Starszy kolega Gurfinkiel5 min czytania

 

2018-03-30.

W latach 1953-1956 Wydział Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego był żydowskim interesem założonym przez przedwojennego komunistę, powojennego redaktora „Trybuny Wolności”, Aleksandra Litwina, który słynął z powiedzenia, że burżuazyjną „iskrę bożą” w zawodzie dziennikarskim należy zastąpić służbą na froncie ideologicznym. Formalnie była to placówka akademicka, ale de facto kierował nią Wydział Propagandy Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Dostawały się na te studia dzieci partyjnych robotników i chłopów albo młodzieńcy i mlodzieńczynie, którzy sami już zdobyli ostrogi w „aparacie”; taki Franio Wójcik z miejscowości Zawadzkie, był wszystkim, czym przyszły socjalistyczny dziennikarz powinien być: opolskim autochtonem, robotnikiem w tamtejszej hucie, początkującym instruktorem partyjnym, który – mimo że seplenił i polskie zdania budował po niemiecku – po studiach trafił do partyjnej gazety w Opolu.

Czytając dziś życiorys Aleksandra Litwina zrozumiałem, dlaczego przyjęto mnie na te najnudniejsze studia świata: Litwin, jak mój ojciec przed wojną, był aktywny w Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom. To, że mojego ojca zabito po ucieczce z getta warszawskiego, musiało zrobić na Litwinie wrażenie. W Liceum Batorego przyjęto mnie do partyjnego przedszkola, zwanego Związek Młodzieży Polskiej, ale tuż po rozpoczęciu studiów wyrzucono mnie z niego za „burżuazyjny stosunek do nauki i pracy społecznej”.

natan gurfinkiel musiał dostać się na dziennikarkę też „po linii” żydowsko-partyjnej (z ZMP też go wyrzucono za opowiadanie antyrządowych i żydowskich dowcipów; samo jego nazwisko Gurfinkiel było dowcipem, w moim żydowskim otoczeniu wszyscy mieli dorobione polskie nazwiska), i tak zaczął Natan być „prześmiewcą narodu polskiego”. Dziś na listach żydowskich w Internecie obaj nazywani jesteśmy „bolszewickimi pachołkami” i „antypolskimi szydercami”.

Po emigracji zrozumiałem żydowską skłonność do dziennikarstwa: w latach 50-60-70, liczba dziennikarzy pochodzenia żydowskiego w „New York Times” dochodziła do 70%, teraz jest ich znacznie mniej, bo doszli inni etnicy o świeżych spojrzeniach na rzeczywistość.

Natan, który zaczynając od własnego imienia i nazwiska wykrzywia polskie słownictwo i składnię, a na łamach Studia Opinii walczy z dużymi literami, odkąd go znam, zniewalał mnie swoim kpiącym uśmiechem; na dziennikarce łapał nas za marynarki i tak długo trzymał, aż skończył kolejny dowcip lub własną opowieść, zawsze śmieszną, na ogół antyrządową. Traciło się z nim sporo czasu, nieraz pod jakimś pretekstem od niego uciekało, ale jedno było pewne: ten człowiek mieszka w niewłaściwym kraju i ze swojego zawodu tutaj się nie utrzyma.

Po studiach spotykaliśmy się na korytarzach Polskiego Radia: on z redakcji młodzieżowej (mój starszy kolega na młodzież nie wyglądał), ja z „Wiadomości z kraju i ze świata”. Nie znalem bujnego warszawskiego życia towarzyskiego Natana, bo od lat 19 ciężko zarabiałem na życie, a w pewnym momencie zacząłem dokładać własnym rodzicom do pensji.

Od naszej wspólnej emigracji marcowej do Danii upłynęło 50 lat. W Kopenhadze Natan i ja urodziliśmy się jako twórcy po raz drugi. Tak jak moje dostanie się do duńskiej TV, tak zaproszenie Natana, mimo ograniczonej znajomości duńskiego, do pisania w lewicowej gazecie „Liberacion”, wzbudzało wśród marcowych podziw. Nie utrzymał tam długo etatu (ja też w Danmarks Radio/TV, byliśmy za bardzo inni), ale Natan pisania po duńsku i polsku nie zaprzestał. I tak jest do dzisiaj, ale jakie to jest pisanie!

Ostatni cymes Natana w Studiu Opinii nazywał się “Nie idzie Żydź”, ale inne kawałki z jego blogowej pisaniny, w którą wprowadziłem go 10 lat temu na moim blogu, montując jego przydługi tekst do wymiarów wytrzymałości internetowego czytelnika, są coraz bardziej smaczno-pikantne. Pisze coraz krócej, nie odstępując od poziomu, który nazywam: Mrożek polskiego dziennikarstwa. Daleko mi w pisaniu do niego.

Lata mu lecą, a Gurnatek i jego różne odmiany Finkla, uśmiecha się coraz bardziej uroczo. Łączy nas nieprzytomna, oparta na wzajemności miłość do naszych córek. Jego nazywa się Naomi, ale ksywę ma Kurka, moja Anya jest bohaterką naszego wspólnego z nią filmu o miłości rodzicielskiej.

PS

O tradycje literackie poprzedzające Gurfinkla zapytałem mojego mentora, człowieka, który imponował mi swoją polszczyzną, gdy zamiast studiować dziennikarstwo, asystowałem mu w redagowaniu „Trybuny Uniwersyteckiej” (wszystko wtedy nazywało się albo „Trybuna” albo „Głos”; dodawało się do tego nazwy miast lub instytucji, tytułowa polszczyzna wtedy nie kwitła, jak w czasach międzywojennych (specjalizacja Andrzeja), gdy tytuły gazet brzmiały: „Czas”, „Gazeta taka albo taka”, „Kurier” (o różnej porze dnia), a w wydawnictwach literackich „Tu i ówdzie”, „Na przełaj”, „Tędy”, albo „Tamtędy”: erudyta Lam dodałby do tego jeszcze kilkanaście tytułów.

Pisze Prof. Dr. hab. Andrzej Lam:

Czynił to wręcz ostentacyjnie Marian Pańkowski, spośród żyjących i z łagodniejszym gombrowiczowaniem Krzysztof Varga. Sadząc po próbce Gurfinkla – tego polecam szczególnie, jest zjadliwie szyderczy. Warto doświadczyć powieści (i publicystyki, jak Niemyte dusze) Witkacego. Dla koneserów – Historie maniaków Romana Jaworskiego. Wynalazczości zabójczo ironizującej, zarazem kolokwializująco-wulgaryzującej sprzyja Marcin Świetlicki, też autor szczerej do bólu prozy (wywiad-rzeka) Nieprzysiadalność. Współczesny anakolutyzm (zwichrowana składnia) i idiomatyzm (osobliwe ucierające się zwroty) bystro oddaje Dorota Masłowska.

Marian Marzyński

 

Print Friendly, PDF & Email
 

2 komentarze

  1. gurnatko 30.03.2018
    • A. Goryński 02.04.2018