Zamiast Krótkiego Kursu Historii WKP(b).
To z przekory – z myślą o radykałach lewicowych i o niedoukach mających się za prawicę. Kiedyś (w 2009 roku) publikowaliśmy ten tekst w nieco innej formie. Wychodzimy z założenia, że ciekawe rzeczy warto przypominać. A prawdziwa historia się nie dezaktualizuje…
Przypomnę: całą Rewolucję Przemysłową w Anglii XVIII wieku, rewolucję, która przeorała naszą cywilizację, dali światu brytyjscy, głównie ci ze Szkocji, samoucy – robotnicy i rzemieślnicy. Wśród wynalazców i konstruktorów, ojców tej Rewolucji, niewielu było ludzi z ukończonymi szkołami. Newcomen, twórca pierwszej naprawdę użytecznej maszyn parowej, był kowalem i ślusarzem, James Watt (rys.), który silnik parowy uczynił napędem cywilizacji, był robotnikiem samoukiem, włókiennictwo zrewolucjonizowali tkacze, cieśle, zegarmistrz i… fryzjer, a George Stephenson, twórca lokomotywy, która zapoczątkowała kolejnictwo, do osiemnastego roku życia nie umiał czytać i pisać!
Jeszcze w tym XVIII wieku robotnicy brytyjscy razem z rzemieślnikami, sklepikarzami, dzierżawcami i chłopami potrafili też sami, bez filantropów, zadbać o siebie – tworzyli swoje na pół masońskie, tajne przy zakazie zrzeszania się, organizacje oddfellows, szczególnego braterstwa. Były to pionierskie organizacje pomocy wzajemnej, oszczędności i zdrowotnych ubezpieczeń wzajemnych. Potem, w najgorszych czasach początku przemysłu, rodziły się ich – friendly societies, towarzystwa przyjacielskie, czyli towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych. Dzięki opiece i mądrości – potem! – filantropów, którzy przeforsowali w parlamencie mądre dla nich przepisy, friendly societies wyszły ze stanu półlegalności, by stać się instytucjami akceptowanymi przez państwo. Ich członkowie mogli ubezpieczać się na wypadek choroby lub kalectwa, na wypadek śmierci kogoś z rodziny, lub jak mówiła mądra ustawa – ubezpieczyć się od wszelkich „podobnych klęsk, które dzięki rachunkowi prawdopodobieństwa da się przewidzieć i obliczyć”.
Były owe „towarzystwa przyjacielskie” również kasami pomocy wzajemnej – miały prawo pożyczać członkom pieniądze. Mogli członkowie składać się na tańszy, bo hurtowy zakup opału, odzieży, żywności, narzędzi do pracy. Także – organizować się do wzajemnej pomocy w wychowywaniu dzieci! Na czym polegał główny walor finansowy tych organizacji? Na ubezpieczeniach wzajemnych – zebrane ich pieniądze pozostawały ich pieniędzmi, nie odpływały do ubezpieczeń komercyjnych (których wtedy zresztą jeszcze nie było). Towarzystwa „certyfikowane”, które mogły przedstawić Biuru Długu Państwowego, wraz ze statutem, swoje tablice obliczeniowe, miały prawo lokować swe środki w Banku Anglii. Na odpowiedni, gwarantowany procent.
To wszystko robili prości, ale umiejący się zorganizować ludzie. Proszę znaleźć dzisiaj związki zawodowe poza Anglią, które z całą swoją etatową biurokracją dbają w taki sposób o interesy członków! Dzisiejsze związki zawodowe nie walczą nawet o kontrolę nad środkami ubezpieczeń społecznych, które w Polsce przed drugą wojną światową podlegały nadzorowi ze strony reprezentacji ubezpieczycieli i – ubezpieczonych…
Kto obudził brytyjskich robotników
I to nie marksizm obudził robotników. Budził ich z początkiem XIX wieku, przez trzydzieści parę lat – zapomniany angielski geniusz polityczny, William Cobbett (rys.). Wielki historyk, George Macaulay Trevelyan, liberał z poglądów, oddał mu, że „odegrał wielką i dobroczynną rolę w historii Anglii”. Trevelyan w tym tłustym byłym bokserze, zawadiace w ringu i poza ringiem, człowieku staroświeckim, przywiązanym do tradycji, uznał „genialnego dziennikarza owych czasów”. Political Register Cobbetta odczytywano niepiśmiennym „pod płotem i w warsztacie”, popularna wersja gazety była tania, bo nie zawierała „wiadomości”, „news”, obciążonych wówczas opłatami stemplowymi, tylko artykuły i felietony. Cobbett nauczył robotników dyskusji i organizacji, uczył też – śmiechu w atakach na możnych przeciwników (warstwom wyższym odkrywał nędzę i cierpienia warstw niższych). Ruch robotniczy po jego śmierci nie szukał jednak programu dla siebie, choć stworzył potęgę polityczną i zasłynął „Kartą praw ludu”, People’s Charter. „Czartyści” potrafili zebrać pod nią blisko dwa miliony podpisów!
Kiedy ruch czartystów zamarł po nieudanych strajkach, tę rolę co pisma Cobbetta odegrało hasło Roberta Peela, konserwatysty, który, wrażliwy na krzywdę ludzką, został reformatorem i liberałem. Hasło brzmiało – „trzeba swoje sprawy brać w swoje ręce”. Ludowy pisarz angielski, dziś też całkowicie zapomniany, były lekarz-społecznik, Samuel Smiles, napisał książkę, wznawianą w nieskończoność przez całą drugą połowę tego stulecia – Self-help (1859), dosłownie – „Samo-pomoc”, co na polski byłoby sensowniej tłumaczyć – „Pomóż sobie sam”. Zmieniła ta książka również Amerykę. Opowiadała o tych, którzy osiągnęli wielkość, sławę bądź fortunę własnym wysiłkiem, inteligencją i obrotnością, oraz o tych, którzy potrafili zrobić coś mądrego i pożytecznego razem z innymi. Tą książką, popularnymi biografiami, innymi podobnymi książeczkami, o tytułach „Charakter”, „Przezorność”, „Obowiązek”, wychował Smiles całe generacje angielskich robotników, pełnych ambicji, fantazji i wiary w siebie. W ostatnim ćwierćwieczu XIX stulecia przychodziło takich Anglików na zajęcia university extension, „uniwersytetu rozszerzonego”, „uniwersytetu dla wszystkich”, prowadzonego przez brytyjskich uczonych, dziesięć tysięcy rocznie! Smiles dożył 92 lat i oglądał sukcesy swoich idei. Nie mają dlań miejsca współczesne encyklopedie, ale wielki nasz historyk kultury brytyjskiej, Wojciech Lipoński, docenił go w pełni i w swoim dziele miejsca poświęcił mu sporo, a i wcześniej wybitny historyk literatury angielskiej, George Sampson, bronił Smilesa przed XX-wiecznym lekceważeniem.
Autor: Szacunek. Oczywiście to nieprzyjemność że ja, nie mój ojciec (bo już nie może) tu się odzywa, bo on na te tematy wiedział tak ze sto razy więcej ode mnie. I z nim byś sobie na pewno chętnie podyskutował. Dlatego do tej pory nigdy nie komentowałem Twoich referatów. Tu jednak (bo idzie o historię)brak mi trzech nazwisk: Durkheima, Bismarcka i Orwella. Oczywiście “redakcja jest redukcją” (Norwid) i troska o nie nazbyt obszerny tekst skłania do ograniczeń, boję się jednak że Twoje ograniczenia ścinają teksty zawsze od jednej strony. I to jest psychologia. Dlatego, już od czasu “życia i nowoczesności”, denerwowała mnie (Twojego stałego kibica) ta permanentna nieskuteczność. Wtedy to było wytłumaczalne. Tak jak np. moja ówczesna Szefowa, pani Halina S. tłumaczyła mi, że przecież nic się nie da zrobić, bo Normatyw… Sam też wpadłem parę razy nosem na tę ścianę. Ale wtedy sprawy były prostsze. Oczywiście nie tak, jak za okupacji – co próbują nam różni wmówić – ale jednak. Po przełomie – myślałem, wszystko się unormuje. Nieprawda. Bo dalej nie ma jakiejś sensownej, rozpowszechnionej (i uzasadnionej) wystarczająco oceny sytuacji. Coby pozwalała obywatelowi na szersze spojrzenie na własną pozycję z zewnątrz i z wewnątrz. I zdemaskowanie manipulatorów opinii. Wróćmy do rzeczy: Bismarcka to w kontekście idei socjalistycznych i jego z nimi walki, dla porządku należało jednak wspomnieć, jak też Durkheima, ze względu na Solidaryzm. Ważniejszy jednak dla mnie Orwell. Bo weź pod uwagę, kiedy on chodził ze swoją mamą “slumming”, do biednych dzielnic proletariackich, i tam właśnie doszedł do wniosku, że istnienie takiej klasy “podludzi” obraża ludzkość, to patrzył z “zewnątrz”, i to był pewnie rok 1910-ty. W którym dla Ciebie, patrzącego przez pryzmat historii to był chyba okres szczytowych osiągnięć socjalizmu w Anglii. Tak samo, jak jedni mogą patrzeć na dzieje kolonializmu angielskiego w Indiach przez pryzmat “Kima”, zaś inni na rządy Holendrów na Malajach oczami Multatuli. Oba oglądy fałszywe, ale jakże powszechne. Bo stereotypy, podniesione nawet do rangi archetypów – docierają. Pozbawiony emocji, za to wymagający choćby minimalnego wysiłku umysłowego, analityczny pejzaż ekonomisty – nie dochodzi.
1 Ja się zastanawiam; jak to jest, że w pewnych kręgach w Polsce, ale też i w USA, które chcą uchodzić za liberalne słowa “socjalizm” czy “socjalista” brzmią jak obelgi? Co z tym zrobić? Można jak autor referować i tłumaczyć. Można mniej lub bardziej radykalnie skrytykować lub odciąć się. Czy to przypadek, że pewne środowiska dopuszczają liberalizm w sferze gospodarczej, ale w sferze swobodnej wymiany myśli to już mniej, a już w ogóle nie jeśli miałaby ona doprowadzić do jakichkolwiek zmian w status qvo. Tymczasem zmiany nastąpią bo są wymuszane chociażby przez postęp technologiczny. Pewnie będą one tym bardziej radykalne im mniej przedyskutowane, a bardziej odwlekane.
2. Autor pisze na samym końcu: “Nasze związki zawodowe nie starają się niczego wiedzieć z tego, co dawniej wiedziały i umiały związki zawodowe. Ani z tego, co wiedzą one i umieją dzisiaj. Ale bo też, niestety, nie są w rzeczywistości związkami zawodowymi, lecz quasi-partiami politycznymi, partyjnie powiązanymi i partyjnie czynnymi. Dobrze płatni przywódcy biorą udział w walce o władzę, dlatego nie zajmują się żadnymi zadaniami związków zawodowych.” Rad bym był przeczytać jakie według autora mogą być tego implikacje. Kogo taka sytuacja stawia na relatywnie gorszej, a kogo w lepszej pozycji. Zgodny jestem, że obiektywnie na takiej sytuacji wszyscy jako społeczeństwo tracimy.
3. Podzielam tu w zasadzie pogląd Angora i dodam trochę od siebie do jego uwag. Chciałbym przede wszystkim zauważyć, że socjalizm czy też ruch socjalistyczny tak jak go autor tutaj opisuje i definiuje nie zdołał bo nie miał ani ambicji ani realnych szans w tym swoim kształcie okiełznać czy uregulować „rynków” zwłaszcza tych globalnych, które w drugiej połowie XIX wieku już funkcjonowały. Procesy rywalizacji o nowe rynki zbytu w koloniach w niemałym stopniu przyłożyły się do tego do czego się przyłożyły. Dopiero po srogiej nauczce I i II wojny światowej i pod groźba komunizmu, który wisiał nad światem jako rezultat tych pierwszych, rynki zbytu zaczęto w konstruktywny sposób kreować w najbliższym otoczeniu. Pod patronatem państw, przynajmniej w Europie wprowadzono powszechne systemy ubezpieczeń i tego co najogólniej nazywa się „welfare state”. Tą drogą poszły USA. Tą drogą pójdą Chiny, o ile nie wybiorą drogi dalszej ekspansji za granicą i wzrostu napięć. Tu wtrącę jeszcze co wyczytać można z anglojęzycznej wikipedii pod hasłem „welfare state”: „Po wyborach w Zjednoczonym Królestwie w 1906r Partia Pracy stała się poważną rywalką Partii Liberalnej. W rezultacie socjalne reformy liberałów położyły fundament pod nowoczesne „welfare state.” Reformy były rozciągnięte na następne 40 lat. Zapewne rządy, które widziały wzbierającą falę komunizmu po I wojnie światowej wolały się zabezpieczyć głębszymi reformami przed ryzykiem masowych protestów społecznych po II wojnie światowej.”
Zaserwował Pan – Panie Stefanie niezłą ucztę. Zjadłem z apetytem. Za nieboszczki komuny związki załatwiały cebulę dla pracowników a na etacie siedział jeden lub dwóch darmozjadów. Dzisiaj idą w politykę i robią ludziom wodę
z mózgu i mnożą się, jak jednokomórkowce. Za niezłe pieniądze zresztą. Dlaczego ludzie to kupują?. Ciekawe.
Piękny artykuł…
serdeczności,
mistrzu
P
W moim odczuciu potrzebny i udany rys historyczny, chyba zwłaszcza części francuskiej – acz pobieżny nieco (były i encykliki papieskie dodające poprzez swą popularność kolorytu stanowi poglądów społecznych i socjalnych owych czasów), a niektóre poglądy utopistów dziś technicznie bliższe rzeczywistości warto by, być może i pod tym kątem analizować. Niemniej, jak słusznie zauważa Angor – nadal nie ma jakiejś jednolicie działającej (i uzasadnionej) doktryny analitycznej choćby dla projekcji przyszłościowej roli i pozycji związków zawodowych. Archetypy docierają, analizy – nie. Na pewno wszyscy tracimy (Czuba) gdy (swymi, historycznie typowymi w domyśle) ZADANIAMI Związki się nie zajmują. Tylko – że my żyjemy tu i teraz w tępej chamskiej ekonomii pracy, antypartnersko – wymuszeniowej, przeważnie ekstremalnie niskozarobkowej. Co to są wtedy te “zadania”, gdy polska represyjność odwłaścicielska jest bezkarna i zupełna?
Firmy zagraniczne czynne w Polsce wychowują polski personel ze świeżego naboru, owszem, do autoświadomego partnerstwa, do określonej wyższej kultury pracy i do nastawienia umysłu konstruktywnie-konsyliacyjnego; wtedy Związki są forum, wentylem i sensorium nieprawidłowości, szkodzących firmie. Jej demokracji wewnętrznej, uważnie promującej realne osiągnięcia. Bo tylko to naprawdę ludzi do zaangażowania motywuje, sprawiedliwość. U nas nie ma parterowych struktur, a pionowe, nader strome przepływy (uprawnień do wycinkowej kompetencji) nie są dwukierunkowe. Są wschodnie, chamskie, siłowe, tępe. Adekwatna temu jest ilość polskich globalplayerów.