Na choinkach, obok bombek,
będą wisieć piskie trąby,
różne szydła, dudy, ziobra,
jakby równie były zdobne;
wisieć, by nie ludzkim trąbić,
ale kaczym kwakać głosem:
dobrą nowinę wam niosę.
Hej, kolęda, kwa kwa kwa!
To ich sztandarowe 500+, jak wskazują sondujące rzeczywistość narzędzia, wcale nie wpłynęło na zwiększenie dzietności. Wykorzystywane w celach zbożnych, trywialnych i karygodnych, przetrawiane niejednokrotnie w oparach, okazało się na chybcika zrobioną wydmuchą powyborczą, na którą, z powodu przegiętego nadęcia, zaczyna braknąć materiału. Podobnie jak nie ma go w innych medialnych ale nierealnych przedsięwzięciach: emeryckich, edukacyjnych, gospodarczych, co pachnie, w przypadku ich dalszego forsowania, brakiem forsy, czyli życiem na krechę. W “osłonie” pisowskiej wersji janosikowania. Albo wypisywaniem już ponoworocznych kartek na… cukier i temu podobne. Tak czy inaczej — krecha.
Jakby dla uwiarygodnienia odbieranych z oddali krajowych realiów kilkudniowy przedświąteczny wypad do Polski, akurat w czasie trzynastogrudniowych protestów. Południowe Mazowsze i północny cypel Świętokrzyskiego, gdzie bardzo duże już Dzieci w trybach bitwy o własną egzystencję i małe, jeszcze nieświadome zagrożeń, Dzieciaczki. Naocznie potwierdzone normalne życie w nienormalnych warunkach ciągu przyspieszonych procesów agrarnych na żywym ciele demokracji: przeorywania podstaw, siania zamętu, koszenia osiągnięć i dożynkowego zderzenia nieurodzaju wielkich ludzi z urodzajem marnych plonów.
Oto pani na owocowych hektarach gdzieś w Grójeckim Zagłębiu Sadowniczym, gdzie rodzą się najlepsze jabłka świata. Niezmuszona ekonomicznie do wyciągania żebraczej dłoni, raczej wprost przeciwnie — ponadprzeciętnie zamożna. Ale polskim bałaganem prawnym i hurra marketingowym pisowskim rzutem na taśmę spełniająca warunki “pięćsetki plus”, a własnym nihilizmem etycznym lub atawistycznym lękiem powodowana występująca o dofinansowanie, rozpowiadająca bez żenady: ja tam biorę, bo to moich dzieci.
Oto cokolwiek senne na swoich rozległych obrzeżach Końskie, gdzie nie uświadczysz polityki w wydaniu hard. Włodarze miejscy dwoją się i troją, by kontakt władzy z mieszkańcami przebiegał nie tylko na merytorycznym, humanitarnym, ale i współczesnym, widowiskowym poziomie. Podobnie uważa rozsądniejszy niż gdzie indziej proboszcz stosunkowo młodej parafii. Stąd integrujące lokalną wspólnotę happeningi, wydarzenia kameralne i plenerowe celujące przede wszystkim w dzieciństwo i młodość, propagujące rozwój jednostki i wzmacniające społeczne oraz rodzinne więzi. Protesty i zadymy najwyższej wagi gdzieś za górami, za lasami. Nawet wymazanych z polskiego krajobrazu pospolitych koni i tu ani na lekarstwo, a nie wiadomo, czy one właśnie nie stanęłyby w obronie chociażby tych ciemiężonych rasowych janowskich, w imieniu literackich ikon: Naszej szkapy i Łyska z pokładu Idy.
Oto podradomski Wolanów, siedziba urzędu gminy. Prozaiczne, nie tylko na pozór, życie tego administracyjnego organizmu. Sklepy, piekarnia, szkoła, urzędy, komunikacja — funkcjonują codziennym rytmem. Życie poświadczające dymy z kominów, jeśli skłaniają się raz w lewo, raz w prawo, to tylko popychane ruchem atmosferycznej proweniencji. Żadnej ideologii czy poetyckich wzlotów. Zakapiorstwo typu polskiego, po ochłonięciu po ubiegłorocznych przedwyborczych karkołomnych kombinacjach, wyłącznie kolorytu wiejskiego. Przeważnie skryte pod dachami domostw wraz z preferencjami i imaginacjami. A choć podobnie uciążliwe w swej mikroskali, to kudy mu do tego chamstwa i draństwa sejmowego z jego medialnością inaczej i szkodliwością.
Oto jest Polska właśnie — jej niewielki puzzlowy element. Nie wielkomiejska, lecz w swej przeważającej prowincjonalnej masie. Ewoluująca od stuleci według sobie właściwego schematu, od roku ponaglana i wypaczana brutalnymi kopniakami funkcjonariuszy Łżedymitra, spychana do krawędzi nieliczącego się istnienia. Obrażana i opluwana przez garstkę beneficjentów jej dwudziestowiecznego, powojennego podnoszenia się z popiołów. Dla partykularnych interesów wystawiana na pośmiewisko i pogardę postępowego świata. Z prześmiewczą dla tego świata metką głoszącą rozwój i wzrost jej potęgi.
No a ta niemarginalna przecież Polska w wersji samoeksportowej? Najświeższy, w przedświątecznym tygodniu zwieńczony zaskakującym finałem przypadek, inny od tych opisanych już na wszystkie możliwe sposoby knajackich, pijackich, zwulgaryzowanych.
Dziewczyna-kobieta w przedziale poniżej trzydziestki. Dosyć schludnie ubrana, nowe ostatnio jaskrawe adidasopodobne obuwie. Obserwowana od wielu miesięcy, niejako przy okazji, bo “pracująca” po obu stronach handlowej High Road w obszarze mego tu istnienia. Kilkumetrowej szerokości chodnik opanowała niemal doskonale kręcąc się jak fryga we wszystkich kierunkach i starając się nie pomijać żadnego przechodnia. Nad podziw w tym sprawna. Przygarbiona nieco sylwetka z lekko pochyloną głową i opadającymi nie pierwszej świeżości włosami; twarz pobladła, opuchnięte, niczym spłakane oczy i błagalny wzrok; trochę nerwowo i niezręcznie gestykulujące i zacierane jakby w zakłopotaniu dłonie.
Całość ciut teatralnie roztrzęsiona ale i politowania godna. Zaczepiała każdego, rzadko jakąś ofiarę przepuszczając, klepiąc pod nosem niezrozumiałą mantrę, niepotrzebnie zresztą, gdyż bez tego czytelna była jej rola z wyciągniętą ręką. Nie zrażała się ignorowaniem. Grała wytrwale i prawie doskonale. Podejrzenia mogła wzbudzić jedynie u cierpliwego obserwatora jakim w rzeczy samej, choć przypadkowo, bywałem wielokrotnie. I oto spotkałem ją w porze lanczu, idącą przede mną sprężystym krokiem, wyprostowaną, z wygładzoną twarzą i komórką przy uchu. Wyprzedziłem, idąc w zamyśleniu szybszym biegiem, niczego się nie spodziewając, by po kilku krokach, po przetrawieniu dziwnie znajomych sygnałów dźwiękowych skonfrontowanych z sylwetką, zatrzymać się i markować zafrapowanie czymś nieokreślonym w oczekiwaniu na potwierdzenie przypadkowych posłyszeń.
Tak, to nie był omam słuchowy, dziewczyna gadała czysto po polsku! Następnego dnia, w Lidlu, spokojnie podjeżdżała do kasy wózkiem z wiktuałami. Zwykła, niewyróżniająca się, jak ludzkie tło, w którym istniała. Czy dumą może napawać i ten zagranicą wizerunek polskości?
Jakżeż niepotrzebne nam cyniczne uśmieszki zza pancernej szyby sunącej w policyjnym szpalerze. Niepotrzebne wystraszone miny w konfrontacji z coraz groźniejszym tłumem niezadowolonych, desperackie koczowania przed gmachami czy wewnątrz ich strategicznych czeluści. Niepotrzebna dehumanizująca czołobitność z żebractwem w parze. Najbardziej zaś wskazane nam obopólne zadbanie o siebie i obdarowanie bodaj życzliwym słowem, by nadal ogrzewać się wzajemnym ciepłem harmonijnej bliskości. Czasami tak mało potrzeba, by wydarzył się cud o ludzkiej twarzy. Bez przekopania wszystkiego dokumentnie. Bez zarzynania się za wszelką cenę. Bez fanfar i błysku fleszy. Tam, gdzie nikt się tego nie spodziewa.
Życzę wszystkim, by te piskie trąby jerychońskie nie zakłóciły nam rodzinnego, świątecznego nastroju, i w nadchodzącym roku nie zburzyły murów Ojczyzny. Ona tu, w Londynie, równie bliska i troską okryta, choć trochę odległa. A dla “kolędujących” w sali plenarnej Sejmu, wraz ze słowami otuchy i solidarności, kolęda sprzed lat:
się rodzi
cud się rodzi na ugorze
gdzie chwasty i plewy
gdzie się miało rodzić
jeno sianko na podściółkę
i zwierząt oddechy
jeno słowo przyjazne
słowo dać się godzi
wtedy pozakwita
łan cudem narodzin.
WaszeR Londyński
Sorry, ale nawet dla mnie, com stary i jeszcze nie Alzheimer, przekroczyłeś granice zrozumiałości. Jakieś prywatne dowcipy utrudniają.