W domu nie było drylu wojskowego. Byliśmy wychowywani bez żadnych nacisków. Natomiast ważne było, żeby nie płakać – to mama nam wpajała – i nie rozczulać się nad sobą. Zapamiętałem, jak rozbiłem sobie kolano i pociekło trochę krwi: mama umyła je, przykleiła kawałek bibułki i powiedziała: Wracaj do zabawy. W ogóle uczyła nas, że nie należy się niczym takim przejmować.
Odebrałem jeszcze jedną ważną lekcję, posłany przez mamę chyba po marchew na Świętojerską. To był czas, kiedy bawiliśmy się z moim przyjacielem, Adasiem Kaczyńskim, ołowianym wojskiem. Na tej ulicy Świętojerskiej był również sklep właśnie z ołowianymi żołnierzami. Nie było tej marchwi i ja za te pieniądze kupiłem pudełko ołowianych żołnierzy. Mama powiedziała z pogardą: Stefusiu, to jest defraudacja! Takie rzeczy w przypadku dorosłego człowieka są hańbą!
I żyłem z traumą defraudanta, o ile można tak powiedzieć, dobre parę miesięcy. Miałem z tego powodu bardzo złe mniemanie o sobie (mój brat mi przypomniał, że poszliśmy wtedy razem do jatki końskiej na tę Świętojerską i kupiliśmy, skoro mięsa nie było, tych żołnierzy ołowianych, których musieliśmy potem przez pół roku spłacać z naszych „pensji” miesięcznych).
Na czas powstania w getcie mama nas jak inne dzieci wywiozła z domu, żeby jakieś kule nas nie dosięgły, bo vis a vis naszego domu, jak się po latach okazało, była główna kwatera Żydowskiego Związku Wojskowego (to ci, co wywiesili sztandary polski i żydowski). Od nas, z Muranowskiej 6, szedł podkop, którym do getta przechodził Karski. Jak wspaniale funkcjonowała konspiracja, dowodzi to, że dzieciaki, tak przecie wścibskie, nigdy tego podkopu nie odkryliśmy. Mało tego, ciocia Lila kazała nam trzymać się z daleka od dozorcy, bo dozorca „zadaje się chyba z Niemcami”, a on oczywiście pilnował tego podkopu.
Artykuł podzielony na strony.
Numery stron (na dole) są aktywnymi odnośnikami.
To, co mi z okupacji zostało, to otrzaskanie się z krwią i śmiercią. Kiedy przechodziłem Bonifraterską, pod murem klasztoru Bonifratrów odbywała się jedna z egzekucji masowych. Zebrało się tam dużo ludzi i jeden z mężczyzn podniósł mnie, żebym zobaczył jak niemiecka Einsatzgruppe rozstrzeliwuje kilkunastu ludzi. Następnych salw już nie oglądałem, ale pamiętam ten widok doskonale. No i oczywiście potem, podczas Powstania Warszawskiego, widziałem jak umierał przy mnie na podwórku naszego domu piętnastoletni chłopak, którego lekarz trzymał za ręce i mówił mu: Zaśnij teraz, zaśnij, spokojnie zaśnij. A ja wiedziałem, że on umiera.
Zapytałem potem tego lekarza: Ale pan doktor wiedział, że on umiera? On powiedział: Tak, ale nie chciałem, żeby umierał w strachu.
I jeszcze jeden taki bardzo charakterystyczny szczegół. Po drugiej stronie muru w czasie Powstania było już całkowicie wyburzone getto. Myśmy wtedy przechodzili przez dziurę w murze i jak były spokojniejsze dni, to się tam bawiliśmy. Raz nadleciały sztukasy i jeden z nich, może nas i zobaczył, w każdym razie spikował, ostrzelał te kupy gruzu i poleciał dalej. Myśmy, widząc, że on pikuje, dali nura do muru, ale to mogło nas kosztować nawet życie.
Tam też zdarzył mi się szczególnie drastyczny przypadek. Widziałem jak sanitariuszka chciała obandażować głowę trupa powstańca z rozwaloną czaszką, żeby go pogrzebać, ale nie mogła, bo ten mózg się wylewał. I ja pobiegłem do naszej kuchni powstańczej w rogu podwórza i przyniosłem jej taką potężną, drewnianą łychę do nakładania jedzenia. To nie była elegancka łyżka, tylko taka z bardzo szerokim trzonkiem. I pamiętam ją wtedy ładującą ten mózg do czaszki.
To o tyle było istotne, że potem, kiedy miałem lat 17 i po pierwszym roku studiów na Wydziale Prawa UJ praktykowałem w prokuraturze w Chrzanowie, zimna krew mi się przydała. Pewnego dnia lata 1952 zostałem skierowany do Krzeszowic, by nadzorować sekcję zwłok młodej kobiety, która poderżnęła brzytwą gardła swoim dwóm małym synkom, a potem sobie tętnicę. Mieszkała dosłownie na tyłach parku Pałacu Potockich, gdzie mieścił się nasz Dom Młodzieży i gdzie się chowałem. Jak otworzyliśmy drzwi domku, w którym to się stało, podłogę pokrywała centymetrowa, dwucentymetrowa warstwa krwi. Dwaj lekarze omal nie zwymiotowali i tylko ja z szoferem mogliśmy nosić te trupki im na stół. Co gorsza, pojechałem tam bez śniadania i byłem po prostu głodny.
A tam był ogród jabłoni, więc zerwałem jabłko i zacząłem jeść. I jeden z tych lekarzy, doktór Nąckiewicz, który znał mnie z Zakładu, a notabene leczył te dzieci i łzy dosłownie płynęły mu z oczu – zobaczył mnie i z sarkazmem – wiedział, że jestem z Warszawy – mówi do kolegi: No tak, te dzieci z Pałacu zabijały ludzi, zanim ich robiły. Ja powiedziałem: Panie doktorze, ja po prostu jestem głodny. – Ale jak można jeść w takiej chwili? A ja na to: Krew jest dla mnie czymś normalnym. Nie tyle jej widziałem. To była okupacyjna odporność na śmierć i krew.
Z powstania wyszliśmy wszyscy razem – brat z kotkiem na ręku, którego mu Pruszkowie ukradli i zjedli. Za nami z całej dzielnicy został nietknięty fronton naszej kamienicy, z naszym mieszkaniem na IV piętrze. Niemcy palili to, co tak przetrwało, miotaczami ognia. Szliśmy przez całe miasto, mijając po obu stronach płonące domy na Woli, podpalone przez Niemców, i trupy.
I tam, po drodze, jedyny raz puściły mi się z oczu łzy. To było na myśl, że 3 tys. tych starodruków, zebranych przez ojca, zostanie zniszczone i spalone. Mama, która zapytała, dlaczego płaczę, powiedziała wtedy: Popatrz, tu chłopczyk ma rozdarty policzek. A ta pani kuleje, ma przestrzeloną nogę. My wychodzimy cali! Wychodzimy z tym, co mamy w głowach. To wystarczy.
I ponieważ myśmy nie płakali nigdy, to naturalnie tak też wyszliśmy z Warszawy. To było 21 sierpnia. Po drodze nocowaliśmy w jakimś kościele na Woli, potem wywieźli nas do Pruszkowa. Byliśmy podobno pierwszym transportem, który już nie pojechał do Oświęcimia, bo tak Oświęcim był zatłoczony. Powieźli nas potem do Skierniewic, gdzie na polu stały rozbite namioty tworząc obóz.
Tam spędziliśmy trzy tygodnie, a ja dostałem wrzodów na łydkach z awitaminozy. Lewa łydka była już tak owrzodzona, że trzeba było operować. Oczywiście nie było żadnych środków znieczulających, więc krojono i szyto mnie na żywca. Córka skierniewickich przyjaciół mamy, Nutka Sawicka (była łączniczka z powstania warszawskiego), która była sanitariuszką, opowiedziała mi potem, jak ci lekarze podczas zabiegu zerkali na mnie i mówili: A on ani stęknie! Ja podobno dumnie powiedziałem: Bo ja jestem z powstania.
Nie pamiętałem tej swojej odzywki. Oczywiście bolało, nawet bardzo, ale co z tego? 2 września 1944 były moje imieniny i mama mnie zapytała: Stefusiu, sam widzisz, jak jest. Co ja ci mogę dać? Ja na to: Osełkę masła. I państwo Sawiccy, mieszkańcy Skierniewic, postarali się o tę osełkę masła dla mnie. Zapytałem, czy mogę ją całą zjeść, i zjadłem – łyżeczka po łyżeczce. Prawdziwe masło. Cudownie to smakowało.
Potem rozebrali nas z tego obozu okoliczni chłopi spod Skierniewic i Łowicza. My trafiliśmy do Lnisna, do rodziny Meszków, którzy umieścili nas na ganku swojej dwuczęściowej chaty dwóch rodzin Meszków, „królów” i „cysorzy”. Jak przyszła zima, to nam woda w wiadrze zamarzała. My spaliśmy pod pierzyną, więc było ciepło, ale spod tej pierzyny wyskakiwało się od razu na mróz. I to nas chyba też zahartowało. W grudniu 1944 roku mama zawiozła nas na kilka dni do Krakowa, żebyśmy zobaczyli to miasto, zanim je Niemcy zniszczą. Po inwazji 15 stycznia 1945 patrzyliśmy na uciekających przez naszą wieś Niemców. To były kilkunastoletnie szczeniaki i zmęczeni, sterani starsi ludzie. Armia niemiecka była już wtedy demograficznie w bardzo kiepskim stanie, nasza Ulisia Meszkowa, „królowa”, wyniosła im garnek gorącego mleka. I to, mimo że może z tydzień temu, może więcej , Niemcy rozstrzelali kilkunastu chłopów w sąsiedniej wsi Byczki. Swoją drogą – ach, to mleko i śmietana u Meszków! Pamiętam je do dzisiejszego dnia, podobnie jak masło osełkowe produkcji pani Ulisi.
Na prośbę Z. Szczypińskiego:
Stefanie – przeczytałem i cały jestem dumny, że miałem szczęście jako „poziomka” poznać Cię i trochę namieszać w tamtym czasie, Kłaniam się nisko, czapką do ziemi, po polsku. Zbyszek S.
Nieskromnie pozwolę sobie poinformować, że niedawno minęło 57 lat naszej przyjaźni.
Ad multos annos
Plurimos annos, plurimos, tak jezuici śpiewają przy różnych okazjach, pozwalam sobie zaśpiewać również Stafanowi Bratkowskiemu. Pózno go poznałem, ale w czasach gdy taka znajomość jest wyjątkowo cenna. Jest wyspą na której czuję się dobrze i bezpiecznie gdy wokół szaleją fale bezmyślności, a może dokładniej rzecz ujmując, konformizmu.
To powinna być lektura obowiązkowa dla pokolenia wnuków Stefana. A dla mojego także, chociaż w innym celu.