Marek Jastrząb: Żywot człowieka niecnotliwego3 min czytania

2017-11-23.

Pewnego dnia znany obywatel o ksywie Koleś przestał uprawiać filozofię, ustąpił więc z uniwersytetu i przerzucił się na zarządzanie własnym pomyślunkiem.

A że własnego pomyślunku nie miał za grosz, bo wierzył tylko w cudzy, w to, co mu podpowiedziano, to i zarządzanie też mu galopem oklapło. I byłoby padło na amen, gdyby nie wuj Zenon.

Jako że obywatel Koleś z powodów oczywistych miał traumatyczne dzieciństwo – uczęszczał do szkoły pomalowanej na czerwono – uczelni nie skończył. Zaczął, ale wtedy nie było mody na wykształcenie. W każdym razie po jej przyspieszonym zakończeniu, otrzymał talon upoważniający do pobierania nauk u wuja Zenona.

Wuj Zenon prowadził gospodarstwo rolne i nieobce mu były obyczaje z gumna. To on, jako pierwszy odkrył przed Kolesiem tajne zalety puszczania bąków. To on zaraził go miłością do gry w salonowca. To nie kto inny, tylko wuj przyuczył go do subordynacji: strzelania kopytami przed tępą zwierzchnością.

Po opisanych tu gehennach wieku ząbkowania, obywatel Koleś został przez wuja zapisany do Partii Ludzi Prawdziwych i Słusznych. Ściślej mówiąc, został wytypowany na ochotnika.

Tu wyjaśnienie: by stać się jej fizycznym działaczem, należało przez rok opłacać składki i cierpliwie czekać na Godota. Przy czym nikt nie dawał gwarancji, że po roku nastąpi przyjęcie członka w poczet. ODWROTNIE: przed kandydatem otwierały się duże szanse na pozostawanie w cieniu przewodniczącego.

Tym niemniej obywatel Koleś uważał się za personę o wybitnej zacności. Za osobę tak wyrazistą w głoszeniu wazeliniarskich poglądów, iż z powodzeniem mógł kandydować w konkursie na najlepszą mordę tysiąclecia.

Toteż co rychlej doszlusował do grona zacietrzewionych pieniaczy i wziął się za pieprzenie trzy po trzy.

W owym ugrupowaniu utrwaliła się tradycja wywyższania, namaszczania i kierowania do zaszczytów tych tylko, co mogli wylegitymować się odpowiednio szerokimi pleckami: ten, kto miał poparcie Pierwszego Skrzypka Prawdziwych i Słusznych, lądował na ławce dla wyeksponowanych z klucza i wleczony był na pokoje inkrustowane słomą. Cieszył się wówczas okrutnie, a jako wybitna fujara stanu i niemal główny obywatel REPUBLIKI NUMERANCKIEJ, czuł się okrutnie dobrze do potęgi.

Przymiarki do objęcia partyjnej intraty przyniosły efekt: został zauważony i w rezultacie – oddelegowany do zapełnienia krzesła. Skierowany do piastowania wymarzonego stanowiska zgadzał się na udawanie zapracowanego i pobieranie pensji, natomiast nie wyrażał ochoty na jakąkolwiek rozmowę sugerującą mu, że nie ma racji, że powinien zmienić zdanie.

Wszystkie takie rozmowy traktował jako oburzający atak i chamską ingerencję w wewnętrzne sprawy swojej partii. Atak w dodatku nieuprawniony, bo poparty dowodami.

Już widział się obryzgany atencjami i upaćkanym nagrodami; już dostrzegał się na wszelkich możebnych i niemożebnych piedestałach, i patrzył, jak się na nich rozpościera, wierci, nadyma; już zobaczył, że wataha domokrążnych poetów zmawia się, by ułożyć o nim szaszłykową piosenkę do wycia przy grillu, a on odbiera należne ordery, aplauzy i dostojeństwa; już rozbieganym okiem imaginacji dostrzegał, że jest uhonorowany estymą i nominowany na człowieka millenium; już niemal tak było, gdy przyturlała się do niego nad wyraz upierdliwa myśl, że cokolwiek by dokonał, i tak nie doigra się uznania od Pierwszego Skrzypka, potulny więc i rozgoryczony, do cna wyczerpany swoimi niewczesnymi ekstazami, zdezorientowany i przerażony, postanawia rzucić dotychczasowe techniki przetrwania, spakować manatki i wyjechać w nieznane, tam, gdzie można być sobą, a na upartego, gdzie można być nikim.

Toteż schodzi z obłoków. A kiedy wraca na ziemię, nie mówiąc za dużo wkłada do kufra swoje zgrywne miny, łzy i cierpienia, nostalgie i laurowe wieńce, za ciasne aureole i złachany tupecik, po czym krokiem nad wyraz dostojnym udaje się w stronę dworca, by osobowym z przesiadką pojechać do diabła.

Marek Jastrząb

 

Print Friendly, PDF & Email
 

źródła obrazu

  • jastrzab: BM