03.12.2018
Niekiedy elegancko usadowiony w określonym roku epizod okazuje się być powiązany z wydarzeniami zachodzącymi w przyszłości, często już w wieku dwudziestym pierwszym.
Akapit opisujący takie przyszłe wydarzenia poprzedzam symbolem XX1. Wszystkie postacie jak i opisywane wydarzenia są produktem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób jest wyłącznie przypadkowe, wydarzenia opisane w książce nie są opisem rzeczywistych wydarzeń.
Studiować było fajnie. Zawsze można było usiąść, choćby tak jak teraz na kamiennym stopniu klatki schodowej i porozmawiać sobie z kolegą studentem. O wszystkim. Czy to o pisarskiej wyobraźni Brunona Szulca, czy też, o tym jak mój przyjaciel Adam rozumie przebieg ludzkiego żywota.
Ostrożnie położyłem pędzel na puszce z farbą i odsunąłem stojące obok wiadro z zimną wodą:
– Łańcuch wydarzeń? Nie podoba mi się.
– Dlaczego? Przecież brzmi całkiem smacznie. I jest znakomitym modelem ludzkiego życia, jego ciągłości – powiedział Adam.
Spółdzielnia studencka Maniuś mogła być z nas dumna – sprzątaliśmy po kompletnym remoncie klatek schodowych kamienicy na rogu Mokotowskiej i Pięknej. Pracowaliśmy solidnie, wykonaliśmy już najgorszą część roboty – skończyliśmy z klatką numer jeden, a na klatce numer dwa umyliśmy już schody, podesty i słupki balustrady. Teraz kiedy pozostało nam mycie okien i malowanie poręczy postanowiliśmy nieco odpocząć.
Za drzwiami oznaczonymi numerem 11, dwa metry od schodka, na którym siedziałem, znajdowała się kuchnia restauracji Duży Smakosz. Dochodziły stamtąd głosy dwóch kłócących się kucharek – ta głośniejsza odznaczała się chropawym, agresywnym głosem.
Ta druga, sądząc po głosie młoda dziewczyna, odszczekiwała się cichszymi krótszymi frazami; wydawało mi się, że robiła to skutecznie, bo kłótnia wciąż trwała. Wsłuchałem się w dialog i zrozumiałem, że kłótnia toczy się o to kto jest odpowiedzialny za przegniłe warzywa: kapustę, marchew i kalafiory.
– Raczej bym się tu nie stołował – pomyślałem – a zresztą nie mam na to forsy.
Z kuchni doszedł dźwięk podobny do uderzenia w bęben. To uderzył w podłogę pusty kocioł. Po chwili usłyszałem serię odgłosów przypominających dźwięki perkusji.
– To muszą być pokrywki – pomyślałem.
– Jeszcze nie rzucają talerzami – zauważył Adam podnosząc się ze stopnia – a co do łańcucha wydarzeń to sam popatrz. Skończyłeś szkołę, poszedłeś na studia. Skończysz studia pójdziesz do przemysłu. Linia prosta, czy też szereg odcinków prowadzących od punktu do punktu. Takie będzie twoje życie.
– Zaraz, zaraz. A jeżeli ta młodsza kucharka – podniosłem pędzel z puszki i wskazałem nim w stronę kuchni – zdejmie fartuch, powie szefowej jakieś brzydkie słowo, trzaśnie drzwiami i zdecyduje się zrobić to, czego dotąd nie zrobiła – zdać maturę zaocznie. I jeżeli po paru latach studiów zostanie magistrem filozofii – to co? Powiesz, że to też łańcuch wydarzeń, jakieś tam odcinki? Nie. To co się liczy to ta chwila, ten moment, kiedy się jest na życiowym rozdrożu i podejmuje się decyzję.
Przerwałem, ale tylko na chwilę. Wciąż trzymałem pędzel w górze:
– Albo może zostanie traktorzystką – to teraz modne. A więc zapamiętaj dwa słowa. Tylko te dwa: Chwila decyzji.
Właśnie kiedy trzymany przeze mnie pędzel rysował w powietrzu cyfrę dwa, drzwi kuchni otwarły się z hukiem i stanęła w nich młoda dziewczyna w kuchennym fartuchu. Dwoma krokami znalazła się przy mnie:
– Dawaj – wyrwała mi pędzel z ręki.
– To ma być duża litera P, taka na pół drzwi – pomyślałem patrząc, jak dziewczyna pacykuje drzwi kuchni brązową farbą odcieniu mahoń – na brzuszek litery farby wystarczy, ale na całą stopkę to już nie.
Miałem rację:
– Więcej farby – warknęła dziewczyna.
Posłusznie podstawiłem jej puszkę. Dziewczyna dokończyła literę P i już mniejszymi literami poniżej tego P dopisała:
– iekło.
Otworzyła drzwi i cisnęła pędzel w środek kuchni. Za pędzlem poleciał fartuch. Chwilę potem, kiedy kroki dziewczyny słychać było już przy wyjściu z klatki schodowej, z kuchni doleciał okrzyk:
– Malwina!
– Człowiek myje klatkę schodową, żadnych sensacji się nie spodziewa, a tu masz – powiedział Adam.
Kiwnąłem potakująco głową:
– Co by też o tym powiedział Bruno Szulc?
Adam nie odpowiedział podniósł wiadro i wskazał ręką w górę klatki schodowej. Trzeba było się ruszyć. Spojrzałem na stojącą na stopniu puszkę z farbą i rzekłem:
– Muszę iść odebrać pędzel.
Zawahałem się i dodałem:
– Ale imię ładne.
– Ona sama… – Adam zamilkł na chwilę – …też ładna – dokończył zamyślony.
Wchodziliśmy na drugie piętro:
– A weź to twoje kiepskie prawe oko – wszystko znowuż w prostej linii – w łańcuchu wydarzeń. Masz to oko od dzieciństwa i dlatego ani szybowców, ani silnikowych pilotować nie będziesz. I szlus. Radzę zabrać się za modelarstwo – sklej Spitfire’a albo Messerschmidta – powiedział Adam.
Pomyślałem o mojej osobistej porażce – o uniemożliwiającej latanie wadzie wzroku, o moich pomysłach samodoskonalenia się, o szukaniu rekompensaty w sporcie – w boksie, w żeglarstwie, o uporze w nauce języków. Rozdrażniony powiedziałem:
– Jak się bardzo chce to ten, jak ty go nazywasz, łańcuch wydarzeń można przerwać – ty już latasz, ja też będę. Bo to ja decyduję o moim życiu i decyzję już podjąłem.
Czekałem na odpowiedź Adama. Nie doczekałem się. Na dole trzasnęły drzwi do kuchni:
– Dawaj mój płaszcz, kuchto – krzyknęła Malwina.
Adam zatrzymał się raptownie, woda w niesionym przez niego kuble zachybotała niebezpiecznie.
– Trzymaj – powiedział – trzymaj kubeł.
– Co trzymaj? Po co? Postaw go.
Woda z kubła chlupnęła na moje spodnie. Adam był już o ciąg schodów niżej, usłyszałem jego okrzyk:
– Malwina, zaczekaj! Zaczekaj!
Po chwili Adam wrócił, bez słowa podniósł wiadro i poszliśmy w górę, na następny ciąg schodów.
Milczeliśmy. Pomyślałem, że w świecie tajemniczej geometrii Brunona Szulca emanacja adamowych emocji podążałaby za gibką Malwiną, stojącą właśnie przed wystawą sklepu „Dom Mody” na Kruczej, podczas gdy fizykalne ciało Adama znajdowałoby się na południowej pierzei rynku w Drohobyczu przed przeniesioną tam zaopatrzoną w skrzydła restauracją „Duży Smakosz”. „Aha” – powiedziało coś we mnie. „Aha” – powtórzyło.
Wejście do restauracji Duży Smakosz mieściło się w narożniku budynku, którego klatki sprzątaliśmy. W głównej sali mieściło się z dziesięć nakrytych białymi obrusami stolików, po lewej i prawej od wejścia sala otwierała się na niewielkie alkowy. W głębi sali obok prowadzących do kuchni z jej samotną kucharką wahadłowe drzwi, oparci o ścianę stali kelner i kelnerka. Oboje młodzi. Obok na małym stoliku stał kufel ciemnego piwa.
– Chcę spytać o Malwinę – powiedziałem kelnerce.
– A co? – Obejrzała mnie od góry do dołu, zatrzymując wzrok na moich butach wciąż noszących ślady sprzątania kamienicy.
– Zostawiła zapalniczkę – wyciągnąłem z kieszeni podarowaną mi przez mojego belgijskiego kuzyna Grzegorza zapalniczkę w kształcie pistoleciku.
– To oddam – wyciągnęła rękę – idę z nią do kina. Na „Piątkę z ulicy Barskiej”.
Schowałem zapalniczkę do kieszeni:
– Ja sam.
– To pewnie podryw – spojrzała pytająco na kelnera – to ten Romeo co ją gonił i krzyczał?
Kelner skrzywił się, przyjrzał się moim butom i rzekł:
– Nie wiem, słyszałem, ale nie widziałem. Ale z takimi butami, to mała szansa.
– Romeo to mój przyjaciel – rzekłem – jak Romeo był mały to codziennie przeprowadzał przez ulicę co najmniej jedną staruszkę. A teraz zakochał się w Malwinie. Na zawsze, na śmierć, na wieczność. On taki jest.
Nacisnąłem spust i z lufy zapalniczki wystrzelił płomień:
– Płonący wulkan miłości – powiedziałem.
– Chyba że tak – odpowiedziała kelnerka.
XX1. Kilkadziesiąt lat później, prawie jak w piosence Młynarskiego siedzieliśmy we trójkę na tarasie willi w Milanówku. Malwina zatrzymała łyżeczkę z tortem w powietrzu i powiedziała:
– Wiecie co? Skoro mówicie o życiu, o zdarzeniach, łańcuchu, decyzjach to i ja mam coś do powiedzenia. Byłam pomocą kuchenną, byłam studentką, byłam telemarketerem, byłam stewardessą, zostałam programistką, jestem dobrą żoną tego tu Romea – tu Malwina spojrzała na Adama – i także matką. Ale mój głos chcę oddać komuś innemu. Zaczekajcie chwilę – Malwina wyszła z tarasu, a kiedy wróciła trzymała w ręku cienką książeczkę ze znajomą mi okładką.
– Przyniosłaś „Sanatorium pod Klepsydrą” – powiedziałem.
– Posłuchajcie o faktach, zdarzeniach i ciągłości – Malwina otworzyła książkę na założonej stronie:
„Zwykle fakty uszeregowane są w czasie, nanizane na jego ciąg jak na nitkę. Tam mają one swoje antecedensy i swoje konsekwencje, które tłoczą się ciasno, następują sobie na pięty bez przerwy i bez luki. Ma to swoje znaczenie i dla narracji, której duszą jest ciągłość i sukcesja. Cóż jednak zrobić ze zdarzeniami, które nie mają swego własnego miejsca w czasie ze zdarzeniami, które przyszły za późno, gdy już cały czas był rozdany, rozdzielony, rozebrany, i teraz zostały niejako na lodzie, nie zaszeregowane, zawieszone w powietrzu, bezdomne i błędne?”
Zamknęła książeczkę i rzekła:
– Wydaje mi się, że mistrz Bruno Szulc w jakiś sposób, może innymi słowami, przewidział waszą wieloletnią kłótnię. Przewidział i zarówno odpowiedział jak i nie odpowiedział, w taki sposób, w jaki umie odpowiedzieć tylko poeta.
– Bingo – powiedziałem.
Andrzej Olas