O przygotowaniach do zamachu stanu wiedziałem dużo wcześniej. Wiadomo było, co się dzieje. Już jesienią 1980 Kania dał mi do przeczytania memoriał Urbana, ze słowami, które dobrze zapamiętałem: „Popatrzcie, co mi tu wasz kolega radzi”. To był memoriał, w którym Urban wykładał koncepcję radykalizowania „Solidarności” poprzez swoich ludzi tak, żeby ją skompromitować w oczach społeczeństwa awanturami, strajkami, bałaganem, a potem przeprowadzić jakąś operację, która w ogóle usunęłaby „Solidarność” z areny politycznej. Z tych słów Kani do mnie wynikało jednak, że do tego momentu o „jakiejś operacji” jeszcze nie myślano. I kiedy Kania sam zaproponował obejmującemu funkcję premiera Jaruzelskiemu, żeby ten zrobił Urbana swoim rzecznikiem prasowym, wtedy już się domyśliłem, co będzie grane, bo niemożliwe było przecież, żeby Jaruzelski nie przeczytał tego memoriału.
Na przełomie roku 1980/81 – mniej więcej od listopada do stycznia – miałem kłopoty z sercem, po Aninie trafiłem do szpitala rehabilitacyjnego w Konstancinie. Co jakiś czas Jaruzelski zapraszał mnie wtedy do siebie na rozmowę. Przyjeżdżał po mnie samochód, szpital zwalniał mnie na 2-3 godziny i wiózł do niego na Klonową i kilka razy z generałem rozmawialiśmy. Mówiłem o stanie ducha społeczeństwa, partia cały naród miała przeciwko sobie. Zgadzał się wtedy generał, że dla nich – ludzi władzy – rozmowy i kontakty są jednak niezbędne. Zresztą w tamtym czasie oni wszyscy byli raczej za rozmowami, kompromisem i dogadywaniem się. To tylko naciski Moskwy zyskiwały na agresywności, Ryszard Reiff, prezes zrewoltowanego PAX-u sam, siedząc naprzeciw Stanisława Kani, słyszał głos Breżniewa ze słuchawki w ręku Kani, wzywający, by uderzał; Stanisław, uderzaj, Stanisław, uderzaj! Sam, kiedyś wchodząc do gabinetu Kani, zobaczyłem go i usłyszałem, jak kiwając się z nogi na nogę, tłumaczył się Breżniewowi.
Artykuł podzielony na strony.
Numery stron (na dole) są aktywnymi odnośnikami.
Aparat partyjny miał wygrać nadzwyczajny zjazd partii, wymuszony przez struktury poziome. Nie mogę powiedzieć, żeby Jaruzelski w rozmowach ze mną mówił o tym aparacie korzystnie, mimo to, po dokonaniu wojskowego zamachu stanu w grudniu nie zlikwidował go i nie rozwiązał partii, choć zaprzyjaźniony ze mną prof. Jan Szczepański go do tego namawiał.
Już od lutego 1981, czyli bardzo szybko po objęciu urzędu przez Jaruzelskiego mieliśmy w SDP informację, że wojsko zaczyna się do czegoś przygotowywać. Powołano grupy operacyjne, które zbierały informacje o przedsiębiorstwach, biurach oraz wszelkich innych instytucjach, zatrudniających więcej osób. W maju dostaliśmy od wojskowych z Wrocławia wiadomości, że przygotowywane są listy, które według naszych podejrzeń miały być listami proskrypcyjnymi, czyli najzwyczajniej w świecie listy osób do zlikwidowania.
Mieliśmy podstawy do takich obaw – w grudniu 1980 r. przyszedł do budynku SDP na Foksal pułkownik ze sztabu Kulikowa, dowódcy wojsk Paktu Warszawskiego, i w rozmowie ze mną przedstawił taką receptę na sytuację w Polsce – Tri tisiaczy razstrielat’, a drugim pakupit’ patiefony, na co zapytałem – a za szto wy pakupitie etyje patiefony?, a on zareagował – Nu, da, prawilna…
Wtedy, w końcu maja 1981 r., Bogdan Gotowski i ja ściągnęliśmy Andrzeja Szczypiorskiego i Andrzeja Sicińskiego, jako Zespół Prognoz i Analiz DiP opracowaliśmy prognozę następstw interwencji wewnętrznej i zewnętrznej. Rozkolportowaliśmy ją w środowisku, również wśród ludzi z KC partii. Trafiła też na Miodową do prymasa, który już wtedy umierał, więc przekazaliśmy ją ówczesnemu jego sekretarzowi, Glempowi. W każdym razie wszyscy to dostali.
W opisie interwencji zewnętrznej przedstawiliśmy prognozy niepokojące dla naszych sowieckich sąsiadów, których potężne formacje stacjonowały w Polsce, a inne przechodziły bez ograniczeń naszymi terenami. Przewidywaliśmy, że spora część oddziałów Ludowego Wojska Polskiego, razem z dowódcami, podejmie walkę z oddziałami inwazyjnymi, zwłaszcza na odcinku zachodnim, przeciwko oddziałom wkraczającym z NRD i od strony Czech. Było to łatwe do sprawdzenia. Mieliśmy swoje, dosyć rozbudowane kontakty z wojskiem. Natomiast jeśli chodzi o interwencję wewnętrzną opisaliśmy, że dojdzie do całkowitego rozpadu partii oraz stosunków między władzą a społeczeństwem, raz na zawsze zostanie zerwany wszelki kontakt i społeczeństwo odwróci się do władzy plecami. Pisaliśmy, że nie należy się spodziewać jakiejś eksplozji walki zbrojnej, ponieważ społeczeństwo nie ma żadnego uzbrojenia, niemniej następstwa dla władzy będą niszczące. To wszystko, co się wydarzyło po 13 grudnia, tylko potwierdziło naszą prognozę.
Trafiłem wtedy znowu na kardiologię szpitala Pogotowia Ratunkowego na Hożej. Pewnego dnia moja żona, Roma, która przyjechała do mnie w odwiedziny, usłyszała od kogoś z ochrony: Nie mogę pani wprowadzić, bo tam jest generał Kiszczak. Kiszczak, którego miałem okazję poznać już wcześniej, przyjechał tam do mnie i próbował przekonywać, że następstwa tej interwencji wewnętrznej takie nie będą. Zdawałem sobie sprawę, że chce się zorientować, skąd my o wszystkim wiemy, powiedziałem tylko – teraz wiem, że to przygotowujecie…
Byliśmy w wyjątkowej sytuacji, ponieważ SDP miało samodzielny ośrodek informacji, prowadzony przez Jacka Kalabińskiego i Rafała Brzeskiego, często prostowaliśmy informacje rozpowszechniane wówczas przez PAP. Tak było na przykład z wiadomościami o strajkach i awanturach w Kielcach, które okazały się fikcją. Informację o tym, że to nieprawda, rozprzestrzeniliśmy natychmiast po odezwaniu się kolegów z Kielc.
Innymi słowy, trudno się dziwić, że ciężko było nas znieść. Naraz powstał całkowicie odrębny ośrodek informacji, niezwiązany bezpośrednio ani z opozycją, ani z „Solidarnością”, który podawał prawdziwe informacje, niezaangażowane po jakiejkolwiek stronie. Wiedzieliśmy nawet, jak wszystko jest przygotowywane. Wojskowe grupy operacyjne, które rozpoznawały wszystkie przedsiębiorstwa i firmy, ustalały owe listy „proskrypcyjne” ludzi Solidarności i opozycji, także przywódców zbuntowanych stowarzyszeń twórczych i naukowych (mój brat był wtedy szefem biura projektowego „Bistyp”, do niego też przyszli). Dostawaliśmy o tym wiadomości z całego kraju.
Na prośbę Z. Szczypińskiego:
Stefanie – przeczytałem i cały jestem dumny, że miałem szczęście jako „poziomka” poznać Cię i trochę namieszać w tamtym czasie, Kłaniam się nisko, czapką do ziemi, po polsku. Zbyszek S.
Nieskromnie pozwolę sobie poinformować, że niedawno minęło 57 lat naszej przyjaźni.
Ad multos annos
Plurimos annos, plurimos, tak jezuici śpiewają przy różnych okazjach, pozwalam sobie zaśpiewać również Stafanowi Bratkowskiemu. Pózno go poznałem, ale w czasach gdy taka znajomość jest wyjątkowo cenna. Jest wyspą na której czuję się dobrze i bezpiecznie gdy wokół szaleją fale bezmyślności, a może dokładniej rzecz ujmując, konformizmu.
To powinna być lektura obowiązkowa dla pokolenia wnuków Stefana. A dla mojego także, chociaż w innym celu.