Jerzy Klechta: Stefan146 min czytania

W sierpniu zorganizowaliśmy grupę Misji Dobrej Woli. W jej skład wszedł m.in. Karol Małcużyński i Henryk Samsonowicz. Także „Janek”, czyli Edmund Omańczyk, i Władysław Markiewicz. Wszystkich było nas pięciu. Przyjął nas i Kania, i Jaruzelski, i po raz pierwszy nowy prymas – Glemp, który żartobliwie powiedział na powitanie: „Ja jestem Glemp, ten mały prymas”. Rozmowa była bardzo interesująca, niemniej widać już było, że sytuacja jest niewesoła.

W tymże sierpniu odwiedził mnie i wyciągnął na spacer gen. Leon Dubicki, kiedyś dowódca artylerii w bitwie pod Lenino. Wyjeżdżał na Zachód i powiedział mi, że Jaruzelski przygotowuje wojskowy zamach stanu. Odpowiedziałem, że wiem, co go trochę zaskoczyło. Odruchowo zareagował – skąd wiecie? Powiedziałem, że dowiadywać się należy do mojego zawodu… Na Zachodzie Dubicki współpracował z Amerykanami; wrócił po roku 1989 do kraju i tłumaczyłem mu, żeby więcej nie wyjeżdżał, bo tylko tu jest bezpieczny; wyjechał jednak i zginął, zamordowany w swoim mieszkaniu w Berlinie przez nieznanych sprawców.


Artykuł podzielony na strony.
Numery stron (na dole) są aktywnymi odnośnikami.

Także wokół mnie robiła się coraz bardziej napięta sytuacja. Już w kwietniu tego roku wezwano mnie przed Centralną Komisję Kontroli Partyjnej. Rozmowa była dosyć ostra. Pamiętam, że zanim tam poszedłem, Jurek Wójcik uprzedził mnie: „Słuchaj, jak będzie tam w składzie taki gruby łysy facet, to żebyś wiedział, że cokolwiek powiesz, jeszcze wieczorem będą o tym wiedzieli w ambasadzie radzieckiej”. Dopiero jednak jesienią Centralna Komisja Kontroli Partyjnej postanowiła ostatecznie się mnie pozbyć i demonstracyjnie usunięto mnie z partii. Złożyło wtedy legitymację podobno około pół miliona ludzi. Ile naprawdę – trudno powiedzieć. Do KC napłynęło paręset listów, depesz i faksów w mojej obronie. W każdym razie upust członkostwa był ogromny i miałem z tego powodu pewną satysfakcję. Napisałem najkrótszy felietonik z cyklu „Uwag kolonelem” w „Życiu i Nowoczesności” – Jaki byłem, taki będę.

Jednak cały czas byliśmy w SDP na bieżąco z rozwojem wydarzeń i już w październiku dostaliśmy bezpośredni sygnał od oficerów przysłanych przez swojego dowódcę (nie ujawnię nawet dzisiaj, skąd), potem, na 6 tygodni przed 13 grudnia, że wojskowy zamach stanu będzie 13 grudnia. Dowiedziawszy się o tym, natychmiast pojechałem do prymasa, u którego był akurat Wałęsa z doradcami, Bronisławem Geremkiem i Tadeuszem Mazowieckim.

Powiedziałem, że za sześć tygodni dojdzie do wojskowego zamachu stanu. Na co Lech zareagował: „Panie Stefanie i pan chce nas straszyć?” I to paradoksalnie było szczęście, że moi przyjaciele nie zareagowali inaczej. Bo gdyby wtedy zaczęli się organizować dla odparcia tego zamachu stanu, to naturalnie krew polałaby się na niezmierzoną skalę. Ostrzeżenie o planowanym zamachu udało mi się nawet opublikować. Pisałem wówczas takie króciutkie, trzyzdaniowe tekściki, pt. Uwagi colonelem w „Życiu Warszawy” i w jednym z nich napisałem, że w ciągu sześciu tygodni dojdzie do „konfrontacji”. I cenzor to puścił! Odpowiedział na to Kuba Kopeć, który po listopadowym spotkaniu Jaruzelskiego z prymasem i Wałęsą, napisał kpiąco w „Szpilkach” coś w tym rodzaju: „Bratkowski prorokował nam konfrontację, a my tu właśnie mamy spotkanie, które świadczy o tym, że do żadnej konfrontacji nie dojdzie”.

Sam zamach stanu był wyjątkową operacją w sensie wojskowym. Władza nie została przejęta, mimo że aparat partyjny stracił wpływy i przestał się liczyć. W ciągu 2-3 dni partia się prawie rozpadła, został sam aparat. Za to sparaliżowano całkowicie kraj, co się żadnemu zamachowi stanu w historii nie udało. U nas się udało. Wiedzieliśmy, w jaki sposób wojsko jest do tego psychologicznie mobilizowane. Wiedziało, że przejmuje władzę z rąk aparatu partyjnego i robiło to z dużym przekonaniem. Były w związku z tym pewne szczegóły, w których miałem, że tak powiem, pewną zasługę. Dowiedzieliśmy się, że Stanisław Kociołek, pierwszy sekretarz komitetu warszawskiego, sprowadził z NRD 3 tys. broni krótkiej i rozdał aparatowi partyjnemu. Co to oznaczało, każdy z nas wiedział, bo na drzwiach tych aparatczyków pisano różnego rodzaju pogróżki, a tylko przecież bezpieka znała ich adresy. Napisałem wtedy swoje „Uwagi kolonelem”, dając do zrozumienia, że broń w rękach amatorów, nawet nie naładowana, czasem sama wypala. Potem mi powiedziano, że dzięki temu zarządzono rekwizycję całej broni, którą i aparat partyjny też musiał po 13 grudnia oddać do depozytu.

 

5 komentarzy

  1. Bogdan Miś 23.11.2019
  2. Bogdan Miś 23.11.2019
  3. PIRS 24.11.2019
  4. Obirek 24.11.2019
  5. Margaret P. Bonikowska 27.11.2019