Niedawno, wbrew własnej skromności, przymuszony okolicznościami, falą pomówień, całą masą nieporozumień i bredniami niektórych o „rzekomej apolityczności Komitetu Obrony Demokracji”, jego pomysłodawca Krzysztof Łoziński – który świadomie i z dyktowanego nałogu umniejszania we wszystkim co ważne własnej roli, nie stanął na czele wykoncypowanego przez siebie ruchu, musiał wreszcie – głównie w celu pozamykania ust rozmaitym mądralom – napisać całą prawdę o tym kim jest, skąd się wziął i co, tak mniej więcej, w życiu zrobił. Artykuł opublikowało STUDIO OPINII.
Nie konsultowałam tego wprawdzie z Krzyśkiem – tak mam zaszczyt zwracać się do Redaktora Łozińskiego od prawie 39. lat – ale jestem absolutnie pewna, że zrobił to nie dla własnej chwały, ale dla oczyszczenia atmosfery wokół KOD-u, któremu wielu – oględnie mówiąc nieżyczliwych – stara się przyprawić jak najbrzydszą gębę. Po przeczytaniu tekstu Krzysztofa i ja postanowiłam dołożyć swoją cegiełkę do tej opowieści. Nie będzie to rzecz o polityce, ale garść historycznych refleksji o człowieku nałogowo prawym. W obronie którego gotowam rzucić się do gardła wszystkim „skarlałym ratlerkom”. Ludziom, którzy – z konieczności po kostkach, bo wyżej nie sięgną – próbują kąsać nie tylko Jego, ale także Jego idee.
Jeśli komuś, tak jak mnie, bycie zbuntowaną siedemnastolatką (lub zbuntowanym siedemnastolatkiem) wypadło na szary ulicznie, beznadziejny politycznie, ale barwny poszukiwawczo – bo żeby coś, lub kogoś, sensownego znaleźć, naprawdę trzeba było się naszukać – okres ostatnich kilkunastu lat PRL-u, to taki ktoś bez trudu zrozumie czym było pojawienie się Krzyśka w naszym – gniewnych nastolatków – a zwłaszcza w moim – życiu. Warunkiem wszakże do takiego zrozumienia niezbędnym musi być posiadanie choćby elementarnej wiedzy o tym kim był, i mam nadzieję, że ciągle jeszcze jest, Krzysiek.
To moje wspomnienie, kieruję więc – naturalnie- przede wszystkim do tych, którzy Krzyśka nie znali, ale i tym, którzy mieli szczęście być blisko Niego przypominam, że…
W czasach kiedy, podobnie jak – niestety – dzisiaj, z oczywistą poprawką jedynie na zmianę kierunku (a precyzyjniej mówiąc wektora) „jedynosłuszności” karmiono ludzi wiadomą, właśnie jedynie słuszną, i naturalnie słusznie minioną ideologią –najważniejszą zasługą Krzyśka było pokazanie grupie młodych ludzi wielości perspektyw z jakich mogą, a nawet powinni, patrzeć na otaczający świat.
Ucząc nas tego, że ludzie wokół mają prawo patrzeć na otaczającą nas rzeczywistość zupełnie inaczej niż my, przestrzegał równocześnie przed relatywizmem moralnym. Słuchając Go nikt nie miał wątpliwości, że różnorodność dopuszczanych w dyskusji i w życiu punktów widzenia jest gwarancją niezbędnej tolerancji. Z drugiej jednak strony wszelka tolerancja kończy się dokładnie tam, gdzie potencjalnie i ewentualnie przestaje się być po prostu – przyzwoitym człowiekiem.
Ponieważ moralna jakość tego, co przeważnie obserwowaliśmy wokół siebie, specjalnie nie sprzyjała ani formowaniu postaw tolerancyjnych w swej różnorodności, ani tym bardziej zachowań przyzwoitych, idealnym polem do prawdziwego, a nie jedynie deklaratywnego, wychowywania młodych ludzi była dla Krzyśka próba zaproszenia ich do zupełnie innego wymiaru. Tym wymiarem było przeniesienie podopiecznych w krąg zupełnie innej kultury.
Krzysiek miał nad innymi znanymi mi ludźmi tę przewagę, że w sposób niezwykle kompetentny, co i wtedy i dziś wcale nie jest takie częste, a wtedy – dodatkowo – nie było bynajmniej łatwe, potrafił zarazić nas wszelkimi pozytywami kultury… japońskiej, nie rezygnując równocześnie z mądrości rodzimych górali. Ratując bowiem swoje swego czasu mocno zagrożone zdrowie, jakby mimochodem, został jednym z lepszych wówczas „górołazów” (bo trudno powiedzieć czy bardziej taterników, czy alpinistów, czy może jeszcze inaczej) i fachowców od kung-fu w Polsce.
A trochę potem – zwłaszcza, że politycznie niemoralny, a obowiązujący między Odrą, a Bugiem i Tatrami a Bałtykiem – system oświatowy, w zasadzie uniemożliwił mu bycie nauczycielem matematyki lub fizyki, do czego miał przygotowanie zawodowe, postanowił – korzystając ze swoich zamiłowań sportowych i wyznawanych zasad filozoficznych – zbudować model wychowawczy, który z powodzeniem stosował wobec garnących się do Niego młodych ludzi.
Pomysł był skuteczny, sprawdził się bowiem nie tylko w stosunku do nas, nastolatków z ogniska sportowego na warszawskiej Woli, ale także w kontaktach Krzyśka z naszymi kolegami w jednym z pierwszych ośrodków leczenia narkomanów w Garwolinie, gdzie nasz trener współpracował wtedy z Markiem Kotańskim.
Tak nawiasem mówiąc, to o ile mnie pamięć nie zawodzi (czego niestety nie mogę wykluczyć) obaj panowie niespecjalnie za sobą przepadali. Wynikało to chyba nie tyle z odmienności stawianych sobie celów, ile z odmiennego patrzenia na metody dochodzenia do nich; a przede wszystkim ze zderzenia się dwóch zbyt wielkich a bardzo po ludzku różnych indywidualności.
W tym miejscu wypada, zwłaszcza tym, którzy rzecz pamiętają i gotowi zarzucić mi nieścisłość, uświadomić to, że my wtedy mówiliśmy nie kung-fu, tylko karate, wynikało to jednak z faktu, że 30 lat temu ludzie w naszym kraju jednego od drugiego nie odróżniali. Tych zaś, którzy nie byli uczestnikami opisywanych wydarzeń, trzeba czym prędzej zapewnić, że krzyśkowy brak oficjalnego uznania pod postacią uznawanych wtedy w naszej szerokości geograficznej państwowych tytułów i wyróżnień nie był wynikiem braku umiejętności Mistrza. Był efektem Jego wstrętu do przyjmowania wszelkich zaszczytów, ze szczególnym uwzględnieniem tych, które implikowały uczestnictwo w czymkolwiek, co uważał za choćby odrobinę niewłaściwe, a tym bardziej nieprzyzwoite.
Taki ktoś naturalnie musiał imponować – i imponował – młodziakom obojga płci, żyjącym w miejscu i czasie, w którym moralne autorytety miało się najwyżej w domu i ewentualnie w kościele. Zaimponował, oczywiście, również mnie, ale zacznijmy od początku.
Kiedy moja zaledwie o rok starsza koleżanka Małgosia zaproponowała mi wspólne pójście na trening karate (dziś wiem, że kung-fu), bardzo się zdziwiłam.
Nawet nie dlatego, żeby było to dla mnie aż tak bardzo egzotyczne, bo coś tam wiedziałam o dalekowschodnich sztukach walki, ale głównie dlatego, że miałam tam iść właśnie ja, osoba od urodzenia głęboko upośledzona ruchowo, która nawet do zwykłego poruszania się zawsze potrzebowała i potrzebuje pomocy osób trzecich. Nie chodziło nawet o żadne moje kompleksy; po prostu nie miałam dość wyobraźni, aby od razu zrozumieć co też osoba taka jak ja może robić w takim miejscu. Ale okazało się, że to Gośka miała rację zabierając mnie na trening, a Krzysiek miał dość wyobraźni, aby pozwolić mi tam zaistnieć. Bo choć moje uczestnictwo z zajęciach ruchowych odbywało się z natury rzeczy w bardzo ograniczonym zakresie, to słuchając Krzyśka mogłam zrozumieć, że walki wschodu to nie tylko sztuka efektownego i skutecznego „walenia w mordę”, ale głównie filozofia. Filozofia oparta na rzeczywistym, a nie jedynie deklaratywnym szacunku dla drugiego człowieka, także tego co jest trochę – lub nawet bardzo – inny, odmienny, jakiś „nie taki”.
Świadomość ta pomogła mi i pomaga w najtrudniejszych chwilach życia –jako osobie niepełnosprawnej, jako kobiecie fizycznie ułomnej, jako tej z urodzenia „półruskiej”, jako stworzeniu z naturalną skłonnością do „poetyzowania” i… tak w ogóle.
I w tym kontekście żadnego znaczenia nie ma fakt, że nie widziałam Krzyśka przez 30 lat. A niech sobie to brzmi egzaltowanie, i tak to powiem: zawsze gdy działo się w moim życiu coś ważnego –nieważne w dobrym, czy w złym – z tyłu mojej dziś prawie 56-letniej głowy, kołatała i kołacze myśl: „co teraz zrobiłby Krzysiek, czy jakby On to ocenił?”
Cała opowiedziana powyżej historia nie byłaby skończona bez pointy. A pointą jest wspomnienie obozu kondycyjnego w Skałkach pod Zawierciem. Krzysiek zabrał nas tam na kilka dni na obóz kondycyjno-treningowy. Był przełom października i listopada 1977 roku. Zimno, jak to jesienią, a tu nocleg pod namiotami, do pokonania wapienne górki i w ogóle warunki nie tylko dla mnie spartańskie. Ale przecież musiał nam pokazać, że w takich warunkach też można, a nawet trzeba. Musiał zafundować nam wieczorne ogniska i nocne „człowiecze” rozmowy.
Dziś wiem jak wielkiej trzeba odwagi, aby, szczególnie w tych „okolicznościach przyrody”, wziąć na siebie odpowiedzialność za grupę nie zawsze zrównoważonych panienek i młodzieńców. Wciąż doceniam to jak wielką trzeba się wykazać miłością bliźniego i fantazją, aby włazić na skały, targając na plecach przypiętą do nich… mnie, tylko po to abym i ja, a nie tylko sprawni koledzy, mogła zobaczyć jak wygląda świat z góry.
Rozumiecie, ten facet wspinał się na skały ze mną na plecach, żebym nigdy nie zapomniała i… nie zapomniałam.
Wtedy też, któregoś z obozowych dni, natknęliśmy się grupą na znajomych Krzyśka. Wcale nie zdziwili się naszą obecnością w tym miejscu, czasie i w takim składzie. Dla nich Krzysiek zwyczajnie robił to co zwykle, czyli to, co uznał za swoje powołanie.
Zapytali więc tylko: „Co robisz tym razem, z alpinistów karateków, czy z karateków alpinistów?”…
Prawie na koniec jeszcze mała anegdota. W tamtych czasach Krzyśka z uwagi na charakterystyczne ruchy nazywano Pająkiem, a jedna ze skałek koło Zawiercia nazywa się Wielbłąd. Pamiętam taki wierszyk: „ Lezie Pająk po Wielbłądzie,/ nie właź tam, bo złamiesz prącie/ a bez prącia trudne życie/ więc ratunek masz w NUKICIE….
Tym nieobeznanym, którzy nie zrozumieli, wyjaśniam że Nukite, to takie charakterystyczne ułożenie palców rąk, które skutecznie wykonane w walce powoduje powstanie otworów na uderzanej powierzchni (przeciwniku),
Tym którzy ciągle nie rozumieją nic nie poradzę…
Ewa Karbowska
POST SCRIPTUM: W międzyczasie wpadały mi oczywiście do ręki książki Krzysztofa Łozińskiego. Były wśród nich pozycje o Chinach, alpinizmie i sztukach walki wschodu. Znaczy – normalna dla Niego ciekawość świata.
W pewnym momencie dotarło do mnie, że dłużej tak być nie może. To znaczy, że nie chcę żyć jedynie wspomnieniami tej znajomości. Odnalazłam Krzysztofa, a skutkiem tego odnalezienia stała się nasza blisko dziesięcioletnia współpraca w Niezależnym Magazynie Publicystów KONTRATEKSTY, gdzie był On Redaktorem Naczelnym. Teraz wspieram Go, a co za tym idzie cały KOD, jak potrafię. Tak naprawdę od zawsze tej samej sprawie – W IMIĘ PRAWDY I PRAWA LUDZI DO SAMOSTANOWIENIA. Dla ZACHOWANIA PRZYZWOITOŚCI, także w życiu publicznym, po prostu.
EK
Znów na prośbę Krzysztofa:
Przeczytałem tekst Ewy i… no właśnie. Mam z tym problem. Ewę oczywiście znam i lubię, pisze piękne wiersze, niby to wszystko prawda, co pisze, ale… No ale, z jednej strony nie chcę jej urazić, a z drugiej nie chcę by pisano o mnie panegiryki, bo to mi się źle kojarzy.
Na dobrą sprawę nie wiem, co ja mam z tym tekstem zrobić. Przypomina mi się słówko Leca:
„Myśli, że jest pomnikiem, bo zwapniał”. Ani nie czuję się pomnikiem, ani nie zwapniałem. Z drugiej strony, boję się, że moje sprostowanie, iż nie jestem takim kryształem i takim pomnikiem, zostanie uznane za fałszywą kokieterię.
Ewo, nie gniewaj się, ale szanowni państwo, nie piszcie takich laurek. To źle wygląda. To wygląda tak, jakbym był jakimś „Jarosławem zbawicielem zawsze dziewicą” tylko po drugiej stronie.
I trochę to jest: „Mamo chwalą nas – wy mnie, a ja was”. Z laudacjami proszę poczekać, aż umrę. Na razie się nie wybieram.
A poza tym, to ja jestem zupełnie normalny (mam nadzieję).
Pozdrowienia dla Ewy.
Krzysztof Łoziński
Co by nie gadać, jest miło.
Miałem nic nie pisać, ale ośmieliło mnie takie stwierdzenie w tekście Autorki : “To moje wspomnienie, kieruję więc – naturalnie- przede wszystkim do tych, którzy Krzyśka nie znali…”.
Z doświadczenia wiem jak trudno się pisze takie teksty, a jeszcze trudniej czyta a przez to rozumiem pewien rodzaj zakłopotania Pana Krzysztofa Łozińskiego wyrażonego w komentarzu. Jednak nie o tym…
Przeczytałem artykuł Pani Ewy Karbowskiej bez jakiegokolwiek uprzedniego nastawienia, uważnie śledząc jego treść i klimat. To co przyszło mi do głowy jako pierwsze skojarzenie (zwykle najtrafniejsze) to niezwykła spontaniczność i prawdziwość emocji wyrażanych w tekście. W powodzi hipokryzji rożnych oświadczeń którymi jesteśmy zalewani, w tym tekście nie ma ani cienia fałszu, ani jednej błędnej nuty. To naprawdę czyta się dobrze i odbiera naturalnie.(Nie jestem dzieckiem – już dawno skończyłem 60 lat!) Żeby się nie wymądrzać dodam tylko jedną rzecz. W otwartym i wolnym chrześcijaństwie, wolnym od dogmatów i zniewolenia zakazami, istnieje pojęcie: “dawania świadectwa”. I to właśnie drugie skojarzenie związane z lekturą tego tekstu.
Ja tam rozumiem zastrzeżenia pana Krzysztofa, bo i bronić go tak naprawdę nie ma przed kim. No bo przed kim? Bronimy własną piersią butów, które oblepia brud uliczny? Nonsens.
Ale z drugiej strony rozumiem i Autorkę, bo to jeden z nielicznych ludzi “tamtych czasów”, dla których także mój szacunek nie zmalał. I tyle.
…. jeden z nielicznych ludzi „tamtych czasów”, dla których także mój szacunek nie zmalał. I tyle.
Podpisuję się pod tym.
“dawanie świadectwa”
Potrzeba nam nie tylko rozumu (i logiki). Potrzebujemy wzorów.
Autorka mówi o KŁ, ale mówi też o czymś więcej. Mówi o WARTOŚCIACH. Mówi o tym, że są ludzie (żywi, znani z imienia i nazwiska), którzy trwają przy tych wartościach BEZINTERESOWNIE, bez względu na ich cenę. TO JEST DLA MNIE BARDZO WAŻNE!
“krzyśkowy brak oficjalnego uznania pod postacią uznawanych wtedy w naszej szerokości geograficznej państwowych tytułów i wyróżnień nie był wynikiem braku umiejętności Mistrza. Był efektem Jego wstrętu do przyjmowania wszelkich zaszczytów, ze szczególnym uwzględnieniem tych, które implikowały uczestnictwo w czymkolwiek, co uważał za choćby odrobinę niewłaściwe, a tym bardziej nieprzyzwoite.”
.
Panie Krzysztofie proszę zapomnieć, że to o Panu. Ten tekst to dowód na słowa Władysława Bartoszewskiego, że “warto być przyzwoitym”, że to się zdarza. Ludzie przyzwoici nie dorabiają się luksusów, ale mają miejsce w naszych sercach. Energia, która zasila KOD rodzi się właśnie tam. To jest potrzebne i ważne, szczególnie w trudnych czasach. Potrzebujemy takich opowieści jak powietrza. Problem polega na tym, że zwykle są to panegiryki. Zwykle, ale nie tym razem. Dziękuję Pani Ewie Karbowskiej i Panu. Dziękuję SO 🙂
.
Idea KOD zapłonęła w nas bo w Pana pierwszym tekście, gdzieś między wierszami, wyczytaliśmy to, co teraz potwierdza Pani Ewa. To jest to “COŚ”, czemu nie można zaprzeczyć, czego nie sposób się wyprzeć, czego nie można pokonać. To PRAWDA.
.
wiem, wiem, patos, niemodny patos. Mam to gdzieś. Tak czuję (i tak rozumuję 🙂