W sierpniu zorganizowaliśmy grupę Misji Dobrej Woli. W jej skład wszedł m.in. Karol Małcużyński i Henryk Samsonowicz. Także „Janek”, czyli Edmund Omańczyk, i Władysław Markiewicz. Wszystkich było nas pięciu. Przyjął nas i Kania, i Jaruzelski, i po raz pierwszy nowy prymas – Glemp, który żartobliwie powiedział na powitanie: „Ja jestem Glemp, ten mały prymas”. Rozmowa była bardzo interesująca, niemniej widać już było, że sytuacja jest niewesoła.
W tymże sierpniu odwiedził mnie i wyciągnął na spacer gen. Leon Dubicki, kiedyś dowódca artylerii w bitwie pod Lenino. Wyjeżdżał na Zachód i powiedział mi, że Jaruzelski przygotowuje wojskowy zamach stanu. Odpowiedziałem, że wiem, co go trochę zaskoczyło. Odruchowo zareagował – skąd wiecie? Powiedziałem, że dowiadywać się należy do mojego zawodu… Na Zachodzie Dubicki współpracował z Amerykanami; wrócił po roku 1989 do kraju i tłumaczyłem mu, żeby więcej nie wyjeżdżał, bo tylko tu jest bezpieczny; wyjechał jednak i zginął, zamordowany w swoim mieszkaniu w Berlinie przez nieznanych sprawców.
Artykuł podzielony na strony.
Numery stron (na dole) są aktywnymi odnośnikami.
Także wokół mnie robiła się coraz bardziej napięta sytuacja. Już w kwietniu tego roku wezwano mnie przed Centralną Komisję Kontroli Partyjnej. Rozmowa była dosyć ostra. Pamiętam, że zanim tam poszedłem, Jurek Wójcik uprzedził mnie: „Słuchaj, jak będzie tam w składzie taki gruby łysy facet, to żebyś wiedział, że cokolwiek powiesz, jeszcze wieczorem będą o tym wiedzieli w ambasadzie radzieckiej”. Dopiero jednak jesienią Centralna Komisja Kontroli Partyjnej postanowiła ostatecznie się mnie pozbyć i demonstracyjnie usunięto mnie z partii. Złożyło wtedy legitymację podobno około pół miliona ludzi. Ile naprawdę – trudno powiedzieć. Do KC napłynęło paręset listów, depesz i faksów w mojej obronie. W każdym razie upust członkostwa był ogromny i miałem z tego powodu pewną satysfakcję. Napisałem najkrótszy felietonik z cyklu „Uwag kolonelem” w „Życiu i Nowoczesności” – Jaki byłem, taki będę.
Jednak cały czas byliśmy w SDP na bieżąco z rozwojem wydarzeń i już w październiku dostaliśmy bezpośredni sygnał od oficerów przysłanych przez swojego dowódcę (nie ujawnię nawet dzisiaj, skąd), potem, na 6 tygodni przed 13 grudnia, że wojskowy zamach stanu będzie 13 grudnia. Dowiedziawszy się o tym, natychmiast pojechałem do prymasa, u którego był akurat Wałęsa z doradcami, Bronisławem Geremkiem i Tadeuszem Mazowieckim.
Powiedziałem, że za sześć tygodni dojdzie do wojskowego zamachu stanu. Na co Lech zareagował: „Panie Stefanie i pan chce nas straszyć?” I to paradoksalnie było szczęście, że moi przyjaciele nie zareagowali inaczej. Bo gdyby wtedy zaczęli się organizować dla odparcia tego zamachu stanu, to naturalnie krew polałaby się na niezmierzoną skalę. Ostrzeżenie o planowanym zamachu udało mi się nawet opublikować. Pisałem wówczas takie króciutkie, trzyzdaniowe tekściki, pt. Uwagi colonelem w „Życiu Warszawy” i w jednym z nich napisałem, że w ciągu sześciu tygodni dojdzie do „konfrontacji”. I cenzor to puścił! Odpowiedział na to Kuba Kopeć, który po listopadowym spotkaniu Jaruzelskiego z prymasem i Wałęsą, napisał kpiąco w „Szpilkach” coś w tym rodzaju: „Bratkowski prorokował nam konfrontację, a my tu właśnie mamy spotkanie, które świadczy o tym, że do żadnej konfrontacji nie dojdzie”.
Sam zamach stanu był wyjątkową operacją w sensie wojskowym. Władza nie została przejęta, mimo że aparat partyjny stracił wpływy i przestał się liczyć. W ciągu 2-3 dni partia się prawie rozpadła, został sam aparat. Za to sparaliżowano całkowicie kraj, co się żadnemu zamachowi stanu w historii nie udało. U nas się udało. Wiedzieliśmy, w jaki sposób wojsko jest do tego psychologicznie mobilizowane. Wiedziało, że przejmuje władzę z rąk aparatu partyjnego i robiło to z dużym przekonaniem. Były w związku z tym pewne szczegóły, w których miałem, że tak powiem, pewną zasługę. Dowiedzieliśmy się, że Stanisław Kociołek, pierwszy sekretarz komitetu warszawskiego, sprowadził z NRD 3 tys. broni krótkiej i rozdał aparatowi partyjnemu. Co to oznaczało, każdy z nas wiedział, bo na drzwiach tych aparatczyków pisano różnego rodzaju pogróżki, a tylko przecież bezpieka znała ich adresy. Napisałem wtedy swoje „Uwagi kolonelem”, dając do zrozumienia, że broń w rękach amatorów, nawet nie naładowana, czasem sama wypala. Potem mi powiedziano, że dzięki temu zarządzono rekwizycję całej broni, którą i aparat partyjny też musiał po 13 grudnia oddać do depozytu.
Na prośbę Z. Szczypińskiego:
Stefanie – przeczytałem i cały jestem dumny, że miałem szczęście jako „poziomka” poznać Cię i trochę namieszać w tamtym czasie, Kłaniam się nisko, czapką do ziemi, po polsku. Zbyszek S.
Nieskromnie pozwolę sobie poinformować, że niedawno minęło 57 lat naszej przyjaźni.
Ad multos annos
Plurimos annos, plurimos, tak jezuici śpiewają przy różnych okazjach, pozwalam sobie zaśpiewać również Stafanowi Bratkowskiemu. Pózno go poznałem, ale w czasach gdy taka znajomość jest wyjątkowo cenna. Jest wyspą na której czuję się dobrze i bezpiecznie gdy wokół szaleją fale bezmyślności, a może dokładniej rzecz ujmując, konformizmu.
To powinna być lektura obowiązkowa dla pokolenia wnuków Stefana. A dla mojego także, chociaż w innym celu.