W 1936 roku ojciec wystąpił ze służby zagranicznej po konflikcie z Beckiem, który nie dowierzał informacjom naszego wywiadu o budowie urządzeń wypadowych na linii Odry. Przenieśliśmy się do Warszawy, zamieszkaliśmy na Spacerowej, w jedynym domu, który przetrwał sprzed wojny do dzisiaj.
Ojciec mówił paroma dialektami niemczyzny, matka także. Do trzeciego roku życia mówiłem lepiej po niemiecku niż po polsku. Mama uczyła nas francuskiego, w dzieciństwie mówiłem po francusku; dziś nie mówię, ale rozumiem i przynajmniej mogę swobodnie tłumaczyć francuszczyznę nawet XVI-wieczną, która, jak i polszczyzna tego stulecia wydaje mi się piękniejsza od języka XX wieku.
Jeszcze tuż przed wojną przenieśliśmy się do domu spółdzielni mieszkaniowej pracowników MSZ-etu na Górnośląską 18 (z tego domu nic nie zostało). Co ojciec wtedy robił, nie wiem, ale był związany z tzw. dwójką (wywiadem). Przyjacielem rodziny był „wuj” Julian Deimert, były szef dwójki na Niemcy północne, który się nami opiekował po wojnie – wuja Deimerta nigdy po wojnie bezpieka nie rozszyfrowała, bywaliśmy u niego w Oliwie, gdzie prowadził młyn. Mogliśmy domyślać się, że była to niesłychanie rozbudowana i wspaniale fachowa siatka. W okresie międzywojennym był to podobno najlepszy wywiad świata, podobnie jak wywiad AK w czasie wojny, który wspierał swoimi wiadomościami wywiad brytyjski.
Artykuł podzielony na strony.
Numery stron (na dole) są aktywnymi odnośnikami.
W 1939 roku ojciec wyszedł z Warszawy z tzw. Armią Umiastowskiego. Miał wówczas 49 lat, ja niecałe pięć. Ostatnie wakacje spędzaliśmy w Gdyni na Kamiennej Górze. Wspominam widok stamtąd i to, że ojciec pokazywał nam pływające polskie statki. To wszystko. Ojciec oczywiście był z nas niesłychanie zadowolony. Potem w Wilnie, do którego dotarł, podobno mówił o nas „moi synowie”, po czym się okazywało, że ci synowie mają jeden 6, a drugi 4 lata. Dowiedziałem się od Miedzy-Tomaszewskiego, że ojciec prowadził tam gazetę podziemną ZWZ-u i zwalczał w niej m.in. wszelkie przejawy antysemityzmu, a było tam sporo ONR-owców. Zachorował na zapalenie wsierdzia i zmarł 25 listopada 1941. Do Warszawy doszła wcześniej wiadomość, że ojciec jest chory, mama, żeby do niego dotrzeć, zostawiła nas obu na dosyć dziwnych wakacjach na wsi pod Sandomierzem, dokąd płynęliśmy statkiem z Warszawy. Ponoć na tym statku była radiostacja wywiadu brytyjskiego. Matka zostawiła nas i sama z Warszawy poszła piechotą przez „zieloną granicę” do Wilna. Niesłychany wyczyn, ale była to nieprawdopodobna kobieta. W jaki sposób się przedostała i w jaki wróciła, do końca życia nie powiedziała nam o tym słowa, a dożyła stu lat plus jeden miesiąc. Konspiracja była taka, że własne dzieci nie dowiadywały się tego, czego nie powinny były wiedzieć.
Na prośbę Z. Szczypińskiego:
Stefanie – przeczytałem i cały jestem dumny, że miałem szczęście jako „poziomka” poznać Cię i trochę namieszać w tamtym czasie, Kłaniam się nisko, czapką do ziemi, po polsku. Zbyszek S.
Nieskromnie pozwolę sobie poinformować, że niedawno minęło 57 lat naszej przyjaźni.
Ad multos annos
Plurimos annos, plurimos, tak jezuici śpiewają przy różnych okazjach, pozwalam sobie zaśpiewać również Stafanowi Bratkowskiemu. Pózno go poznałem, ale w czasach gdy taka znajomość jest wyjątkowo cenna. Jest wyspą na której czuję się dobrze i bezpiecznie gdy wokół szaleją fale bezmyślności, a może dokładniej rzecz ujmując, konformizmu.
To powinna być lektura obowiązkowa dla pokolenia wnuków Stefana. A dla mojego także, chociaż w innym celu.