— Bo to jest tak — powtarzam sobie w myśli to, co przeczytałem w podręczniku — dajesz krok w przestrzeń, liczysz „sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa, sto dwadzieścia trzy” i pociągasz za uchwyt. Uchwyt, pomalowany na czerwono, jest na lewej szelce uprzęży, poniżej obojczyka, na wysokości klatki piersiowej. I już – za chwilę czujesz silne szarpnięcie i nad głową widzisz czaszę spadochronu.
Spoglądam na Adama. Adam, wciąż z dłonią zasłaniającą prawe oko milczy. Przed chwilą powiedział, że nie potrafi wyobrazić sobie świata widzianego jednym okiem.

— Oczy nie są przy skoku ze spadochronem w ogóle potrzebne. I to, że jedno z oczu jest felerne żadnej różnicy nie zrobi – mówię – a skoro nie pozwalają mi prowadzić samolotu czy szybowca to będę skakał.
Adam zastanawia się:
— No tak, powietrze jest dla inżyniera lotniczego środowiskiem naturalnym. Chce się tam być.
— A spadochron też, tak jak samolot czy szybowiec, pozwala się z powietrzem przywitać – uzupełniam jego myśl.
* * *
Na kursie spadochronowym dowiedziałem się, że jest kilka rodzajów spadochronów, że jedne składa się trudniej, inne łatwiej i w końcu, że należy unikać kalafiora – zaplątania linek spadochronu w jego czaszę. Jak powiedział Paweł — nasz instruktor (mimo że ledwie dwa lata starszy ode mnie) — z kalafiorem można wylądować w sposób ostateczny (spodobał mi się ten termin, brzmiał po męsku). Lista innych sytuacji awaryjnych była długa i zawierała między innymi takie pozycje jak zgubiony uchwyt, przyssanie pilocika, podkowę, zamkniętą paczkę (tzw. kichę) i zawiązanie czaszy (tzw. gruchę).
* * *
Tak jak się obawiałem, moje prawe oko nie spodobało się lekarzowi badającemu kandydatów na skoczków spadochronowych:
— Jedno oko całkiem kiepskie, a jeśli w to dobre oko wpadnie panu mucha, to co pan zrobi?
Na moją uwagę, że muchy wysoko nie latają spojrzał na mnie uważnie i powiedział:
— No właśnie – chodzi o nisko, o te ostatnie piętnaście metrów. Nic z tego nie będzie. Nie kwalifikuję pana.
Następnego dnia po pechowym badaniu Adam był w nastroju do żartów:
— Przeczytaj „Opowieść o prawdziwym człowieku” o tym, jak bohaterski radziecki pilot latał po amputacji obu nóg i dostał kupę orderów. A przecież jedno oko to pestka w porównaniu z dwoma brakującymi nogami. Idź tego do tego lekarza i opowiedz mu o tym.
— Odpieprz się — odpowiedziałem — muszę pomyśleć.
Idąc w kierunku przystanku trolejbusowego liczyłem okularników:
— Ten w okularach. Ten nie i tamta nie. I ta też nie. Tyle zdrowych oczu.

Olśnienie przyszło metr przed przystankiem:
— Przecież potrzeba mi tylko jednej pary zdrowych oczu. Nie dwóch, nie dziesięciu. Jednej, tylko jednej pary. Jak u Romka, a Romek za tydzień jedzie na badania na kurs szybowcowy.
— Proszę pana, jaki to numer tego trolejbusu? – Zapytał starszy pan z laseczką.
— Pięćdziesiąt jeden [1] — powiedziałem.
— To nie dla mnie. Ale nie ma to, jak mieć młode zdrowe oczy – rzekł starszy pan i stuknął laseczką o chodnik.
— Właśnie — powiedziałem przez zaciśnięte zęby.
* * *
Romek, kolega z grupy, okazał się człowiekiem chętnym do pomocy. Zapewnił mnie, że dysponuje zdrową parą oczu. Przetestowałem go, zakładając mu okulary słoneczne i usadzając go w ostatnim rzędzie sali wykładowej podczas wykładu docenta zwanego Platonem; wykład docenta wybrałem, bo miał zwyczaj pisać na tablicy maczkiem.
Badania mieliśmy przejść w wojskowym ośrodku medycznym mieszczącym się w zespole baraków w Otwocku.
— Musi się udać. Na dowodzie jesteś podobny – rzekłem, kiedy wsiadaliśmy z pociągu.
Już przed przystankiem Falenica, cztery przystanki wcześniej Romek gładko recytował moją datę i miejsce urodzenia. Mój dowód osobisty miał w lewej a swój własny w prawej kieszeni spodni.
— Sytuacja jest korzystna — powiedziałem, czytając tablicę informacyjną ośrodka — jest dwóch okulistów, obaj przyjmują.
— A jak zakraplają? – Spytał Romek – jeśli zakraplają, to od razu poznają, że już mnie badali.
— Sprawdzę — powiedziałem i poszedłem na zwiady. Zaczepiłem wychodzącego z gabinetu okulisty kaprala:
— Nic nie zakraplają. Każą czytać litery.
* * *
— Daj sporta. Chodźmy stąd i to już — zaczerwieniony Romek wypadł z gabinetu okulisty.
— Pomyliłeś dowody?
— Nie. Siedział przy biurku, wziął twoją kartę, coś tam zapisał i powiedział: „No panie Andrzeju, jak tam pana oczy?” A ja obejrzałem się do tyłu, żeby zobaczyć, gdzie jest ten Andrzej, o którego pyta – Romek zaciągnął się papierosem i dodał:
— Ale przeszedłeś, kolego. A tę najniższą linijkę literek opuściłem na wszelki wypadek, tak żeby pan doktor nie był za bardzo zadowolony.
Paliliśmy na trawniku przed barakiem. Właśnie, kiedy Romek zwracał mi mój dowód, usłyszałem:
— Andrzej, a co ty tu robisz? Byłeś na badaniach? — To był Paweł, mój instruktor z kursu spadochronowego.
— Właśnie przeszliśmy — rzekł Romek i zwrócił się do mnie:
— Trzymaj, to twój dowód.
— Badania? Przecież… — Paweł spojrzał na wyciągniętą przez Romka rękę z dowodem, przerwał, spojrzał na mnie i po chwili powiedział — … aha, no właśnie, no tak. Wypada pogratulować. Daj sporta.
Uśmiechnąłem się do niego i podałem mu paczkę sportów. Romek przyjrzał się swojemu kulfoniastemu papierosowi i powiedział:
— Podobno już robią nasze papierosy z filtrami. Dłuższe, zdrowsze i bardziej eleganckie.
— I droższe — no, nie tak drogie, jak te Chesterfieldy z Peweksu, ale jednak — dodałem.
* * *
Miesiąc później byliśmy obaj – Romek i ja w szkole szybowcowej w Fordonie. Paliliśmy zaopatrzone w filtr papierosy „Carmen”, które właśnie ukazały się na rynku i które kupowałem, mocno nadwerężając mój budżet:
— Palimy i będziemy palili Carmeny aż do końca kursu – odpowiedziałem dopytującemu się Romkowi – będziemy pilotami, należą nam się luksusy.
Przysługa Romka zapoczątkowała trwającą do dzisiaj przyjaźń. Przyjaźń, która objęła też Adama jednak kibicującego mojemu pomysłowi, a do grupy przyjaciół dołączył potem Krzysiek.

Z Fordonu wyjechaliśmy z Romkiem nosząc dumnie w klapach marynarki trzy mewki — odznakę szybowcową oznaczającą, że mamy uprawnienia do lotów samodzielnych i do holowania za samolotem.
Wypadało też zawiadomić o sukcesie bohatera Bitwy o Anglię – kuzyna Grzegorza w Belgii. Wysłałem mu więc moją fotografię z trzema mewkami w klapie marynarki. Niestety odpowiedzi się nie doczekałem.
* * *
Te trzy biało-srebrzyste mewki na niebieskim tle bardzo spodobały się Bognie — mojej dziewczynie. Tak, bo wreszcie miałem dziewczynę. Piękną dziewczynę o czarnych włosach. Wizja wianka wirujących dookoła mnie, zapatrzonych we mnie dziewcząt, moje niegdysiejsze marzenie odeszło w zapomnienie.
Opowiadałem Bognie o samolotach, o pionierze polskiego lotnictwa Kazimierzu Puławskim, o swoich planach. A Bogna mówiła o Podhalu, o Tatrach, o wspinaczkach, w których brała udział, o zdobyciu Mount Everest przez Edmunda Hillarego i o nie wyjaśnionej tajemnicy otaczającej wcześniejszych wspinaczy, Mallorego i Irvina, którzy wysoko pod szczytem zniknęli w chmurach i nigdy z Mount Everest nie powrócili:
— Na pewno doszli do szczytu. Oni byli pierwsi, nie Hillary. A czy szybowcem można dolecieć tak wysoko? – Pytała.
Zabrałem Bognę na lotnisko. Pokazałem jej szybowce, poznałem z przyjaciółmi. Objaśniłem reguły obowiązujące w kwadracie [2]. Kiedy startowałem w szybowcu, holowanym przez samolot, uśmiechnięta machała do mnie ręką i cierpliwie czekała aż wyląduję. A kiedy wracaliśmy z lotniska, powiedziała:
— Chcę polecieć. Chcę być wysoko, jak najwyżej, tak jak na wspinaczce.
— Poczekajmy aż wróci z praktyki z Mielca Adam. Jest instruktorem, może cię zabrać w górę jako pasażera. Na tym dwumiejscowym Bocianie — obiecałem.

* * *
A był to rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty — rok chwiejących się tyranii i rok, którego piękne lato było latem naszej miłości. W czerwcu tego roku powstali robotnicy Poznania. Nadchodząca jesień zapowiadała się burzliwie, wrzało w Polsce, wrzało na Węgrzech, wreszcie nadszedł polski październik i powstanie węgierskie. I zniknął Adam. Nie było go na zajęciach, na moje telefony rodzice Adama niechętnie odpowiadali, że wyjechał na kilka dni z Warszawy. Zobaczyłem go dopiero po dwóch tygodniach, wychudłego i trochę pokancerowanego. Okazało się, że w początku października postanowił pomóc braciom Węgrom i wyruszył śladami polskich kurierów, którzy w czasie okupacji przedzierali się przez Słowację na do Budapesztu.
— Trzeba było mnie zapytać, mogłabym ci pomóc – patrząc na zasiniaczone oko Adama powiedziała Bogna – znam tam ludzi.
A ja powiedziałem:
— Miałem w rodzinie dziadka Węgra. Zamiar chwalebny, dziękuję w jego imieniu.
Adama polscy pogranicznicy złapali kilometr czy dwa przed czeską granicą. Nie bardzo wiedzieli co z nim zrobić, na wszelki wypadek wsadzili go na tydzień do aresztu; dołożyli mu trochę, ale tylko pięściami, bez przekonania, bo zmieniał się już polityczny klimat.
Gorzej było, kiedy Adam wrócił do Warszawy. Komisja Dyscyplinarna Politechniki zdecydowała o wyrzuceniu go ze studiów. Byliśmy przekonani, że w decyzji Komisji maczał palce kolega Janusz, ten z którym w jednej czwórce zwykliśmy maszerować na pole mokotowskie. Nie było jeszcze wtedy pojęcia „gorszy sort Polaka”, wystarczyło powiedzieć „niepewny klasowo” albo „wróg”.
— Psy są apolityczne – poradziłem Adamowi – poszczuj na Janusza tego twojego owczarka. Nie zna się na polityce, ale na pewno pozna, że to człowiek wredny.
* * *
XX1. Lata później, bo tuż przed wprowadzeniem przez Jaruzelskiego stanu wojennego, byłem w miasteczku Tuskegee, w Alabamie. Ze szklanką Jacka Danielsa w ręku słuchałem instrukcji kolegi profesora w Tuskegee University, Węgra o typowo węgierskim imieniu – Gyula, i o nazwisku, jakie od ponad stu lat nosi dumny klub piłki nożnej w Budapeszcie – Ferencvaros.
— Jesteś visiting professor — mówił Gyula — Ja też tak zacząłem. Ale łatwo będzie ci tu zostać. Tuskegee University nie jest najlepszym uniwersytetem, każdego roku ktoś ucieka na lepszą uczelnię i co roku muszą zatrudniać nowych profesorów. Rekrutują z całego świata. Za pół roku powiedzą ci, żebyś został.
Gyula brał udział w węgierskim powstaniu roku pięćdziesiątego szóstego. Pod koniec powstania udało mu się przedostać do Austrii i po emigracyjnych perypetiach w końcu zakotwiczył w Alabamie. Opowiedziałem mu o wyprawie Adama na Węgry, naszej przyjaźni uczelnianej i lotniczej, o jego areszcie i usunięciu ze studiów.
— Chciał nam Węgrom pomóc. A oni zniszczyli mu życie – powiedział, kiwając głową.
— Nie zniszczyli, nie udało im się. Żyje mu się całkiem nieźle. Widziałem go niedawno.
Gyula spojrzał na mnie zdziwiony:
— Gdzie?
— W różnych miejscach. Na przykład nad Grenlandią.
Wyjaśniłem Węgrowi, że w Aeroklubie Warszawskim Adam trafił na porządnych ludzi, latał dalej, zdobywał kolejne uprawnienia i w końcu został pilotem naszych linii lotniczych.
— U nas na Węgrzech jest inaczej, całe państwo, wszystko – bezpieka, gazety, radio, nasza mini TV, urzędy, wszelkie organizacje robią to, co kazała rządząca partia komunistyczna – powiedział Gyula.
— U nas też. Przypadek Adama można zaliczyć do wyjątków — powiedziałem, a po chwili zastanowienia dodałem — chociaż akurat teraz partia musiała odpuścić.
Gyula znów spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Bo Wałęsa — powiedziałem.
Gyula pokiwał głową ze zrozumieniem:
— No tak. Ja uciekałem na piechotę. A ty przyleciałeś samolotem.
— O mało co bym nie przyleciał.
* * *
Wróciłem myślami do rozmowy w warszawskim biurze Lotu. Siedząca za monitorem pani przyglądała mi się ze zdziwieniem:
— No nie. Do biletu musi pan mieć amerykańską wizę.
— Mam — powiedziałem.
— To też nic panu nie pomoże — pani wzruszyła ramionami — biletów już nie ma, wszyscy wyjeżdżają, gdzie tylko mogą. Są wyprzedane na najbliższe trzy miesiące. Na wszystkich liniach. No, chyba że pan zna ministra Komunikacji.
Z Okęcia wystartowałem, siedząc na składanym siedzeniu stewardessy, potem szefowa stewardess przesadziła mnie na siedzenie koło ubikacji. Ale nad Grenlandią stewardessa powiedziała:
— Panie Andrzeju, pan kapitan prosi pana do kabiny pilotów.
Lądowaniu w Nowym Jorku przyglądałem się, stojąc w kabinie pilotów za fotelem Adama. Przypomniałem sobie, jak to asystent na zajęciach z mechaniki lotu pouczał nas, że im większy samolot, tym większa jego prędkość lądowania:
— Niezła prędkość. Na szybowcu Czapla to było czterdzieści na godzinę.
— A tu ponad dwieście. W kilometrach, a w węzłach to ponad 120 – powiedział Adam.
* * *
Kiedy silniki były już wyłączone, a z zewnątrz dochodziły odgłosy przytaczanego do samolotu rękawa, Adam powiedział:
— Miesiąc temu spotkałem Bognę. W Rzymie, na lotnisku.
— Tę sprawę zamknąłem dwadzieścia kilka lat temu – odpowiedziałem.
A wciąż bolało.
- By Leonard Jabrzemski — Dobrosław Kobielski, Warszawa na fotografiach z XIX wieku, Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne, Warszawa 1970, p. 68, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=65159876 ↑
- kwadrat to wyraźnie oznaczone miejsce obok pasa startowego, gdzie szybownicy czekają na swoją kolejkę do lotu. ↑
Andrzej Olas