Agnieszka Wróblewska: Leczenie  nie  ma  ceny4 min czytania

2017-10-18.

Jestem sercem po stronie młodych lekarzy. Nie tylko dlatego, że zarabiają za mało w stosunku do wartości swojej pracy i dużego wysiłku jaki włożyli w zdobywanie medycznego  dyplomu. Wysiłku zwykle większego niż przy innych studiach wyższych.

Popieram ich, ponieważ między ich płacą a zarobkami starszych kolegów istnieje wielka przepaść. Nie wszystkimi starszymi lekarzami, ale znacznej ich części – czyli tymi, którzy zaraz po obiedzie w szpitalu pędzą do drugiej, albo i trzeciej pracy na zarobek. Bo póki są młodzi i tyrają tylko w szpitalach, żyją z gołej pensji. Tymczasem już w połowie ub. wieku w PRL śpiewano w Studenckim Teatrze Satyryków – „głową muru nie przebijesz, z gołej pensji nie wyżyjesz”.

Jednak jest to w służbie zdrowia prawda częściowa. Napisał o tym w „Gazecie Wyborczej” Witold Gadomski. Zwraca on uwagę na rzecz powszechnie znaną, a całkiem przy obecnym konflikcie pomijaną – że mówiąc o mizerii służby zdrowia skupiamy się jedynie na wydatkach, finansowanych przez wszystkich podatników. Tymczasem znaczna część wydatków na leczenie pochodzi dodatkowo z kieszeni obywateli. Są usługi medyczne wyłącznie prywatne, są częściowo finansowane przez Fundusz Zdrowia a częściowo przez obywateli. Łącznie więc nasze wydatki na usługi medyczne są sporo większe niż jedynie te parę procent, jakie płyną prosto z  budżetu.

W ostatnich dziesięciu latach wydatki państwa na publiczną służbę zdrowia zwiększyły się niemal dwukrotnie – z 43,2 mld złotych w 2007 roku do 76,6 mld w 2017. Tymczasem ze świecą szukać Polaków, którzy powiedzą, że służba zdrowia działa teraz lepiej. Bo oprócz wyrzekania na kolejki, na brak dostępu do specjalistów itp., istnieje druga strona medalu – racjonalnie zorganizowana praca.

Tymczasem każdy z nas, kto miał kontakt na przykład ze szpitalami, wie jak rozrzutnie gospodaruje się tam miejscami dla pacjentów. Na oko mierząc, można powiedzieć, że na większości oddziałów szpitalnych pacjenci leżą często niepotrzebnie dłużej niż trzeba, czasem nawet tygodniami. Rozwleka się w czasie badania chorego, które można zrobić w ciągu jednego dnia, nie wszyscy muszą leżeć pod obserwacją i mogliby z powodzeniem być przebadani ambulatoryjnie. Mam wrażenie, że trzyma się chorego tylko dlatego, żeby NFZ wypłacił więcej kasy. A czasem może też z nawyków – dawniej ludzie u nas nie mieli możliwości przyjechać z domu na badanie, nie było w rodzinach samochodów, ogólnie też poziom świadomości i kultury Polaków był niższy.

Ilekroć mam do czynienia ze szpitalami, a z racji wieku niestety zebrało się nieco doświadczeń w tej materii, zawsze wychodzę wcześniej na własną prośbę. I za każdym razem widzę pacjentów znudzonych spacerami po korytarzach szpitalnych. Bywało, że brakowało wolnych łóżek i nowych chorych kładło się na korytarzu, podczas kiedy w pokojach stały puste pościelone łóżka bo czekały na pacjentów którzy wyszli do domu na przepustkę. Tacy szpitalowi muszą się zapewne opłacać najbardziej.

Dzień pobytu w szpitalu naszpikowanym drogą aparaturą to koszt ładnych kilkuset złotych, zwłaszcza w szpitalach klinicznych. Opłacają się zapewne ci leżący w oczekiwaniu na decyzję – np. kiedy będzie operacja. Albo czekający na kolejne badanie, które można zrobić równie dobrze poza szpitalem. NFZ zapłaci, a roboty z takimi mniej.

W krajach, którym zazdrościmy poziomu służby zdrowia, nie ma zwyczaju trzymać pacjenta na wszelki wypadek dłużej niż trzeba. Pamiętam, że kiedy moja córka w USA urodziła mi wnuka przebywała w szpitalu jedną dobę. A kiedy po dwóch dniach w domu okazało się, że mały ma nadal poporodową żółtaczkę, mąż odwiózł ją do lokalnego szpitala, gdzie razem z dzieckiem leżącym pod aparatem dostała pokój do dyspozycji. Co godzinę sprawdzano mu poziom bilirubiny we krwi, a kiedy doszedł do pożądanej normy, to w środku nocy zadzwoniono do jej męża, żeby ją zabierał do domu. Bo żaden tamtejszy NFZ nie zapłaciłby szpitalowi za to, że niepotrzebnie przetrzymywał pacjenta. Zaś w rachunku, jaki córka otrzymała z „porodówki”,  były ujęte wszystkie koszty, co do wacika. Żeby pacjent wiedział, ile ubezpieczenie za niego zapłaciło.

U nas niby też bardziej się teraz liczy pieniądze niż dawniej, ale w uspołecznionej służbie zdrowia zawsze mi się wydaje, że pokutuje coś takiego co pamiętamy z PRL-u – państwowe, czyli niczyje.

Witold Gadomski słusznie uważa, że nawet jeżeli rezydenci wygrają kolejne miliardy na płace, w lecznictwie nic się nie poprawi. Przypomina, że nie da się w obecnym systemie zrównoważyć podaży usług medycznych z popytem, ponieważ popyt w tej dziedzinie może tu być nieograniczony. Zwykle popyt ogranicza cena, w lecznictwie zaś ubezpieczony nie musi się liczyć z ceną bo zdrowie to nie towar. Póki jednak nie wprowadzi się pewnych rozwiązań rynkowych  – kolejki do leczenia się nie zmienią.

Agnieszka Wróblewska

 

6 komentarzy

  1. BM 18.10.2017
    • A. Goryński 20.10.2017
  2. wb40 18.10.2017
  3. Zbyszek123 19.10.2017
  4. sroka 29.10.2017