W Warszawie wyłączyłem się jako reporter z bieżącego zajmowania się polityką, nasz RZM nie przetrzymał manipulacji ze strony aparatu partyjnego, który zorganizował z byłego aparatu zetempowskiego Związek Młodzieży Robotniczej, o mylącej, zbliżonej skrótem nazwie ZMR, i doprowadził do połączenia obu organizacji pod nazwą Związku Młodzieży Socjalistycznej. Byliśmy socjalistami, nazwa nas nie raziła, długo by jednak opowiadać, jak zacni dzisiaj ludzie wymanewrowali działaczy RZM z kierowania Związkiem. Jego czołową postacią, jednym z sekretarzy KC tego powołanego wtedy ZMS, był Jurek Grotowski, przyszły wielki reżyser teatralny, rewolucjonista teatru; jedyny dawał sobie radę w negocjacjach z partią, przy swojej niezwykłej inteligencji wzbudził uwielbienie w Gomułce, który mówił współpracownikom – obiecajcie mu, co zechce, musimy go mieć po swojej stronie…
Jurek nie dał się kupić, wycofał się nieco później. Warszawą trzęsła grupa pięciu moich młodszych przyjaciół z SGSZ, Szkoły Głównej Służby Zagranicznej, Gienek Noworyta, Janusz Gilas, Leszek Gronostaj, Staś Cichocki oraz Wojtek Witali (z medycyny), grupa przywódców RZM, potem – ZMS. Kiedy ogłoszono decyzję Gomułki o zamknięciu „Po prostu”, spotkaliśmy się wieczorem i chłopcy dzięki swojej siatce zwołali przez noc wielotysięczny wiec na placu Narutowicza. Nigdy przez następne z górą 30 lat nie ujawniliśmy, kto to zrobił, Gienek, ulubiony uczeń Manfreda Lachsa, robił dzięki niemu karierę w służbie zagranicznej, w Polsce niepodległej pomagał ją rekonstruować i nadal ambasadorował w krajach, które świetnie poznał. Nikt z partii ani bezpieki go nie rozszyfrował.
Artykuł podzielony na strony.
Numery stron (na dole) są aktywnymi odnośnikami.
Od 1957 roku byłem reporterem. Najpierw w „Po prostu”. Potem po różnych redakcjach, z których mnie konsekwentnie zwalniano. Gomułka się wściekł na projekt inż. De Mezera budowy własnymi rękami przez młodzież mini-samochodzików. Siedem lat włóczyłem się po całym kraju. Kolejami, autobusami, furmankami, na piechotę. Byłem w najrozmaitszych stronach i chyba nie było gminy, gdzie bym nie zawitał.
Nie doścignąłem oczywiście Józia, Józefa Kuśmierka, największego naszego reportera, który przebył w ciągu swojej kariery milion kilometrów po kraju, ale prowadziłem swoją statystykę i wyszło, że w ciągu siedmiu lat przebyłem 280 tysięcy kilometrów. Praktycznie cały czas byłem w drodze. Towarzyszyły mi przy tym wspaniałe przygody. Wyniosłem z nich mnóstwo przyjaźni, choć dziś przygniatająca większość tych osób odeszła już z tego świata. Pasjonujące było obserwowanie tej eksplozji inicjatywy w Polsce, zwłaszcza na Ziemiach Zachodnich. Miałem przyjaciół, którzy zaprojektowali i odbudowali Kołobrzeg. Udało się to dzięki temu, że namówiliśmy kolegów z krakowskiej architektury, aby pojechali na Ziemie Zachodnie i zobaczyli co się tam dzieje. I tak Jurek Uryga z kolegami osiedli w Kołobrzegu i wymyślili to miasto od początku. Kołobrzeg był wtedy całkowitą ruiną, bo w czasie wojny była to niemiecka twierdza i jej zdobywanie skończyło się prawie zrównaniem miasta z ziemią.
Oni Kołobrzeg nie tylko odbudowali, ale nadali mu wygląd atrakcyjniejszy niż przedwojenny i ożywili jako miasto-port. To są tylko przykłady, bo takich ludzi były dziesiątki i ja ich bodaj wszystkich znałem. Mało tego, moje poczucie wspólnoty – jeżeli tak można powiedzieć – wiązało mnie właśnie z nimi, a nie z kimkolwiek w Warszawie. Tu w ogóle nikt o tym nie wie, bo to miasto wydaje się sobie samemu centrum kraju. Tymczasem wtedy była to – moim zdaniem – najbardziej sparaliżowana część kraju, bezpośrednio kontrolowana przez władze centralne. Poza stolicą było inaczej. Tam nawet sekretarze Komitetów Powiatowych bywali wręcz działaczami rozwoju. Nie tylko Adamuszek. Pamiętam sekretarza Komitetu Powiatowego w Kołobrzegu, Macha, którego, niestety, zareklamowałem, w związku z czym ściągnięto go do Warszawy i szybko zmarnowano. Pogubił się tu całkowicie, zrobił coś nie tak i odszedł ze swojej funkcji prawie w niesławie. A tam był istnym motorem zmian!
W 1957 roku namówiłem mojego przyjaciela z warszawskiego RZM-u, Zdzisława Sulmirskiego, na odtworzenie spółdzielni budownictwa mieszkaniowego. Zdzisław wówczas nie wiedział, jak to zrobić. Ja natomiast orientowałem się, że w Ministerstwie Energetyki są starsi panowie, którzy jeszcze sprzed wojny doskonale pamiętają, czym jest spółdzielnia mieszkaniowa i jak to się robi. Oni mu właśnie pomogli. Krok po kroku, przy niekończących się utrudnieniach, powstała po kilku latach pierwsza autentyczna spółdzielnia mieszkaniowa, Energetyka (dzisiejszy moloch o tej nazwie nie ma nic wspólnego z pierwotną Energetyką).
Nie było to proste, bo przecież aparat partyjny nie lubił, rzecz jasna, jakichkolwiek inicjatyw, które wykraczały poza kontrolowaną sferę oficjalną, państwową, ale się udało. Potem wszystko, cały ruch, oczywiście upaństwowiono i poddano biurokracji systemu, ale zaczęło się właśnie od tej inicjatywy Zdzisia. To on odrodził wtedy spółdzielczość mieszkaniową w Polsce. Zostałem wówczas członkiem tej spółdzielni i dzięki temu mam do dziś to samo 46-metrowe mieszkanie z widokiem na całą Warszawę, które wtedy dostałem już jako członek spółdzielni. Opowiadam o tym wszystkim dlatego, że Sulmirski również należał do tych ludzi, którzy chcieli i potrafili wówczas coś dla Polski zrobić, a mógłbym wymieniać ich dziesiątkami.
Jesienią 1957 roku „Po prostu” rozpędzono. Przyrzekliśmy sobie wtedy, że nie będziemy kombatantami. To znaczy, że nigdy nie będziemy żyli przeszłością. Do dzisiejszego dnia mam odruch niechęci do wspominania. Dla mnie to, co już było, to tak, jakby nie było wcale. Nasze nastawienie było takie, że wszystko jest dopiero do zrobienia, wszystko jeszcze przed nami. Dziś też tak uważam. Nie ma co się nasładzać tym, cośmy zrobili, a co się nie udało, bo mnóstwa rzeczy nie udało się zrobić, choćby z niewiedzy. Moje pokolenie bardzo wcześnie się w tym zorientowało.
Na prośbę Z. Szczypińskiego:
Stefanie – przeczytałem i cały jestem dumny, że miałem szczęście jako „poziomka” poznać Cię i trochę namieszać w tamtym czasie, Kłaniam się nisko, czapką do ziemi, po polsku. Zbyszek S.
Nieskromnie pozwolę sobie poinformować, że niedawno minęło 57 lat naszej przyjaźni.
Ad multos annos
Plurimos annos, plurimos, tak jezuici śpiewają przy różnych okazjach, pozwalam sobie zaśpiewać również Stafanowi Bratkowskiemu. Pózno go poznałem, ale w czasach gdy taka znajomość jest wyjątkowo cenna. Jest wyspą na której czuję się dobrze i bezpiecznie gdy wokół szaleją fale bezmyślności, a może dokładniej rzecz ujmując, konformizmu.
To powinna być lektura obowiązkowa dla pokolenia wnuków Stefana. A dla mojego także, chociaż w innym celu.