I.

”Naprzód, marsz!” – pada komenda, po której pierwsza i ostatnia czwórka pododdziału jednocześnie ruszają w nogę, trzymając szyk. Natomiast marsz narodu do dobrobytu nie odbywa się w nogę i na komendę. Co chwila jednak, przez cała dwadzieścia lat od reform Balcerowicza — podziękowania dla pana Leszka ! – ktoś pokrzykuje: ”Raz, dwa, trzy, cztery! Lewa! Lewa!”

A wzrost ktoś musi zapoczątkować. Jednostki, czy zespoły; energiczne, odważne, innowacyjne, dysponujące jakąś wiedzą, kapitałem, lepiej ustawione, czy po prostu mające szczęście. Sukces bowiem nie zawsze jest w stu procentach zasługą, podobnie jak brak powodzenia nie zawsze jest zawiniony.

Pionierzy stopniowo ożywiają gospodarkę, kreują nowoczesny rynek, stwarzają nowe technologie, produkty, miejsca pracy i pierwsi zbierają owoce. Ryzykują i nieraz przegrywają, ale zwiększająca się aktywność gospodarcza wciąga innych. Moraliści społeczni zapewne woleliby, aby ci przodownicy poświęcali się dla ogółu, zadowalając się przeciętnymi dochodami, dopóki dobrobyt nie ogarnie innych. Ale to jest przecież utopia.

No, a poza tym, ktoś musi zarabiać na dalsze inwestowanie, czyli musi mieć więcej niż na bieżące potrzeby. Zresztą, nie tylko bogaci, lecz wszyscy, mający nadwyżki pieniężne, inwestują. Niekoniecznie stając się przedsiębiorcami.

Inwestycją jest zakup akcji, obligacji, a nawet lokata bankowa. A poza tym, to nie jest realny socjalizm. Konsumpcja nie jest kulą u nogi gospodarki, lecz jednym z jej motorów. A jakby to paradoksalnie nie brzmiało, luksusowa konsumpcja jest przydatna szczególnie. Pieniądz na rynku, zarówno w ręku bogatych i biednych, stwarza popyt i podaż, lecz postęp finansują głównie bogaci. Zanim Henry Ford I zdobył środki, by zmotoryzować Amerykę swym fordem T, zarabiał na drogich samochodach dla bogatych. Jeszcze kilka lat temu telefon komórkowy, zbliżony rozmiarami i wagą do maszyny do pisania, był symbolem elity, finansującej prace nad sprowadzeniem ”komórki” do małego i uniwersalnego przedmiotu powszechnego użytku, dostępnego niekiedy za złotówkę. A teraz szlachetny snobizm napędza popyt na samochody hybrydowe, póki co drogie i z parametrami nie lepszymi od tradycyjnych.

Wchodzenie po kolei, jednostek, grup społecznych, profesji i miejscowości, w nową, efektywną gospodarkę powoduje więc wzrost nierówności w okresie przyspieszonego rozwoju. Być może tym większy, im szybszy rozwój. Ulgę przynosi pogląd liberałów, że tak jak przypływ unosi wszystkie łodzie; duże i małe, tak wzrost gospodarczy dotyczy każdego członka społeczeństwa. To jednak zbytnie uproszczenie. Już bardziej pasuje alegoria kaskady; spadająca woda zrasza kolejno coraz niższe stopnie. A niektóre może pominąć. Nie ma to jednak wiele wspólnego z wizją dramatycznego rozwarstwienia spowodowanego przez transformację, które ma stawiać nas na poziomie trzeciego świata.

Głos pana G.

Rozpiętość dochodów mierzymy przy pomocy wskaźnika Giniego. Gdyby wszyscy mieli jednakowe dochody, wynosiłby on 0, gdyby jeden człowiek miał wszystkie dochody, a pozostali – żadnych, wskaźnik by wyniósł 1,0. Posłużmy się więc tym wskaźnikiem, uzupełnionym o wielkość Produktu Krajowego Brutto w dolarach na mieszkańca:

Wskaźnik Giniego PKB na głowę ( tys. dol. USA, 2008)

  • Polska – 0,35 (2005) 13,8
  • Meksyk – 0,48 (2006) 14,2
  • Francja – 0,33 (2008) 48,0
  • Hiszpania – 0,32 (2005) 35,2
  • Włochy – 0,32 (2006) 38,7
  • W. Brytania – 0,34 (2005) 45,7

Polska, z mniej więcej takim poziomem PKB na głowę jak Meksyk, ma rozpiętość dochodów na poziomie kilku rozwiniętych krajów Europy. Więc co tu głupio gadać o III świecie!

Ustalenia Eurostatu, urzędu statystycznego UE (co prawda, za rok 2004, ale rewolucji od tego czasu nie było) obalają mit o dwóch Polskach; garstki bogaczy i spauperyzowanej większości. Dochody 20 procent najwyżej uposażonych gospodarstw domowych były 6,6 razy wyższe niż dochody 20 procent najniżej uposażonych. Pomiędzy tym dwiema grupami znajduje się jednak jeszcze 60 procent społeczeństwa. Więc raczej piramida dochodów, a nie izolowana wyspa bogactwa w morzu nędzy.

Pięć lat temu Eurostat badał również ubóstwo. Dochód przypadający na dorosłą osobę w gospodarstwach domowych wynosił wówczas 13 716 złotych rocznie. 11 467 złotych wyniosła mediana, – wartość środkowa. Za ubogich uznano tych, których dochody nie przekraczały 60 procent mediany i stanowili oni 21 procent ogółu. Teraz progi są wyższe, a więc tak samo liczony procent ubogich jest zbliżony, choć mają oni więcej niż kilka lat temu.

Spójrzmy teraz na nowsze dane GUS, za rok 2008. Dotyczą one nie wszystkich dochodów, ale jedynie płac. Sporo jednakże mówią. 10 procent najlepiej wynagradzanych pracowników zarabiało miesięcznie ponad 5376 złotych. 10 procent najniżej uposażonych – poniżej 1307 złotych. Stosunek zarobków najwyższego decyla do najniższego wynosił 4,11, podczas gdy dwa lata wcześniej wyniósł 4,36. Wcześniej, przez okres transformacji, rósł. Być może proces ten zatrzymał się i nawet zaczął się cofać. Być może jest to chwilowa przerwa. Ożywienie gospodarcze po kryzysie, wdrażanie nowych technologii, może zwiększyć zapotrzebowanie na menedżerów i specjalistów i znowu powiększyć rozpiętość zarobków.

Przeciętne wynagrodzenie wyniosło rok temu 3232 złote. 65,3 pracujących mieściło się poniżej tego.1896 złotych złotych zarabiali przeciętnie zatrudnieni przy pracach prostych, wykwalifikowani pracownicy – 2674, specjaliści – 3979, a kierownicy i wyżsi urzędnicy – 7219. Powyżej 10 tysięcy miesięcznie zarabiało wówczas jedynie 2,08 proc. zatrudnionych, a kominy przekraczające 50 tysięcy miało 0,02. Czyli klasyczna piramida i w zasadzie skala płac odpowiada wartości pracy. Warto przypomnieć, że w PRL prosty robotnik zarabiał niekiedy więcej od specjalisty i było to nieraz przedstawiane jako triumf sprawiedliwości społecznej.

Skończył się również czas, w którym najgorsza inicjatywa prywatna przynosiła dochody bez porównania wyższe niż najlepszy etat państwowy. Obecnie dochody olbrzymiej większości przedsiębiorców są porównywalne z płacami, a niekiedy znacząco niższe. Szczegóły niekiedy mogą być lepiej znane spowiednikom niż urzędnikom skarbowym, ale własna działalność gospodarcza to nie jest już automatycznie eldorado i obarczona bywa niekiedy większym ryzykiem niż praca najemna.

Dane GUS sprzed transformacji były gromadzone inaczej, lecz pozwalają na jakieś bardzo orientacyjne porównanie. W 1988 roku, ostatnim pełnym roku PRL, w 21,2 proc. gospodarstw domowych dochód na osobę nie przekraczał 2000 złotych. A w 21,6 proc. gospodarstw wynosił ponad 4400 złotych. ( W zaledwie 5 proc. gospodarstw przekraczał 6 tysięcy złotych.) W rozkładzie dochodów całkowitego przewrotu więc raczej w III RP nie było.

Niektóre łodzie przytopiło

W ciągu dwudziestolecia niepodległej Polski, demokratycznej i – w zasadzie – rynkowej nastąpił wielki awans materialny, czy szerzej; cywilizacyjny. Zdecydowanie dłużej żyjemy, jesteśmy zdrowsi, nieco lepiej mieszkamy, w zdecydowanie lepszych warunkach sanitarnych. Jesteśmy społeczeństwem zmotoryzowanym, skomunikowanym ze sobą i ze światem i td. i tp. Odsyłam do łatwo dostępnych danych w Rocznikach Statystycznych GUS, żeby tu już nie mnożyć tabel.

Przed rozpoczęciem transformacji wydajność pracy, a to jest główny czynnik rozwoju, wynosiła w Polsce mniej więcej 20 procent unijnej, a obecnie wynosi już około połowy wydajności w Unii. Gonimy, lecz ciągle nam jeszcze daleko do bogactwa europejskiej czołówki, co widać przy porównaniu PKB na człowieka. Istotne jest to, że po latach wtłoczenia w gigantyczny komunistyczny falanster skończyliśmy ten nieudany eksperyment. Jesteśmy znowu — i to na dobrym miejscu w skali globalnej — w podstawowym nurcie cywilizacji z jej podstawowymi prawami. A więc i z rozwarstwieniem społecznym.

Generalnie można chyba powiedzieć, że jest ono racjonalne, nawet nieco bardziej cywilizowane – patrz wyżej na wskaźnik Giniego – niż wskazywałby osiągnięty przez Polskę poziom rozwoju. Powiem więcej. Jest ono racjonalne jako wyraz kompromisu między wciąż jeszcze mocno egalitarnym poczuciem sprawiedliwości z jednej strony i rachunkiem ekonomicznym z drugiej.

Na odczucia społeczne wpływ miał początkowy szok transformacji. Nieznane od pokoleń zjawisko bezrobocia, zamykanie zakładów, upadek branż i przetasowanie społeczne. Bo niezależnie od stopnia rozwarstwienia, nastąpiła degradacja, instytucji, grup społecznych i ludzi. Wbrew potocznym poglądom daleko nie cała rozbudowana nomenklatura PRL skorzystała z transformacji. Istniała też ogromna, faktycznie uprzywilejowana, grupa szafarzy wiecznie brakujących dóbr, jak ekspedientki czy magazynierzy. Przypomnijmy sobie jak widzieliśmy rzeczywistość, prosząc taksówkarza, by jechał tam, dokąd my potrzebujemy, czy umizgując się w sklepie mięsnym, lub w składzie materiałów budowlanych…

Nie było bezrobocia, bo rezerwową armię pracy trzymano na etatach. Pracownicy z dwiema lewymi rękami byli potrzebni, aby coś jednak zrobili, kiedy trzeba było nadgonić plan. Pracownicy PGR-ów mogli prosperować, dopóki peerelowska gospodarka mogła do tego dokładać. I byli to wszystko ludzie pracy, okadzani demagogią społeczną. Po 1989 roku ilość poszkodowanych mogła się zatem zwiększyć na skutek podniesienia wymagań.

Sytuacja tych ludzi na ogół nie była ich winą. Jak się miał przestawić na nowe warunki pracownik PGR, zamknięty w socjalistycznym folwarku, czy chłopo-robotnik, zajęty osiemnaście godzin na dobę. W ogromnej ilości przypadków to ludzie, którym nie dane było skorzystać z przywileju późnego urodzenia. Co ma ze sobą zrobić bezrobotny inżynier pod sześćdziesiątkę? Jak się czuje korzystający przez lata z należytego splendoru wyższy oficer, dla którego nie ma miejsca w nowoczesnej strukturze wojska?

Niektórzy z tych, którym się w III RP powiodło, swoje poczucie zręczności, a niekiedy i wyrzutów sumienia wobec przegranych, pokrywają czasami postawą ”dobrze im tak”. Mają to być wyłącznie ludzie leniwi, niedouczeni, mało ambitni i chcący żyć kosztem innych. Innym wyrzuty sumienia każą krytykować nowy porządek. Trzecia Rzeczpospolita, podobnie jak II RP, nie spełniła bowiem oczekiwań tych, którzy liczyli, że będzie ona krajem ogólnej zgody, powszechnej uczciwości, harmonii i sprawiedliwości, rozumianej jako stan bliski równości. Czy tak trudno sobie uświadomić, że takiego kraju nie było, nie ma i być nie może?

Mało kto kieruje się na co dzień zrozumieniem historii i jej mechanizmów. Ludzie oceniają rzeczywistość na podstawie swoich doświadczeń i docierającej do nich wiedzy potocznej, nieraz odległej od rzeczywistości. Ale coraz mniejszą część społeczeństwa stanowią ludzie ukształtowani w realnym socjalizmie, dla których pozostaje on punktem odniesienia i dla których transformacja była przewrotem również w ich życiu. Stanowią oni już nieco mniej niż połowę dorosłej populacji.

Czas zatem raczej sprzyja odchodzeniu od postaw egalitarnych, ale to ”raczej” jest bardzo istotnym zastrzeżeniem.

II.

Nie o taką Polskę! Faktycznie, wyszła nam inna, niż miała być. Czy gorsza? Przez całe dwadzieścia lat od reform Balcerowicza — podziękowania dla pana Leszka! – wielu nie jest w stanie przeboleć swych niespełnionych marzeń.

Byłem podczas narodzin III RP w 1989 roku i przy jej poczęciu, w sierpniu`80, w Stoczni Gdańskiej i w Stoczni Szczecińskiej, gdzie domagano się ”socjalizmu z ludzką twarzą” czy „socjalizmu, który da się lubić”. W myśl już wówczas wyświechtanego hasła: „socjalizm tak, wypaczenia nie”. Jakby ten ustrój nie był jednym wielkim wypaczeniem w historii cywilizacji (w tej skali ciąża dziewięcioletnia to krótko). Niektórzy już wówczas nie mieli żadnych złudzeń co do ustroju, lecz wszyscy zmuszeni byli w dalszym ciągu akceptować Polskę we władzy PZPR i pod władzą Moskwy, a do tego gospodarkę państwową. Byle z własnym związkiem zawodowym. Węzłowy problem wówczas i przez dziesięć następnych lat streszczał się w słowach: ”wejdą, nie wejdą”.

Po Okrągłym Stole i wyborach 1989 roku miałem mieszane uczucia. Wiedziałem, że mamy z górki, że może już nie wiosna, lecz lato nasze. I że 13 grudnia więcej nie będzie. Nie bardzo jednak wiedziałem jak gospodarka, a wiec i społeczeństwo, przeżyje socjalne zdobycze Okrągłego Stołu. Teoretycznie to było zmartwienie Onych, ale wiadomo było, że ”rząd się wyżywi”, a naród?

Burzliwe lato przeszło jak z bicza strzelił i już jesienią gospodarka to było nasze zmartwienie. A wkrótce okazało się, że nie ma ZSRR, KPZR, RWPG, Paktu Warszawskiego, PRL, PZPR, CRZZ. Polska stała się demokratycznym państwem prawa, a gospodarka w zasadzie rynkową z dominującym sektorem prywatnym. Kto w latach osiemdziesiątych oczekiwał tego „za dni naszych”? Ten sukces można porównać jedynie z odzyskaniem niepodległości po I wojnie światowej.

W roku 1918 sytuacja gospodarcza była gorsza, wymagała odbudowy za zniszczeń wojennych, wytrzymania kolejnej wojny, scalenia trzech organizmów, lecz nie wymagała zmiany ustroju. Wiadomo było co trzeba robić. A w roku 1989, już było wiadomo, że realny socjalizm oddala się na śmietnik historii, ale dyskutowano, czym go zastąpić. Kończył się w niesławie jeden eksperyment cywilizacyjny, który chciano zastąpić innym. To coś miało bowiem za sobą etos Sierpnia, sankcje Okrągłego Stołu, a tego, że nie miało sensu, wielu nie chciało dostrzegać. W kraju, ale i na Zachodzie, byli tacy, którzy liczyli, że Polska stanie się prekursorem, królikiem doświadczalnym nowego eksperymentu. Niektórzy żałują i dziś, że nie wyszło.

Dziki kapitalizm?

Mamy co mamy. Dla nielicznych – Korwin-Mikke i jemu podobni – to ciągle jeszcze socjalizm w gospodarce. Więcej jest takich, dla których nasz system to wilcze prawa rynku, dziki kapitalizm, bezwzględny monetaryzm, dyktatura neoliberalizmu, zaprzepaszczenie szans na ”trzecią drogę”, która co prawda nigdzie nikomu nie wyszła i o której nie wiadomo jak by miała wyglądać, ale Polska zmarnowała szansę, aby ją wylansować w świecie. Po części jednak lansuje, skoro ponad 40 procent budżetu od lat przeznacza się na cele socjalne. Dopłacamy miliardy do deficytowych przedsiębiorstw. Do samego tylko górnictwa dopłaciliśmy w ciągu transformacji ponad 50 miliardów i żadna przejściowa koniunktura na węgiel tego nie zwróci. To też wydatki, w gruncie rzeczy, socjalne.

Tych pieniędzy zabrakło na drogi, których stan jeszcze wciąż ogranicza gospodarkę, na wyrywanie dzieci i młodzieży z przepaści cywilizacyjnej, na przyzwoitą policję i sprawne sądy. Są to też pieniądze, które zostawione w gospodarce, owocowałyby większą ilością miejsc pracy, zwiększonym produktem krajowym i szybszym rozwojem kraju.

Kto zaś korzysta? W 2008 roku 7,8 milionów emerytów i rencistów poza rolnictwem otrzymywało świadczenia w średniej wysokości 1523 złote miesięcznie. Rocznie — ponad 142 miliardy. Średnie świadczenie prawie półtora miliona emerytów i rencistów rolniczych wynosiło 858 złotych miesięcznie, co dawało ponad 15 miliardów w roku. Razem — prawie 157 miliardów. To są największe transfery, lecz nie jedyne.

Mamy jeszcze: zasiłki dla bezrobotnych, zasiłki przedemerytalne oraz świadczenia przedemerytalne, rentę socjalną, pomoc społeczną (pieniężną i niepieniężną), zasiłki rodzinne, plus osiem jeszcze innych dodatkowych świadczeń. Beneficjantów tych transferów było w 2008 roku 11,5 milionów (niewiele więcej niż emerytów i rencistów) i otrzymali oni łącznie 18,3 miliardy złotych. Fizycznie korzystających jest mniej, gdyż niektórzy korzystają jednocześnie z więcej niż jednego świadczenia. Ponadto z ubezpieczeń społecznych wypłacano zasiłki: chorobowy, porodowy, macierzyński, opiekuńczy, pogrzebowy, świadczenia rehabilitacyjne i odszkodowania powypadkowe. Uff!

Biednych czyli mających dochody poniżej 60 procent mediany było według Eurostatu 21 procent społeczeństwa. Gdyby jednak od całości ich dochodów odjąć emerytury i inne transfery socjalne, stanowiliby 51 procent! Z tego zestawienia wynika, że połowa społeczeństwa jest, za pośrednictwem państwa, w jakiejś mierze utrzymywana przez drugą połowę.

Czyja krwawica?

W Polsce, na prawie 25 milionów ludzi w wieku produkcyjnym, pracuje 13, 7 mln, czyli niecałe 55 procent. (W krajach Unii przeważnie 65 procent.) To znaczy, że znacznie więcej ludzi otrzymuje jakąś pomoc, niż na nią pracuje. Te dwie grupy, w jakichś trudnych do ustalenia częściach, pokrywają się ze sobą. Przy czym o ile w każdym jednostkowym przypadku można stwierdzić ile kto dostaje z różnych tytułów, to tylko w przybliżeniu daje się oszacować jaka wartość dla społeczeństwa ma jego praca, jeśli pracuje. Kolejarze używają określenia ”siła na haku”. To jest energia, która lokomotywie zostaje na ciągnienie pociągu, po energii zużytej przez siebie.

Mamy w Polsce dwa i pół miliona gospodarstw rolnych, z czego jedynie 200 tysięcy liczy ponad 15 hektarów i może pracować na rynek. Większość rolników produkuje głównie lub całkowicie na swoje potrzeby i korzysta ze świadczeń socjalnych.

Sektor publiczny zatrudnia 3,3 mln. pracowników. Połowę w jednostkach budżetowych. W tym jakąś część stanowią urzędnicy, których praca, w istniejącym systemie, potrzebna jest głównie im samym. Druga połowa pracuje w przedsiębiorstwach. Część przynosi dochód, do części się dokłada. W sumie; efektywność znacząco niższa niż w firmach prywatnych.

Przedsiębiorcy i pracujący na własny rachunek – poza rolnictwem – ok. dwóch milionów, to wbrew pozorom w znacznej części ludzie z trudem utrzymujący sami siebie, czy zgoła faktycznie nie prowadzący formalnie zarejestrowanej działalności. Nie budzi natomiast wątpliwości sześć i pół miliona zatrudnionych w sektorze prywatnym, który nie ma z czego dopłacać do pracowników. A warto przy tym zauważyć, że w utrzymywanym przez sektor prywatny sektorze publicznym zarobki są wyższe o 10 procent.

Można więc chyba orientacyjnie założyć, że około ośmiu milionów, jedna trzecia potencjalnie zdolnych do pracy i mniej niż 60 procent pracujących to ci, którzy więcej wytwarzają niż konsumują. Oni utrzymują Polskę, pokazując, że może istnieć wyzysk mniejszości przez większość. I bogatszych przez biedniejszych. A chyba nie tak powinna się wyrażać sprawiedliwość społeczna.

Alexis de Tocqueville uważał, że istotą wyzysku nie jest rozmiar transferu dóbr od biednych do bogatych, lecz to, że ci drudzy mogą być bogatymi, tylko utrzymując system, w którym biedni muszą nimi pozostać. Zarówno właściciele feudalnych folwarków, jak i właściciele Polski Ludowej praktykowali to samo. A więc prawo własności na prawie wszystko i monopol na działalność gospodarczą w swoim dominium. A przy tym wyzyskujący prawie zawsze i wszędzie stanowili mniejszość i korzystając z pracy większości zapewniali sobie o wiele wyższy standard życiowy.

Dużo się zmieniło. Podział, jeśli nie na wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych, to na sponsorów i beneficjentów systemu nie jest klarowny. Ci pierwsi zachowują w masie wyższy poziom życiowy niż znacznie większa liczba obdarowywanych. Przy tradycyjnie większej ilości biednych i bogatych, trzeba się chwilę zastanowić kto na kogo pracuje. (Pamiętam, jak parę lat temu Adam Michnik, wywodzący się wszak z lewicy, książką swego przyjaciela, skądinąd wybitnego uczonego, a w przeszłości jednego z czołowych liderów opozycji, trzasnął o podłogę, z krzykiem: ” Mózg mu stanął na ”Kapitale”! Jeśli Niemczycki – Zbigniew – buduje fabrykę w Mławie, to widzi w nim wyzyskiwacza, a nie to, że zapewnia ludziom godziwą egzystencję”)

Układ ten nie jest pilnowany przez ekonomów i karbowych, ani przez peerelowskie państwo. Wystarczy system polityczny demokratycznego państwa, wspomagany przez egalitaryzm większości.

Polityka żywi się biedą

Zachodnie państwo opiekuńcze to produkt trwającej dekady batalii społecznej i politycznej. Między pracą i kapitałem, mówiąc schematycznie. Myśmy nasze bieda welfare state odziedziczyli po folwarku zwanym PRL, w którym prawie wszyscy, tak czy inaczej pracowali u dziedzica i na dziedzica, jakim de facto było aparat partyjno-państwowy. A on, po uważaniu, płacił pieniędzmi – żetonami – ważnymi tylko na terenie folwarku oraz przydzielając wszelakie świadczenia socjalne. Teraz już mniejszość pracuje na państwo, ale większość nadal oczekuje odeń rozbudowanych świadczeń. Leszek Kołakowski nazywał to agresywnym żebractwem. Tak czy inaczej, jest to sięganie do kieszeni tych ciężko i efektywnie pracujących.

Wszyscy beneficjenci państwa uważają, że im się należy i że dostają za mało w stosunku do zasług, nie mówiąc już o potrzebach. I mają, poniekąd, rację. Większość świadczeń jest bardzo mała, niekiedy są one głodowe, gdy mają stanowić jedyne źródło utrzymania. Biedne państwo może dać bardzo niewiele prawie 20 milionom utrzymywanym, z różnych, nieraz mało czy zupełnie nieuzasadnionych tytułów. Ale mało kto, w obliczu biedy, ośmiela się głośno podważać te tytuły. Wielu traktuje swoją pomyślność jako wyjątek. W sondażach przez lat przeważała opinia dająca się wyrazić słowami: ”Z bożą pomocą jakoś wychodzę na swoje, lecz w kraju, panie, upadek i bieda”. To nieraz postawa nawet tych, którzy łożą na politykę społeczną.

Subiektywne poczucie krzywdy wielu ludzi jest obiektywnym faktem społecznym. Zwracanie więc uwagi na skrzywdzonych i poniżonych niekoniecznie musi być demagogią i populizmem. Lecz współczucie, choć nieodzowne, nie powinno być głównym wyznacznikiem polityki. Jednak krótkowzroczność i sobkostwo polityków sprawia, że ci którzy akurat nie są u władzy, przyczerniają rzeczywistość, nie licząc się z tym, że wkrótce mogą być za nią odpowiedzialni. Podobnie postępują liczni dziennikarze. Niektórzy współdziałają w ten sposób z politykami, lecz w większości idą na łatwiznę. Wyważona opinia, pokazująca skomplikowaną rzeczywistość, trudna jest opisie i w odbiorze. Łatwiej powstają i lepiej są odbierane katastroficzne wizje i potoki sugestywnych oskarżeń.

Pochylali się już nad słabszymi społecznie (ostatnio przyjął się termin; wykluczeni, chociaż to nie to samo): KPN, PSL, SLD, AWS, Unia Wolności, Samoobrona, LPR i PiS. Ale będąc u władzy, każda kolejna partia przekonuje się, że dalej już usocjalniać państwa nie można, choć jak dotąd, każda robiła to przed każdymi kolejnymi wyborami. Oportunizm i strach klasy politycznej występuje również między wyborami. Kolejarze, pod groźbą wstrzymania ruchu, wymuszają utrzymywanie połączeń kolejowych, których rentowność wynosi przynajmniej….dziesięć procent, choć ponoszone straty znacznie przekraczają sumy potrzebne na zastąpienie pociągów połączeniami drogowymi. Klasyczny przykład to górnictwo, w którym ochrona jednego nierentownego miejsca pracy uniemożliwia powstanie kilku innych w innym sektorze. Ich strajk, nawet zimą, można jakoś przetrzymać, ale władza boi się najazdu na Warszawę, połączonego z rozróbą. A jak nie górnicy, to się pojawią stoczniowcy.

*

Będą rosły dochody społeczeństwa, będzie wyższa mediana dochodów i zawsze pod kreską – sześćdziesięciu procent jej wysokości – pozostanie jakaś grupa, chociaż nieco lepiej żyjąca niż wcześniej. Jeśli przy racjonalnej polityce społecznej, umożliwiającej awans gorzej sytuowanych, zmniejszy się obszar wykluczenia i biedy, tym większa będzie frustracja takiej izolowanej grupy. Populistyczni politycy zawsze będą mieli kogo reprezentować. Byłoby dobrze gdyby coraz mniej znaczyli w polityce. Jest to możliwe w perspektywie najbliższych lat, ale — bynajmniej nie pewne w dalszej przyszłości (o czym w kolejnym tekście, którzy z góry polecam PT Publiczności).

III.

Przykro przegrywać, a już szczególnie z wynikiem pięć do jednego. Wprowadzamy więc humanitarne zasady; jeden z pięciu strzelonych goli odbieramy zwycięzcy — i tak jego górą — i przekazujemy pokonanemu, dla poprawy samopoczucia. Jak na razie w sporcie nikt tego jeszcze nie proponuje, lecz w zakresie spraw ekonomicznych i społecznych — i owszem. W historii myśli socjalistycznej, czy szerzej w wielowiekowym nurcie egalitarnym, jest to zresztą koncepcja bardzo umiarkowana.

By nie sięgać do starożytnych Aten: Marks przewidywał odebranie wyzyskiwaczom, klasom posiadającym, własności środków produkcji i przekazanie ich wyzyskiwanym. Lenin ujął to w zgrabnym haśle:Grab nagrabione! Udało się je zrealizować na obszernych przestrzeniach globu. W ojczyźnie autora ”Kapitału” tylko w jej wschodniej części, NRD. W Republice Federalnej natomiast myśl lewicowa wyraża się w zróżnicowanym sposób. – Przyzwoiciej jest spalić dom towarowy niż go posiadać – to jedno z haseł lewaków z RAF – Frakcji Armii Czerwonej. Teraz zaś pojawił się nowy ”Kapitał”. Autor, katolicki arcybiskup Reinhard Marks (nota bene długoletni ordynariusz Trewiru, gdzie w 1818 roku urodził się Karol Marks) nie chce niczego palić, ani czegokolwiek odbierać. Jak informuje ”Tygodnik Powszechny”, postuluje on jedynie dobrze wyregulowaną społeczną gospodarkę rynkową, ustalanie ile wolnego rynku i ile państwa. Czyli wmontowanie w gospodarkę rynkową mechanizmu ograniczającego jej efekty. Zysk jest, według hierarchy, ważny, lecz nie może być jedynym kryterium. Liczy się człowiek i jego dobro – powtarzam za Markiem Zającem z ”Tygodnika”.

W Polsce też było i jest wiele takich pomysłów. Wynotowałem ongiś dwa, moim zdaniem typowe: ”Być może Polsce opłaca się być krajem biedniejszym, za to o mniejszych różnicach społecznych, niż krajem zamożniejszym o bardziej zróżnicowanych dochodach?” – pytał trzy lata temu Andrzej Celiński, wtedy wiceprzewodniczący SLD. A profesor Janusz Reykowski, psycholog społeczny, precyzował: ”Jednym z podstawowych filarów, na którym został oparty cały program transformacji gospodarczej, było przekonanie, że mechanizm rynkowy jest warunkiem racjonalności ekonomicznej, ta zaś jest gwarantem rozwoju kraju….Nasuwa się wszakże wątpliwość – pisał profesor – czy racjonalność ekonomiczna i pomyślność społeczna zawsze idą w parze? Czy np. nie należy się liczyć z faktem, że rozwój gospodarczy, który polega na wzroście wydajności pracy, oznacza likwidację nierentownych zakładów, co prowadzi do wyrzucania na bruk całych zastępów pracujących…”

Ciągle zatem utrzymuje się miejsca pracy w nierentownych zakładach państwowych, do których muszą dopłacać ci, którzy pracują efektywnie. Pochłania to środki, których brakuje, by inwestować w rentowne zakłady i takież zatrudnienie tych zagrożonych zwolnieniem ”całych zastępów pracujących” Czy ten brak racjonalności ekonomicznej sprzyja ”pomyślności społecznej”, w której budowlańcy i pielęgniarki pracują na górników i kolejarzy?

”Socjalistyczna”, ”społeczna” w praktyce

Ten pierwszy przymiotnik Jacek Fedorowicz nazywał kasującym. Dodanie go do rzeczownika zmieniało znaczenie, tak jak dodanie do krzesła przymiotnika ”elektryczny”. Natomiast ”społeczny” w gospodarce nie oznacza odwyrtki znaczenia lecz ograniczenie, spowolnienie i osłabienie.

”Społeczna gospodarka rynkowa”, przywołana przez premiera Mazowieckiego exposé 12 września 1989 roku, uznawana jest za twór Ludwiga Erhardta, twórcy ”cudu gospodarczego” w Niemczech Zachodnich. Mało kto dziś pamięta, że wicekanclerz forsował swą politykę przy zawziętym sprzeciwie potężnej wówczas SPD, kierowanej przez charyzmatycznego lidera jakim był Kurt Schumacher. Kraj był w stanie ruiny materialnej i moralnej. Nędza społeczeństwa ogromna. Erhard, szerzej; rząd z kanclerzem Adenauerem, musiał iść na kompromis z większością społeczeństwa i stąd ten dodatkowy przymiotnik. W praktyce oznaczał on rozbudowany system gwarancji socjalnych. W Niemczech miał on mocne oparcie od czasu kanclerza Bismarcka.

Można sądzić, że ten kompromis doprowadził do tego, że w 1959 roku, w Bad Godesberg, socjaldemokracja zaakceptowała ustrój kapitalistyczny, acz nie bez pewnych zastrzeżeń. Już w tym momencie Republika Federalna była potęgą gospodarczą, na tle Europy, a poziom życia w niej porażał Polaków, po lekkim uchyleniu żelaznej kurtyny.

Od tego czasu w głównym nurcie politycznym Niemiec nie ma siły odrzucającej porządek ekonomiczny i społeczny. Chyba się opłaciło. Przez dwa pokolenia Niemcy rosły w siłę, a ludzie żyli dostatniej. Ułatwieniem było to, że kapitalizm by tam ustrojem zastanym. Transformacja objęła, po roku 1990, jedynie wschodnie landy, lecz była to inkorporacja do wielkiego i potężnego układu. Na przełomie wieków jednakże widać, że układ w dotychczasowej postaci się wyczerpuje i nie rokuje dobrze na przyszłość.

Dostrzegł to zresztą kanclerz Gerhard Schroeder, skądinąd socjaldemokrata. Stąd Agenda 2010, projekt lekko odsocjalniających zmian, na który w roku 2009 można spokojnie machnąć ręką.

Nasze podwórko. Jeśli w ciągu dwóch dekad istnienia III RP ponad 40 procent wydatków budżetowych przeznacza się na bezpośrednio na cele socjalne, a całość transferów socjalnych jest jeszcze większa, to trzeba uznać, że zapowiedź Tadeusza Mazowieckiego nie była pustą obietnicą. Mamy faktycznie społeczną gospodarkę rynkową. A jeśli spojrzeć na postęp dokonany w tym czasie, to nawet jako przekonany liberał muszę przyznać, że Polsce się opłaciło. Podobnie jak Republice Federalnej.

Można się zastanawiać czy osiągnęlibyśmy więcej i szybciej, gdyby nie ten socjalny hamulec w mechanizmie rynkowym. Teoretycznie, na pewno tak. Ale może byłoby z nami znacznie gorzej, gdyby szok transformacji był jeszcze większy, jak i wzburzenie społeczne. I czy w ogóle jakikolwiek demokratyczny rząd byłby w stanie tego dokonać? Spór to jałowy, bo się go nie da rozstrzygnąć. Natomiast chyba już nie ma sporu na temat tego, że model ten wyczerpuje się. W Niemczech i innych zachodnich welfare states już, a w Polsce niebawem.

W kraju, w którym dwóch Marksów publikowało kolejno swoje ”Kapitały”, w którym państwo socjalne jest dogmatem intelektualistów, bronionym przez związki zawodowe, pojawił się filozof, Peter Sloterdijk, któremu przypomina ono fiskalny półsocjalizm. Do Polski, z jej transferami socjalnymi, odziedziczonymi po realnym socjalizmie, pasuje to jak najbardziej.

Mało nas do pieczenia chleba

Najczęściej spotykana rodzina w Polsce to para aktywnych zawodowo ludzi z jednym dzieckiem. (Wskaźnik 1,2 urodzeń na kobietę w wieku rozrodczym) Każde w tej parze ma przeważnie brata lub siostrę (w ich pokoleniu było więcej urodzeń) oraz dwoje rodziców w wieku poprodukcyjnym. Ciężar ich utrzymania, za pośrednictwem systemu emerytalnego i bezpośrednio spoczywa na ”naszej” parze i jej rodzeństwie. Średnio; aktywny zawodowo człowiek pracuje na siebie oraz utrzymuje jednego rodzica i pół dziecka. Stosunek 1:1,5. Idzie wytrzymać. W następnym pokoleniu dzisiejsze dziecko – jedynak, będąc w wieku produkcyjnym będzie, oprócz siebie musiało utrzymać swoje pół dziecka i, nie mając rodzeństwa, dwoje rodziców. Stosunek 1:2,5. Zdecydowanie gorzej.

Rzeczywistość nie jest aż tak schematyczna. W przyszłym, 2010 roku, w grupie przedprodukcyjnej, do 15 lat. znajdzie się 6,81 mln. osób, w poprodukcyjnej, powyżej 65 lat – 6,43 mln., a między nimi, w produkcyjnej – 24,65 mln. W czterdzieści lat później, odpowiednie liczby, w tej samej kolejności, wyniosą w milionach: 3.49; 11.44 oraz 15.11.

Jeśli przyjąć, że wiek produkcyjny wynosi 50 lat, od 15 do 65 lat, to tego czasu starczy na odchowanie dziecka i pochowanie rodziców. Czyli średnio, na rok aktywności zawodowej przypada mniej utrzymanków niżby wynikało z tego schematu. Poza tym w wieku 15 lat mało kto pracuje, ale na emeryturę idzie się u nas przeważnie wcześniej niż w wieku 65 lat. Do tego, trzeba uwzględnić, że pracuje nieco tylko więcej niż połowa osób w wieku produkcyjnym.

Rachunek się gmatwa, ale tak czy inaczej demografia staje się najpoważniejszym wyzwaniem dla rozwiniętych i bogatych świata. A w przeciwieństwie do groźby klimatycznej, tu raczej nie ma miejsca na żadną dyskusję.

Emeryci to tylko część większego problemu. Ludzi otrzymujących takie czy inne świadczenia socjalne jest w Polsce około 20 milionów. Więcej niż połowa ludności.  Część z nich jednocześnie pracuje, co gmatwa sprawę. ”Około ośmiu milionów, jedna trzecia potencjalnie zdolnych do pracy i mniej niż 60 procent – cytuję siebie – pracujących to ci, którzy więcej wytwarzają niż konsumują. Oni utrzymują Polskę, pokazując, że może istnieć wyzysk mniejszości przez większość. I bogatszych przez biedniejszych.”

Nie jesteśmy odosobnieni. Sloterdijk pisze o 25 milionach płacących podatki Niemców, utrzymujących 82-milionową populację. U nas proporcje – 8 milionów (chyba?) efektywnie pracujących na 38-milionową populację są jeszcze bardziej drastyczne. Pod tym względem dognaliśmy i przegoniliśmy RFN.

Dla Sloterdijka – powtarzam za ”Gazetą Wyborczą” – problem współczesnego kapitalizmu, inaczej niż za pierwszego Marksa, to wyzysk produkcyjnej części społeczeństwa przez tych, których ona utrzymuje.

Łatwo było odróżnić chłopa od dziedzica i robotnika od fabrykanta. Były wyraźne bariery, tworzone przez warunki życia, prawo, obyczaj. Było więc pole dla artykułowania odrębnych interesów i walki – klasowej – o nie. Podział na efektywnych i nieefektywnych, na sponsorów i beneficjentów nie jest klarowny. Często przebiega w rodzinie. Rodzina jednak coraz rzadziej bywa jednostką produkcyjną i – zmniejszając się -coraz trudniej socjalną. Konflikt bardzo powoli staje się instytucjonalnym.

Jak na razie w natarciu jest strona, powiedzmy, socjalna. Jej głos dominuje w dyskursie publicznym, ona stanowi większość wyborców. Większość tej większości coraz bardziej stanowią emeryci. Czują się przeważnie pokrzywdzeni przez życie i społeczeństwo, a ich horyzont czasowy jest raczej krótki. Będą więc raczej opowiadać się za doraźnie im sprzyjającą polityką socjalną. A w miarę i jak ich będzie przybywać będą mieli coraz więcej do powiedzenia i coraz większy wpływ na polityków.

W listach do redakcji coraz częściej spotyka się gniew przymusowych sponsorów, lecz są oni zagłuszani. Nie ma partii, umownie, podatników. Podatnicy często emigrują – nie tylko z Polski do krajów mniej socjalnych, lub czasem nawet bardziej, jeśli liczą, że tam skorzystają z socjału na wyższym niż u siebie poziomie. Dla niektórych ludzi istnieje pokusa odpuszczenia sobie wysiłków, napięcia w konkurencyjnym środowisku i pogodzenia się ze statutem beneficjenta systemu.

Można zauważyć, że Niemcy nie są bynajmniej biednym krajem, a i w Polsce żyje się w końcu niezgorzej. I być może wydajność pracy jest taka, że pozwala na utrzymywanie nieefektywnej większości. Jak jednak musiałaby ta wydajność rosnąć, jak musiałaby ta produktywna mniejszość za….ć, w obliczu zachodzących zmian demograficznych? Jak przy tym unieść astronomiczne koszty walki z globalnym ociepleniem klimatu?

A do tego musi ona wysłuchiwać apeli do jej ”wrażliwości społecznej”, wezwań do ”pochylenia się nad wykluczonymi”. I to tak, żeby nie urazić ich wrażliwości, czyli raczej działając za pośrednictwem dławiącego i kosztownego aparatu fiskalnego niż osobistego miłosierdzia.

Ciągle też słyszymy przypomnienia, że szlachetniej jest ”być” niż ”mieć”, a już szczególnie wzruszyło mnie przeczytane niedawno stwierdzenie, że nie tak ważny jest poziom materialny, jak powszechny dostęp do dobrej opieki zdrowotnej. Za co, do jasnej cholery!?

IV.

– Doktorze – zwraca się pacjent do psychiatry w starej amerykańskiej anegdocie – nie przyszedłem dlatego, że jak każdego stresuje mnie wojna w Wietnamie, niepokoi problem rasowy, przygnębia demoralizacja młodzieży, przeraża upadek miast i przestępczość, ani dlatego, że dołuje mnie deficyt budżetowy. Przyszedłem bo wymyśliłem sposób na wszystko !

Mową wariata nazwał kiedyś Stefan Kisielewski mówienie tego co się myśli, bez zwracania uwagi na okoliczności. I jeśli jakoś z niej korzystał pod rządami peerelowskiej cenzury, to wolny człowiek w wolnym kraju też może czasem czegoś takiego spróbować.

To ”wszystko”, na co się wymyśliło sposób, składa się z wielu elementów, bardzo ze sobą splątanych. A skoro od czegoś trzeba zacząć, więc spróbujmy od pracy. W ten tylko sposób mogę bowiem podkreślić szacunek dla prymatu pracy przed kapitałem, gdyż poza sferą hasłową nie bardzo wiadomo co by to miało znaczyć w praktyce.

A więc z jednej strony – nie ma kto nam opracowywać na nasz dobrobyt, skoro pracuje nas niewiele ponad połowę znajdujących się w wieku produkcyjnym, a z tego prawie połowa nieefektywnie – patrz ”Bogaci i biedni III RP (2)” – skoro mamy najmłodszych emerytów w Europie i najbardziej schorowane społeczeństwo, sądząc po ilości rent inwalidzkich. A z drugiej strony – brakuje pracy dla absolwentów, bo młodzi za młodzi, a także brakuje dla 50 +, bo starzy za starzy. (Z mojej prywatnej obserwacji wynika, że młodzi szefowie nie chcą mieć pracowników starszych, których niezręcznie obsobaczyć)

Naprasza się jednak bardziej ogólny wniosek; choć nas pracuje za mało, to taka gospodarka jaka jest nie bardzo może zatrudnić – i wyprodukować – o wiele więcej. Można jednak zmienić tę gospodarkę. I to jest ów sposób wariata.

15 X 4 = ?

Wprowadzamy liniowy (właściwie proporcjonalny) podatek dochodowy od osób fizycznych – PIT – w wysokości 15 procent. Jednolity już podatek dochodowy od przedsiębiorstw – CIT – obniżamy z 19 do 15 procent. Podatek od wartości dodanej – VAT – ujednolicamy na poziomie 15 procent. W ten sposób realizujemy dawny hasłowy postulat Platformy Obywatelskiej – 3 X 15. Lecz to jeszcze daleko nie wszystko. Do, plus-minus, 15 procent obniżamy – uwaga! uwaga! – składkę na ZUS oraz fundusz pracy. I mamy 15 X 4.

I tutaj wrzask; a z czego będziemy płacili emerytury !? To zrozumiałe, lecz gdzie wrzask: co będzie z budżetem!? Mam i budżet i emerytury w pamięci i za chwilę do tego wrócimy.

W systemie 15 X 4 narodowi zostaje w ręku masa pieniędzy. Gros tej sumy przeznaczy on na konsumpcję. I dobrze. To popyt wewnętrzny uchronił nas od wpadnięcia w kryzys i on może trwale napędzać gospodarkę. Ale popyt musi się zejść z podażą. Jeśli aparat produkcyjny i sfera usług nie zwiększą odpowiednio swych mocy przerobowych, wówczas nasili się popyt na dobra importowane i pogorszy nasz bilans płatniczy. A jeśliby – nie daj Boże – głupi rząd wprowadził cła ochronne, mielibyśmy inflację. Jeszcze głupszy wprowadzałby sztywne ceny i reglamentację, tworząc czarny rynek, spekulację, kartki, talony, asygnaty. W tym celu nie trzeba peerelu – rym przypadkowy – pomysł kontrolowania marż i cen na artykuły spożywcze mieliśmy całkiem niedawno.

Mamy jednak – było nie było – gospodarkę w większości rynkową i pieniądze pozostawione na kontach poszłyby i na konsumpcję i na inwestycje. Istotne jest tylko rynkowe zgranie się proporcji tych dwóch strumieni i ich synchronizacja w czasie. Jeśli nikt tego nie będzie regulował, to wszystko się jakoś dopasuje. A w tym celu należy przywrócić wolność gospodarczą, którą w ostatnich podrygach PRL obdarzył nas rząd Rakowskiego i Wilczka.

W stanie prawnym, odziedziczonym przez III RP, po Rakowskim i Wilczku, zezwolenia wymagała działalność gospodarcza jedynie w czterech dziedzinach. Broń i materiały wybuchowe, następnie medykamenty – jedno i drugie słusznie. Nie wiadomo dlaczego podpadały pod to ograniczenie również wyroby jubilerskie. Czwartej dziedziny nie pamiętam, ale chyba nie było to tak istotne. Wilczkowi jeszcze dziś kto chce może podziękować za tę ustawę. Zmarły niedawno Rakowski był postacią na pewno kontrowersyjną, lecz ten krok był jego wielką zasługą. Umożliwił szybkie i sprawne wykorzystanie zmian ustrojowych III RP, w postaci natychmiastowej erupcji przedsiębiorczości. To ona pozwoliła nam przejść w miarę obronna ręką przez najtrudniejszy okres transformacji.

To fakt, że obecna konstytucja przewiduje wolność gospodarczą, chyba że ustawy…. przewidują ograniczenia. Bardzo często to przewidują. Praktycznie, aktywność gospodarcza pozostaje w stałym zwarciu z rozbudowaną przez te ustawy regulacją i z aparatem urzędniczym, który z tego stanu korzysta. Nie wystarczy zatem reaktywowanie ustawy Wilczka, z artykułem unieważniającym wszystkie sprzeczne z nią późniejsze akty prawne. Tę ustawę trzeba dosłownie, w szczegółach wpisać do konstytucji. I wówczas wszelkie ograniczenia będą wymagać konstytucyjnej większości w parlamencie. Czyli będzie ich bardzo mało.

Jeśli to zrobimy będziemy mogli podziękować zbędnej komisji Przyjazne Państwo, bo ono już będzie przyjazne.

A gdy zniknie cała góra zbędnych, a raczej szkodliwych, przepisów, okaże się, że zbędna jest prawie cała struktura regulująca i kontrolująca gospodarkę. I to stworzy warunki dla sensownej, bo merytorycznej, a nie procentowej, redukcji aparatu urzędniczego. Przybędzie sporo rąk, a raczej głów – do potrzebnej krajowi pracy, ale ta praca będzie. Bo prawdziwe pieniądze, prawdziwa wolność gospodarcza powinny zaowocować wzmożeniem inwestycyjnym i wzrostem zatrudnienia. (Tu warto będzie zastosować metodę, która profesor Witold Kieżun doradził ongiś rządowi kanadyjskiemu. Zwolnieni urzędnicy dostają kredyty preferencyjne, jeśli w sensowny sposób wejdą do biznesu. Często jako wspólnicy, mający trochę grosza, rozeznanie i kontakty, zdobyte w okresie pracy w administracji)

W warunkach demokracji i gospodarki rynkowej państwo, (czy szerzej: władza publiczna, bo obejmuje to samorządy terytorialne) nie ma być przedsiębiorstwem nastawionym na maksymalizację zysków. Samo nie wypracowuje środków, którymi zarządza. Wypracowują obywatele. Tym więcej, im więcej mają po temu możliwości. I te właśnie ma stworzyć władza. Gospodarka musi się więc pozbyć kuli u nogi, jaką jest w niej niewydolny sektor państwowy, który generuje straty i niepokój społeczny. Trzeba zatem kończyć transformację ustrojową, kończąc prywatyzację.

I jeszcze jeden warunek – euro. Ma być. A więc, gospodarka bez ryzyka kursowego i kosztów wymiany pieniędzy. To ułatwienie i przyśpieszenie obrotów, zachęta do inwestowania w Polsce dla zagranicznych podmiotów. Dodatkowy bodziec.

Niższe podatki to zwiększona aktywność gospodarcza i, per saldo, więcej pieniędzy dla budżetu. Trudno wyliczyć i zaplanować, ale praktyka to potwierdza. Również w Polsce, po obniżeniu CIT. Lecz budżet źle znosi zmiany duże i gwałtowne. Obniżka podatków – jasne – oczekiwane skutki nastąpią dopiero po jakimś czasie, a na razie dziura. (Podwyżka podatków też zmniejsza wpływy – kapitał chowa się i ucieka.) Zwiększanie, i tak już dużego, zadłużenia celem doraźnego zatkania dziury budżetowej, byłoby bardzo niebezpieczne. Przechodzenie do nowego systemu trzeba by zatem rozłożyć w czasie. Na PIT, CIT i VAT potrzebne by były 3 – 4 lata. I wydaje się to możliwe do osiągnięcia przy odpowiedniej sytuacji politycznej i powrocie do dobrej koniunktury gospodarczej. Oba te warunki mogą wystąpić prawdopodobne za rok – dwa.

Suum cuique, czyli: ratuj się kto może !

Powyżej przedstawiony zestaw postulatów nie powinien nikogo zaskakiwać. Mieszczą się one w naszym dyskursie publicznym i w zapowiedziach polityków od kilku lat. Wariactwem, uzasadniającym wzywanie karetki, jest element, o którym się nie mówi, a może nawet nie myśli. To piętnastoprocentowa, mniej więcej, danina na cele społeczne, a nie jak dzisiaj prawie połowa! I to nie ma być fundusz emerytalny! Likwidujemy FUS, ZUS i KRUS!

Stefan Bratkowski postuluje rewindykację wartości zagrabionych przez państwo (jeszcze za II RP, za PRL — głównie — oraz za III RP) szeroko rozumianemu systemowi emerytalnemu. Słuszne to i sprawiedliwe, godne, lecz nie zbawienne. Zagrabione zostało już zużyte i zmarnowane. Pokrzywdzeni w większości już odeszli, ku uldze budżetu i ZUS. Jeśli się nawet zwróci to, co zostało, będzie to ułamek potrzeb, które będą lawinowo narastać ze względów demograficznych.

Wiem, że planowanie burzenia wszystkiego i budowania od podstaw jest łatwiejszy od mozolnej łataniny. Tu jednak jeśli nawet umorusane cygańskie dzieciaki trzeba myć, to trzeba też robić nowe.

A przy takim rozwiązaniu państwo przestaje zbierać składki emerytalne i nikogo nie zmusza do wpłacania ich komukolwiek. Nikomu też nie wypłaca emerytur. A także nie odpowiada za wypłatę emerytur komukolwiek, ani za ich wysokość. Tak samo jak nie odpowiada bezpośrednio za mieszkanie, samochód, ubranie i wyżywienie, urlopy poszczególnych obywateli.

Nie ma więc żadnego pierwszego, ani drugiego filaru. Jest tylko trzeci, dobrowolny. Na starość można zarabiać i odkładać na różne sposoby, które istnieją już w świecie, co pokazuje Stefan. Można też sobie odpuścić. Natomiast dla chętnych mają być fundusze emerytalne, zobowiązane do bezpiecznego inwestowania, powinny mieć rządowe gwarancje wypłacalności, połączone z odpowiednim nadzorem.

Swym służbom, cywilnym i mundurowym państwo będzie mogło zapewnić bardzo dogodne: wysokie i wczesne emerytury, jeśli uzna, że jest to wskazane i wykupi odpowiednio drogie polisy. Przedsiębiorstwa mogą, jak dotychczas, mieć dla swoich pracowników własne systemy emerytalne. Na, zasłużone skądinąd, przywileje emerytalne górników i innych grup zawodowych nie będzie się zrzucać całe społeczeństwo; ma to obciążać ich pracodawców. Nie budżet państwa, ale ich biznes musi mieć wkalkulowany ten koszt. I wtedy będziemy wiedzieli: na ile jest prawdziwie opłacalne takie górnictwo węglowe i parę innych przedsięwzięć. I powinny to być biznesy prywatne.

Władza publiczna w demokracji nie rządzi człowiekiem i nie może mu nakazać co on ma robić ze swoim życiem, ale też nie może odpowiadać za to co on z nim zrobi. Odpowiada za prawo, które człowiekowi ma umożliwiać rozporządzanie swym losem bez naruszania prawa innych. Za regulacje, które są w tym celu niezbędne oraz za ich przestrzeganie przez wszystkich. Traktuje dorosłych ludzi jak dorosłych ludzi. A dorosły człowiek to taki, który odpowiada za swój los i los swoich bliskich, szczególnie dzieci, do czego może być zobowiązany. Odpowiada za to co zrobi z tym co zapracuje i całym swoim życiem odpowiada za to jak nim rozporządzi. Od osiągnięcia dojrzałości do końca. Nie ma wieku emerytalnego. Pracujemy póki możemy i chcemy. I dopóki komuś opłaca się nas zatrudniać. Co zarobimy to nasze.

W tej sytuacji kto chce pracuje, kto nie chce niech nie pracuje. I – jak uczył święty Paweł – niech nie je. Chyba, że ktoś nieprzymuszony zechce go utrzymywać. Tego nie można zabronić. Oznacza to rozmontowywanie obecnej koncepcji państwa opiekuńczego. W bardzo istotnym stopniu, ale bynajmniej nie do końca.

Pytanie: czy ktoś, kto zarabia 1300 złotych miesięcznie i musi utrzymać za to siebie i swoją rodzinę może zapewnić sobie godziwą emeryturę i należytą opiekę zdrowotną? Odpowiedź: nie, nie może. Ale powinien zarabiać znacznie więcej, jeśli zostaną spełnione przedstawione na wstępie warunki: bardzo niski fiskalizm i prawdziwa – podkreślam – wolność gospodarcza w kraju i w skali, przynajmniej, Europy. Tylko w takiej sytuacji można postulować wszystko co wyżej i niżej.

A kto nie może ?

Cywilizowane społeczeństwo nie może pozwolić, aby w nim człowiek umarł z głodu, aby zmarł z braku schronienia i przyodziewku, aby nie uzyskał nieodzownej pomocy medycznej w wypadku, czy w chorobie zagrażającej życiu. (Dziesiątki umierających z mrozu to nie są ludzie, którym odmówiono miejsca w schronisku) Takie ma być minimum minimorum. I to niezależnie od tego kim ten człowiek jest. Nawet jeśli sam jest winien temu, że znalazł się w takim stanie. Lecz to powinna być sytuacja wyjątkowa.

Współczesne cywilizowane społeczeństwo to ludzie odpowiedzialni za siebie i swoich bliskich, za środowisko z którym się solidaryzują, za wartości, które uznają. Ludzie pojedynczy, w rodzinach, w strukturach, które tworzą. A te struktury to: stowarzyszenia, związki wyznaniowe i parafie, kluby, korporacje, środowiska nieformalne. To wreszcie władza publiczna, czyli samorządy wszystkich szczebli i państwo. I struktury międzynarodowe, z których najważniejsze jest Unia Europejska. Ale w tym wszystkim państwo jest, i jeszcze długo będzie, najważniejszym regulatorem.

W tym społeczeństwie, jeśli człowiek ma brzmieć dumnie, to przede wszystkim powinien sobie radzić sam i należy mu stworzyć po temu warunki – dać wędkę. Jeśli nie daje rady, może liczyć na pomoc bliskich: rodziny, przyjaciół, kolegów. Rodzina może być nawet zobligowana do udzielania pomocy. Dalej powinny się włączać różne organizacje – dziś NGO, a wedle dawnego nazewnictwa – społeczne, dysponujące swoimi środkami. A także grupy nieformalne. W dalszej kolejności powinna dopiero wkraczać władza publiczna, z pieniędzmi podatników, poczynając od szczebla podstawowego – gminy. Z tym, że władza powinna być zobligowana do pomagania w określonych warunkach. Taki chyba powinien być modus operandi przyzwoitego społeczeństwa.

To, oczywiście, musi kosztować. I na to powinno pójść te 15 procent podatku – powszechnego ubezpieczenia na cele społeczne. Może jeden procent wte, drugi wefte, ale nie połowa każdego legalnego zarobku, czy dwie trzecie, jeśli podliczyć razem wszystkie obecne daniny!

Janina Ochojska, założycielka Polskiej Akcji Humanitarnej, uważa że naszą rosnącą z roku na rok zamożność widać gołym okiem. – Z roku na rok PAH dysponuje coraz większymi funduszami, które otrzymuje przecież od zwykłych ludzi. Statystycznie jest to trudno uchwytne. W latach 2003 -2005 procent dorosłych wydających coś w ramach filantropii wzrósł z 33,4 do 42,8. W następnych dwóch, dobrych gospodarczo latach… zmalał do 25 procent, by w roku 2008, przy znacznych pogorszeniu się koniunktury podnieść się do 28,6. Wahania te można różnie interpretować. Prawdopodobnie jest to tylko niewielka części niemożliwej do oszacowania pomocy, jaką ludzie udzielają swoim członkom rodziny, przyjaciołom, sąsiadom, kolegom, niekiedy przypadkowym osobom. I tak chyba powinno być.

Powyższy system określany jest jako subsydiarny. Kolejne – wyższe? – instancje nie zwalniają innych od działania i odpowiedzialności, lecz włączają się kiedy tym innym nie starcza środków i kompetencji.Dwie są dziedziny, w których udział wszystkich szczebli kompetencyjnych jest nieodzowny: ochrona zdrowia oraz oświata i wychowanie. To nie znaczy, że państwo ma wszystkich uczyć i leczyć. Ma dbać, aby wszyscy byli uczeni i leczeni. System oparty na samodzielności i odpowiedzialności dorosłych ludzi powinien ich przygotowywać do dorosłości. Za zdrowie dzieci i młodzieży oraz za naukę władza więc odpowiada.

Wydaje się, że jakaś odpowiedzialność indywidualna powinna funkcjonować również za własne zdrowie. Za zdrowy tryb życia, profilaktykę, akuratne leczenie się, zapobiegliwość. To ostatnie polega na tym, aby się ubezpieczać kiedy się jest młodym i zdrowym, a nie dopiero gdy się staje starym i schorowanym. Te wymagania najlepiej egzekwuje system ubezpieczeń. A kto będzie leczyć, to już rzecz drugorzędna. Jak w większości dziedzin, służba publiczna nie jest najefektywniejsza. To jednak jest ta dziedzina, w której ubezpieczający się powinni być wspierani ze środków publicznych. Jak? W jakim stopniu, według jakiego klucza? Aż taki wariat, żeby mieć pomysł i na to, to ja nie jestem.

Musimy jednak już teraz zdać sobie sprawę, że ze środków publicznych i prywatnych na ochronę zdrowia wydajemy tyle, ile wydawały kraje zachodniej Europy, kiedy znajdowały się na naszym poziomie zamożności, jakieś 40 – 50 lat temu. I były usatysfakcjonowane. Ale od tego czasu weszły nieznane wówczas technologie i medycyna niesłychanie zdrożała. Więc zachodnioeuropejski poziom ochrony zdrowia będziemy mieli dopiero, mając zachodnioeuropejski poziom życia. Więc przyspieszajmy. W tym celu – censeo sum – co na wstępie: podatki, wolność.

Złe, dobre? Konieczne!

Póki piorun nie zagrzmi, chłop się nie przeżegna – mówi rosyjskie przysłowie, ale ma to szersze zastosowanie. Reformy powinno się robić przy dobrej koniunkturze, kiedy jest luz ekonomiczny, są nawet pewne nadwyżki środków. A robi się je najczęściej w kryzysie, gdy się ma nóż na gardle i już nie ma żadnego innego wyjścia. Jaki zatem musiałby być kryzys, jaki kataklizm, byśmy zaaprobowali przedstawioną wyżej politykę społeczną!? Strach pomyśleć przed nocą. Co jednak zrobić – jeśli kryzys jest pełzający, rozciągnięty na dekady, a z roku na rok nie odczuwa się jeszcze zmian.

Pełznie kryzys, reforma też musi pełznąć. Jeśli na radykalne ograniczenie PIT- u, CIT-u i VAT-u potrzeba 3-4 lat, to rewolucję w polityce socjalnej trzeba robić przez pokolenie. Stopniowo, w miarę wzrostu zarobków, umożliwiających tworzenie oszczędności i pozwalających liczyć na coraz mniejsze emerytury. Być może dopiero rocznik 2000 mógłby od początku pracować już w nowym systemie. Jeśli się uda zacząć go implementować pod koniec drugiej dekady XXI wieku.

W zestawieniu z państwem opiekuńczym społeczność indywidualnej odpowiedzialności, niech będzie SIO, ma, jak wszystko, i wady i zalety. Ale bilansowanie, nawet gdyby się dało skwantyfikować, a potem dokonywanie wyboru na tej podstawie da nam niewiele. Gotów jestem się zgodzić, że per saldoSIO jest gorsze od welfare state. Ale to lepsze eroduje pod wpływem demografii, że się znowu powołam na siebie. Z pokolenia na pokolenie robi się nas mniej. I jeśli nawet uda się zaktywizować prawie całą, zdolna do pracy populację, pracować o te parę lat dłużej i osiągnąć zachodnioeuropejską wydajność pracy, to poprawi to sytuację trochę tylko i tylko na jakiś czas. Ten problem mają przecież bogate kraje UE, do których staramy się doszlusować.

Imigracja jest też rozwiązaniem na jakiś czas. W latach sześćdziesiątych w Niemczech (zachodnich) było około trzech milionów Turków, z czego dwa miliony pracowały. Teraz jest w RFN osiem milionów Turków i pracują… też dwa miliony. Rodziny tureckie są bardziej niż niemieckie uzależnione od świadczeń socjalnych. A kiedy te liczne tureckie dzieci podrosną i zaczną pracować, same będą miały dzieci już mniej, bo imigranci w większości powoli przejmują atrakcyjny model życia kraju przebywania. Czadory i minarety to tylko spektakularna część problemu mniejszości kulturowych. Trwa to latami, lecz w demografii tylko wielkie wojny – kiedyś i wielkie zarazy – prowadzą do szybkich zmian.

Globalizacja ma wśród innych i tę zaletę, że wszędzie, gdzie sięgają jej macki, każdy kto ma parę luźnych groszy może zainwestować w co chce i gdzie chce. Nie możemy skłonić prężnych Brazylijczyków czy Chińczyków, by płacili na nasz fundusz emerytalny. Ale możemy zbudować fabrykę w Brazylii lub w Chinach, jeśli nas na to stać, albo ulokować skromne oszczędności w funduszu, który kupuje – między innymi, ryzyko ! – brazylijskie i chińskie papiery. W ocalonej z kryzysu gliwickiej fabryce Opla pracownicy pracują na spokojną starość zachodnich akcjonariuszy General Motors, ale może z czasem i oni będą mogli w podobny sposób odłożyć coś w innych krajach na swoje stare lata.

Business as usual. Kryzys okazał się za krótki, aby intelektualni grabarze kapitalizmu zdążyli go pogrzebać z osinowym kołkiem w sercu. Ten system przetrzyma również przyduszanie – aby się długo nie męczył – poduchą walki z globalnym ociepleniem. Mało tego! Jeszcze na tym zarobi. Czy przetrzyma kryzys demograficzny, realny i policzalny, nie wiadomo. Traktuje się go – i słusznie – jako pochodną kryzysu cywilizacyjnego, rezultat upadku ducha ekspansji, skutek relatywizmu, egoizmu, postmodernizmu i różnych takich. Może tak i jest, lecz jak dotąd głównie w Europie. Stany Zjednoczone trzymają się lepiej. Dzięki dynamizmowi, większej niż w Europie otwartości.

Poza tym świat się globalizuje. Coraz większe jego obszary wchodzą w zasięg światowego kapitalizmu. I już nie tylko jako kolonialne czy postkolonialne uzupełnienie metropolii. Przejmują kapitał z metropolii, konkurują z nimi na ich wewnętrznych rynkach, współzawodniczą w dostępie do surowców. Z grzebaniem kapitalizmu, z uczuciem smutku lub triumfu, trzeba będzie jeszcze poczekać.

Centrum zachodniej cywilizacji wędrowało na przestrzeni dziejów. Mezopotamia, Egipt, Kreta, Grecja, Imperium Rzymskie, Arabowie, Europa – głównie zachodnia. Niewykluczone, że powędruje dalej. Byłoby nam przykro szczególnie, bo tylko co dołączyliśmy do niej po latach upiornej utopii komunistycznej, ale się jeszcze nie śpieszmy z opłakiwaniem. Mniej więcej wiadomo co mamy robić. Nie sami, tylko razem z Europą.

Dziś to wygląda na wariactwo, lecz, jak Luter (Marcin), tak sądzę i inaczej nie mogę. Karetkę już można wzywać. Kaftana nie trzeba…

Ernest Kajetan Skalski

Ur. 18 stycznia 1935 w Warszawie) – dziennikarz i publicysta,
z wykształcenia historyk.