodem, potem moi współbiesiadnicy gdzieś się zawieruszyli. Twórcza wymiana zdań, w której najczęściej padały słowa: „pan widział – nie, nie widziałem” trwała już od kilkunastu minut i nic nie wskazywało na znalezienie jakiegoś nowego otwarcia.
Chaim miał nieodparte wrażenie, że gruntownie przerabiał ten wątek w przeszłości.
Czując, że rozmowa utknęła w miejscu, przenikliwy pracownik pionu śledczego MO dokonał błyskawicznej oceny sytuacji i zmienił taktykę. – Dobrze – odezwał się pojednawczo – powiem panu, ale tak prywatnie, między nami. – Nie – powiedział Chaim. Jako wytrawny szachista momentalnie zauważył fałszywy ruch adwersarza i wyczuł swą przewagę, choć nie była jeszcze widoczna dla mniej wprawnego gracza. – Żadnych prywatności. Albo informuje mnie pan o co chodzi, albo kończymy rozmowę.
Dławiąc w sobie poczcie klęski właściciel garnituru z elany i krawata na gumce wymienił trzy nazwiska.
– Nie będzie pan chyba tak niemądry, żeby wypierać się znajomości z wyszczególnionymi osobami.
– To moi przyjaciele – oznajmił Chaim.
Dandys był nie tylko chodzącą reklamą markowej hiszpańskiej konfekcji. Kiedy pochylił się nieco w stronę Chaima, ten poczuł dyskretnie rozsiewany lawendowy zapach Agua Brava. Różnica między tą wodą firmy Puig, a Przemysławką była mniej więcej taka, jaką można byłoby odczuć, przesiadając się z Syrenki na Volvo.
Wytworniś usiłował wymanewrować rozmowę z impasu. Kiedy dyskusja ugrzęzła już na dobre w rozwałkowywaniu tematu: widział – nie widział, wprowadzony został niespodziewanie nowy wątek. Było to coś na kształt nagłej szarży huzarów w czasie długotrwałej bitwy piechoty bez szans na rozstrzygnięcie.
– Poza wszystkim odnoszę wrażenie, że nie darzy pan szczególną sympatią generalisímo Franco
– Czy mam taki obowiązek?- zapytał Chaim -zdaje się, że to pańska powinność.
Chaim przypomniał sobie nagle poprzedni wieczór w El Rey. Namawiany przez śliczną żydowską dziewczynę z Brukseli do wypicia jeszcze jednego drinka Chaim, przemógł awersję, wrzasnął na cały lokal: todo por la patria y generalisímo! – i wśród wiwatów publiczności wychylił kielich jednym haustem. Nawykły do wyczuwania obecności tajniaków, zauważył że jeden z gości baru zachował kamienną twarz w czasie tego wybuchu wesołości, a patrzący na niego Fernando struchlał z przerażenia. Dandys musiał wiedzieć o czym mówi i liczył na to, że Chaim również wie. – Czy pan mi czymś grozi? – zapytał, patrząc mu w twarz policjanta.
– Pańscy przyjaciele wdali się w bójkę, w wyniku której jedna osoba została dotkliwie poturbowana i musiano ją przewieźć na oddział chirurgiczny – wyrecytował oficer MO – Wiem, że pana nie było na miejscu zajścia, ale może przyjaciele coś panu opowiadali.
– Ach, skądże znowu – uśmiechnął się dandys – Chciałbym tylko unaocznić panu zagrożenie, z którego pan nie zdaje sobie sprawy. Ale wracając do naszych baranów i proszę mi wybaczyć tę dygresję – być może potrzebne mi będą bardziej szczegółowe wyjaśnienia. Gdzie pan mieszka?
-Skoro pan wie, że nie było mnie na miejscu zajścia, to dlaczego pan pyta co w tym czasie robiłem. Powinno panu być wszystko jedno – powiedział Chaim do nieumundurowanego przedstawiciela władzy ludowej. – Wie pan, mamy pewne standardowe procedury dochodzeniowe – wydukał oficer, wyraźnie zmieszany. Nie był przygotowany na taką krnąbrność, bo większość ludzi, łącznie z ojcem Chaima, rezygnowała z oporu na sam widok milicyjnego emblematu .
– Przyślę wezwanie w razie czego – powiedział i patrząc na zegarek pośpiesznie wyciągnął rękę na pożegnanie. Chaim nie odwzajemnił gestu i karząca dłoń sprawiedliwości ludowej zawisła w powietrzu.
– Czy ty na głowę upadłeś – upominał Chaima ojciec – Jak ty z nim rozmawiałeś. Chcesz żeby cię wylali ze studiów.
-Tato – powiedział Chaim – policja nie rozumie innego języka. Jak tylko wyczują, że się ich boisz, nasrają ci na głowę. Jak myślisz, dlaczego on mnie pytał co robiłem w czasie tej bijatyki? A nuż mam coś na sumieniu i można by ukręcić z tego jakąś dodatkową sprawę.
– Ładnych rzeczy uczą was na uniwersytecie – warknął ojciec.
Dandys nie zapytał nawet o nazwisko, kiedy padła nazwa pensjonatu, a na uwagę Chaima o uchybieniu, tylko się uśmiechnął. Niech się pan nie martwi, znajdę pana w razie potrzeby – Nie myśli pan chyba, że będę czekał na wiadomość. Mam tu lepsze rzeczy do roboty
– Oczywiście. Zawiadomiłbym pana z dużym wyprzedzeniem. Ukłonił się na pożegnanie. Nigdy nie wpadłby na pomysł, by wyciągnąć rękę. W przeciwieństwie do PRL dyktatorska władza caudillo nie była aż tak skażona ludowością.
Nathan Gurfinkiel
Warte 100 gwiazdek!