Pierwsze kroki w zawodzie dziennikarskim stawiałam w dziale warszawskim ogólnopolskiego dziennika Głos Pracy. .
Któregoś dnia szefowa poleciła mi obsłużenie konferencji, którą zorganizowało wojsko. A konkretnie Pułk Warszawy, jeśli dobrze pamiętam nazwę. Konferencja miała towarzyszyć jakiejś wielkiej wojskowej uroczystości. Koszary owego pułku ulokowane były gdzieś przed Łomiankami. Dziś pamiętam już tylko, że trzeba było tam jechać autobusem, a potem spory kawałek iść na piechotę.
Dołączył do mnie kolega ze Sztandaru Młodych. Jechał na tę samą konferencję. Wysiedliśmy na wskazanym przystanku. Z nami wysiadł także młody rumiany chłopak w mundurze milicjanta. Był bardzo uprzejmy. Zainteresował się dokąd idziemy i po co, skąd jesteśmy, z jakich gazet…. Po czym zaoferował pomoc w odnalezieniu koszar, co – jak się okazało – wcale nie było proste. W drodze gawędziliśmy. Chłopak opowiadał, że pochodzi ze wsi. Że zawsze marzył o pracy w milicji i właśnie mu się udało do niej dostać. Pożegnał się z nami przed bramą koszar.
Następnego dnia dyktowałam maszynistce materiał z jakiejś kolejnej obsługi, gdy do hali maszyn wpadła zdenerwowana koleżanka z mojego działu – Ewa, milicja po ciebie przyszła. Trochę się przestraszyłam. – O co chodzi? Jakiś mandat czy co? Zeszłam na parter. W holu faktycznie stało dwóch mundurowych. Na ich widok uspokoiłam się, bo w jednym z nich poznałam naszego rumianego przewodnika do koszar. Zasalutował mi pięknie na dzień dobry i powiedział bardzo poważnie: – mam do pani sprawę, możemy chwilę porozmawiać? – proszę bardzo – odparłam. -To dobra. Kolega na chwilę wyjdzie przed bramę, a ja powiem o co chodzi. Tu znów się trochę się zaniepokoiłam. Powiedziałam jednak spokojnie: – Słucham.
Na to on: – proszę pani, nazywam się Andrzej (nazwisko też powiedział, ale już nie pamiętam). Zrobiłem karierę. Mam wszystko. Dobrą pracę, sorty mundurowe, obiecane dwupokojowe mieszkanie. Niedługo kupię malucha. Ale chcę też mieć też żonę na poziomie. Jak pojadę do ojców na wieś, to muszę być z żoną. No to chcę się z panią ożenić. Nie roześmiałam się, ale sporo mnie to kosztowało. Odpowiedziałam z całą powagą: – panie Andrzeju, bardzo mi miło, że tak mnie pan ceni, ale wie pan, ja mam męża. Na to on: – Nic nie szkodzi. Z mężem damy sobie radę. Ja: – ale mam też dwoje dzieci i to jeszcze małych. – Miałam tylko jedno, to drugie dodałam na wszelki wypadek. Rumiany pan Andrzej wyraźnie się zasmucił: – Szkoda. Dzieci to ja nie bardzo. To do widzenia. – Znów zasalutował. I poszedł.
Dzień później. Telefon. Odebrałam – Pani poznaje kto mówi? Tu pan Andrzej. Wie pani, namyśliłem się. Niech już będą te dzieci… – Udało mi się zachować pełną powagę; – Panie Andrzeju, niestety nic z tego. Rozmawiałam o pana propozycji z mężem. On się absolutnie nie zgadza. – Rumiany był zdruzgotany – To co ja teraz mam zrobić? – Jest pan młody, zdrowy i ładny. Znajdzie pan kogoś – pocieszyłam go.- Tak pani myśli? – Tak myślę – To do widzenia.
Moi koledzy z działu mieli z tego niezłą zabawę…
Potem jeszcze przez jakiś czas widywałam pana Andrzeja na naszej ulicy. Razem z kolegą patrolowali Smolną i okolice. I robili to naprawdę starannie. Wchodzili do sklepów, barów, zaglądali na podwórka, sprawdzali nawet śmietniki. Po paru tygodniach straciłam ich z oczu. Zostali przeniesieni gdzieś indziej.
I tak nie zostałam panią milicjantową z dwupokojowym mieszkaniem, maluchem i mundurowymi sortami…
Ewa Maziarska
Zabawna historyjka.
Czy zawsze musi być o polityce?
Nie musi.
A może warto byłoby utworzyć na portalu SO specjalny kącik dla różnych mniej i bardziej śmiesznych, pouczających, z pointą lub bez, opowieści, wspomnień?
Podobno wytworzył się ostatnio taki nowy-stary fach, opowiadacz historyjek (storyteller, bajarz?). Są nawet jakieś konkursy. Z tym, że to oczywiście na żywo, oko w oko ze słuchaczami.
Ewy tekstów mamy w zapasie sporo – i cieszymy się z tego. I pracujemy nad rozszerzeniem tego kierunku, zgodnie z Pana sugestią. Co robić, kiedy emocje każą pisać autorom o bieżącej polityce?