Ja sam przez parę lat zbierałem wszelkie doświadczenia udziału robotników we własności, zyskach lub zarządzaniu przedsiębiorstwami – licząc się z tym, że bez udziału i wpływu pracowników nie dojdzie do przemian ustrojowych. Wrocław wydał podziemnie mój tom Co zrobić, kiedy nic się nie da zrobić. We Wrocławiu zyskałem cennego współpracownika, potem pioniera problematyki własności pracowniczej, Janka Koziara. Nie odnieśliśmy sukcesu, a nawet nie zyskaliśmy zrozumienia. Zarówno ekonomiści, którym ich liberalizm nie pozwalał zrozumieć ani myśli Piusa XI, ani Ronalda Reagana, jak i politycy, byli przeciw. Ściśle – niezainteresowani.
W 1983 roku ks. Jerzy, dla mnie – Jurek Popiełuszko ściągnął mnie do prowadzenia uniwersytetu parafialnego w jego parafii, do którego sam dobrał słuchaczy. Zrobił to zresztą bezbłędnie, ponieważ nie było żadnej wtyki. To wszystko byli robotnicy i inżynierowie, których Jurek znał z huty, pochodzący ze środowisk żoliborskich. Chłopak po seminarium białostockim był klasycznym przykładem, co zabrzmi pretensjonalnie, polskiej mądrości ludu. Trudno sobie wyobrazić kogoś mającego większy dar oceny sytuacji.
Artykuł podzielony na strony.
Numery stron (na dole) są aktywnymi odnośnikami.
Nigdy nie posunął się za daleko nawet o jedno słowo i nigdy nie mówił z nienawiścią. Mobilizował za to ludzi do wytrwania, do dzielności i do wierności ideałom, o które chodziło. Na pierwszy wykład o nauce społecznej Kościoła ściągnąłem Michała Boniego. Bardzo dobrze nam ten uniwersytet szedł. Zajęcia – wykłady, seminaria, dyskusje – odbywały się chyba co dwa tygodnie. Zajęciami, które zyskały największe uznanie w oczach słuchaczy, był trening negocjacyjny Jacka Santorskiego. Jurek przykładał do niego dużą wagę. Sam przychodził na te zajęcia i w nich uczestniczył, mówiąc: Słuchajcie, musimy nauczyć się z nimi rozmawiać, bo oni będą musieli rozmawiać z nami. Ale trzeba umieć negocjować!
Zajęcia prowadził też Henryk Samsonowicz. Nie prowadził ich natomiast zaprzyjaźniony z Jurkiem Klemens Szaniawski, u którego w domu na Żoliborzu Jurek bywał. Ta uwaga jest ciekawa o tyle, że kiedy późniejszy morderca, Piotrowski, wezwał Jurka na przesłuchanie, to w pewnym momencie wyszedł, zostawiając w widocznym miejscu informację o tym naszym uniwersytecie. Jurek rzuciwszy na to okiem zauważył informację, iż profesor Szaniawski prowadzi u nas zajęcia. Dzięki temu już wiedzieliśmy, że nie mają żadnej wtyki i niczego o nas nie wiedzą. Na zakończenie roku zajęć Jurek powiedział: „Pamiętajcie, żeby się spotykać. Choćby na herbatce, ale spotykajcie się”.
Na stan wojenny społeczeństwo polskie zareagowało wielką traumą i ogromnym żalem, ale nie doszło do żadnych zbrojnych starć, choć mieliśmy problemy. Pamiętam faceta, który przyjechał z Sopotu i powiedział mi, że mają nagromadzoną broń i czekają tylko na instrukcje, a wiedzą, że znam się na wojsku. Oczywiście postarałem się przez kolegów rozpoznać, kto to był. Wyglądał na starego wariata. Był starszy ode mnie. Pojawił się jeszcze raz. Powiedziałem mu: Proszę pamiętać, że w moich oczach wygląda pan na prowokatora. Każda akcja, która uzasadni aktywność bezpieki i represje, nie jest na naszą korzyść, lecz na korzyść władzy. Obecny opór społeczeństwa jest znacznie dla niej dotkliwszy, niż jakakolwiek walka zbrojna.
Jednocześnie miałem przyjaciół chemików, którzy potrafili przygotować materiały wybuchowe klasy semteksu, dające fantastyczne wybuchy. To byli na tyle wybitni chemicy, że potrafili wszystko zrobić. Wyprodukowanie tego materiału nie byłoby dla nich żadnym problemem. Jedynym niebezpieczeństwem było to, że te grudki przy nieostrożnym zachowaniu mogły wybuchać w rękach szczeniaków. A należy pamiętać, że wtedy podjęcie partyzantki miejskiej było poważnie rozważanym wariantem zachowania wśród młodzieży.
Pamiętam, jak Teoś Klincewicz, szef grup oporu „Solidarni”, zabrał mnie do takiej grupy, którą przekonywałem, że to nie ma sensu. Usłyszałem od nich: No tak, panie Stefanie, bo pan jest narażony. Najpierw będą zabijali takich jak pan. Rozumiemy to. Więc potem zabraliśmy do nich Jurka Popiełuszkę, który ich przekonał mówiąc, że jedynym rozwiązaniem jest rozwiązanie chrześcijańskie, a nie podział społeczeństwa na wieczność. I to jakoś trafiło do wyobraźni tych chłopców. Nie wiem, czy dziś przyznają się do tych swoich planów.
Jedno jest pewne. Warianty rozwoju sytuacji były różne. Na szczęście zdrowy rozsądek wygrywał. To były oczywiście absolutne marginesy, niemniej w przypadku podjęcia partyzantki miejskiej takie marginesy odgrywają decydującą rolę. Do tego nie trzeba tłumu zwolenników. Wystarczy zorganizowana grupa kilku lub kilkunastu ludzi i można zamienić całe miasto w wybuchający tort. Wiedzieliśmy, czego się można obawiać. A nawet, jak to zrobić.
W 1983 roku pewien młody człowiek – szef „Hybryd”, zaprosił mnie do tego klubu na rozmowę z przedstawicielami aparatu partyjnego. Spotkanie nie doszło jednak do skutku, zakazano pomysłodawcy jego zorganizowania. Wtedy postanowiłem nagrać swoją wypowiedź, adresowaną do tegoż aparatu partyjnego, na magnetofonie kasetowym. Tak wynalazłem coś, co potem okazało się nie moim wynalazkiem, bo wcześniej wpadł na ten sam pomysł nie kto inny, jak Chomeini. Uznałem, że to bardzo dobry sposób na przekazywanie tego, co ma się do powiedzenia, społeczeństwu i na komunikowanie się z nim. Magnetofon kasetowy – w przeciwieństwie do telewizora – okazał się wynalazkiem antypaństwowym, ponieważ pozwalał powielać w nieskończoność to, co się nagra. Uruchomiłem wtedy taką samo powielającą się gazetę dźwiękową, którą zresztą tak nazwałem – „Gazeta Dźwiękowa”. Robiłem ją aż do 1988 roku.
Na prośbę Z. Szczypińskiego:
Stefanie – przeczytałem i cały jestem dumny, że miałem szczęście jako „poziomka” poznać Cię i trochę namieszać w tamtym czasie, Kłaniam się nisko, czapką do ziemi, po polsku. Zbyszek S.
Nieskromnie pozwolę sobie poinformować, że niedawno minęło 57 lat naszej przyjaźni.
Ad multos annos
Plurimos annos, plurimos, tak jezuici śpiewają przy różnych okazjach, pozwalam sobie zaśpiewać również Stafanowi Bratkowskiemu. Pózno go poznałem, ale w czasach gdy taka znajomość jest wyjątkowo cenna. Jest wyspą na której czuję się dobrze i bezpiecznie gdy wokół szaleją fale bezmyślności, a może dokładniej rzecz ujmując, konformizmu.
To powinna być lektura obowiązkowa dla pokolenia wnuków Stefana. A dla mojego także, chociaż w innym celu.