19.05.2019
Wiele lat temu spacerując po zamożnej dzielnicy Kopenhagi, zatrzymaliśmy się przed okazałym domu, z którego wyrzucono na chodnik stertę papierów. Podchodząc bliżej, zobaczyliśmy skórzane albumy fotograficzne i porzucone zdjęcia, notatniki, koperty z listami, stare gazety i książki. Otworzyliśmy jeden z albumów: fotografie z początku XX wieku, z powtarzającym się zdjęciem chłopca w marynarskim ubranku. Większość kopert miała adres nadawczy kapitana duńskiej marynarki handlowej.
Do bagażnika samochodu załadowaliśmy trochę albumów, paczkę listów, kilka notatników, w których tęskniąca za jedynakiem — marynarzem stara matka zapisywała każdy dzienny wydatek. Mimo prób Grażyny pozbycia się tego archiwum przy kolejnych przeprowadzkach, jest ono wciąż w naszym amerykańskim domu. Ten zapis losu nieznanej duńskiej rodziny przypomina nam pytanie, jakie zadaliśmy sobie przed ich willą w Kopenhadze: co stanie się naszymi papierami?
Znów o tym myślę, wchodząc na drugie piętro dwurodzinnego domu Anity i Aleksandra Leyfflów. Wzdłuż schodów wiszą półki z tysiącami książek, najpierw, zostawionych w ich mieszkaniu na Nowym Świecie 50 po „ucieczce” do Francji w 1967 roku, którą tak nazywali, unikając szopki marcowej emigracji, potem latami wysyłanych paczkami do Ameryki. Wiele z tych książek dostawał Aleksander, wieloletni redaktor PIW, z dedykacjami autorów: Andrzejewski, Barańczak, Brandysowie, Chałasiński, Hen, Dygat, Kołakowski, Jasienica, Międzyrzecki, Stryjkowski, Ważyk i inni. Żaden z tych autorów już nie żyje. Pozostały po nich książki w umarłym domu Anity i Aleksandra i to ich umarłe archiwum, które ja, bez ich wiedzy, ale na prośbę jedynego ich amerykańskiego spadkobiercy otwieram. „Byłoby im milo, gdybyś cos o nich napisał”, powiedział Ed,
Na pogrzebie Anity, której prochy składano obok prochów Aleksandra, tak mówił o niej amerykański pisarz Avi, ich były lokator:
„Gdy opowiadałem o niej innym, pytali: »Dlaczego po wojennej tragedii wróciła do Warszawy?« Sama tak odpowiadała: »Wierzyliśmy w Polskę, mieliśmy nadzieję«. To ostatnie słowo było jednak pełne ironii, znaczyło »byliśmy naiwni«. Anita nie była optymistką; sceptyczna wobec amerykańskiego optymizmu, nie była też pesymistką, wiec jak ja określić? Była źródłem radości, pochodzącej od kogoś, kto przeszedł tragedie życia. Nam, którzy byliśmy w jej orbicie, ta radość dodawała wiary w siebie”.