Miłość – piękna rzecz, jeśli wierzyć, że w ogóle istnieje (kłania się dialog z końcówki „Misia”). Gdyby jeszcze nie wciskali tego dnia zakochanych, czyli świętego Walentego, tak nachalnie i komercyjnie. Te majtki z serduszkami, te czerwone poduszki, czekoladki, publikacje o afrodyzjakach (jakby na co dzień nie były potrzebne…), cały ten zgiełk ociekający fałszywą słodyczą.
Ale z drugiej strony – ta data daje bardzo dobrą sposobność wszystkim, którzy się lubią w kuchni bawić. Daje możliwość przygotowania Ukochanej Osobie czegoś, co można zjeść razem, co się lubi i co pozostanie w pamięci. Proponuję połączyć trzy rzeczy: zjedzenie lekkiego obiadu lub kolacji, myślenie o wakacjach (zawsze mi uprzyjemnia zimę!) z obejrzeniem filmu.
Nie wiem, czy na wakacje wszyscy wybiorą kierunek grecki. Nawet na pewno nie. Ale wart jest on rozważenia. Pomóc nam może stosowny film. Niech to będzie lekka komedia, musical, a zarazem obraz perypetii miłosnych. Byłam na nim z przyjaciółkami i wcale nie żałowałam, choć początkowo na ich wybór kręciłam nosem. Chyba bym jednak nie poszła do kina, gdyby w tym filmie nie grała podziwiana i wielka Meryl Streep. Jedna z najinteligentniejszych gwiazd kina współczesnego (dla mnie obok Glenn Close i Faye Dunaway) zagrała w gatunku nazywanym komedią romantyczną! I to jak. W dodatku – jak na film muzyczny przystało – śpiewając i fikając bardzo udatnie. W wianuszku wspaniałych aktorów (Pierce Brosnan, Colin Firth i mniej mi znany Stellan Skarsgård), robiących za amantów. Wreszcie w pejzażu bardzo greckim.
To „Mamma mia”, film z premierą w roku 2008. Ale sięgający znacznie dalej, tyle, ile trzeba, aby mieć dorosłą córkę. Można go odebrać nostalgicznie: jako poszukiwanie straconego czasu. Powiedzmy: minionego czasu. Ten czas to lata siedemdziesiąte XX wieku. Czas wyznaczają stroje i przeboje szwedzkiej grupy „Abba”, bardzo wtedy popularnej. Nie przepadałam i wówczas za taką muzyką, ale nie sposób było jej nie słyszeć. Grano ją wszędzie, gdzie to możliwie. I to w całej Europie, co znam ze słyszenia, jako że paszportu wtedy nie miałam, jedynie wkładkę paszportową, umożliwiającą wyjazd do tzw. demoludów, a nie krajów normalnych. Wyjaśniam to młodym i jeszcze młodszym.
Piosenki zespołu „Abba”, błyszczące kostiumy, cekiny i buty na koturnach, ten cały styl beztroskiej dyskoteki – to wszystko było jakimś ocieraniem się o Europę normalną, czyli przeciętną i dostatnią. Choć na poziomie międzynarodowego festiwalu piosenki w Sopocie. Ale i to może budzić nostalgię. Bo to przecież własna młodość. Klimat, który odczuwali prawie wszyscy młodzi, niezależnie od tego, jakiej muzyki słuchali i jak się nosili, co czytali, o czym myśleli. Poza tym, że o miłości.
Proponuję obejrzeć ten film we dwójkę (jakoś przekonajmy Ukochaną Osobę, że nie przyśnie, choć nie będzie strzelaniny i pościgów samochodowych!), w towarzystwie sałatki greckiej. A raczej – swobodnej wariacji na jej temat. Wyobraźmy sobie, że jest ciepły wieczór po upalnym dniu. Pływaliśmy w morzu lub w basenie. A może coś zwiedzaliśmy? A może tylko się wylegiwaliśmy na leżaku. W lodówce chłodzi się białe grecko wino z posmakiem żywicy – retsina. Na stole czeka świeże i chrupiące pieczywo. A my wnosimy na stół miskę sałatki. Kto się oprze greckim klimatom?
Najpierw zbierzmy śródziemnomorskie warzywa i dodatki. Oliwki – najlepiej, gdy mamy suszone w greckim stylu. Są z pestkami i trzeba je wydrylować przed dodaniem do sałatki. Ale jeśli ich brak – weźmy jakieś inne, które lubimy. Grecki ser. To feta. Poszukajmy oryginalnej, z Grecji, z mleka owczego. Ten ser tradycyjny w sałatce greckiej wzbogaciłam o pochodzący z Cypru serhalloumi. Znakomity do podawania na ciepło. Kapary znalazłam takie wielkie, jak rajskie jabłuszka. Zioła – najlepiej świeże; ostatecznie z oliwą można połączyć i suszone. Dodajmy je wtedy do niej wcześniej, aby oliwa nabrała ich smaku, a one zmiękły. Papryka, pomidory, ogórek, sałata. Najlepiej, gdy będą wszystkie, ale jeśli któregoś nie lubimy lub nie mamy – nic się nie stanie. Sałatki to te szczęśliwe dania, których składniki można dobierać dowolnie i w dowolnych proporcjach. Na własny smak.
Sałatka w stylu greckim po mojemu
- 2 czerwone papryki
- sałata
- ogórek świeży
- 2 dojrzałe pomidory
- zielone oliwki nadziane suszonymi pomidorami i czarne, bez pestek
- kapary
- cebulka dymka lub szalotka
- oliwa
- ocet z białego wina lub sok z cytryny
- ser feta
- ser halloumi
- pieprz, ew. sól
- świeża bazylia, oregano lub tymianek
Papryki opiec, najlepiej pod opiekaczem, aż skórka z każdej strony się prawie zwęgli. Włożyć do plastikowego woreczka, wyjąć, gdy przestygną, obrać ze skórki. Powinna zejść bardzo łatwo.
Sałatę umyć, osuszyć, porwać na listki. Ogórek i pomidory pokroić. Oliwki obrać z pestek. Kapary, jeżeli są te duże, pokroić.
Warzywa wrzucić do miski, skropić oliwą. Pokroić fetę w kostkę. Dodać listki ziół, gdy duże – porwać je na kawałki.
Ser halloumi posmarować oliwą, obtoczyć w pieprzu. Rozgrzać patelnię grillową. Ser przesmażyć z każdej strony.
Obsmażone kawałki sera pokroić, dodać do miski warzyw. Oszczędnie skropić octem lub sokiem z cytryny. Posypać pieprzem, ewentualnie solą. Podawać od razu.
To bardzo ważne, aby sałatkę podać tuż po przyprawieniu. Warzywa można pokroić wcześniej i trzymać w lodówce. Przyprawić je i wymieszać można już przy stole. A potem – do schłodzonych kieliszków nalać retsinę, ułamać kawałek bagietki i – włączyć film. Mamma mia, those were the days!…