Pracowało również dość osobliwe konwersatorium, którego historię spisał przed śmiercią Andrzej Siciński, jego uczestnik. Zainicjował je Bogdan Gotowski i po jego śmierci nazywało się to Konwersatorium imienia Gotowskiego. Spotykało się w domu państwa Gotowskich.
Brali w nim regularnie udział: Stanisław Stomma, Edmund Osmańczyk, Jan Szczepański, Klemens Szaniawski, Ryszard Reiff, Jerzy Regulski, Andrzej Siciński i ja, również Bohdan Lewandowski, który był „kanałem” łączności z władzą jako przyjaciel Rakowskiego, bardzo obiektywny w jej ocenach, a w naszym gronie ogromnie wartościowy dla oceny sytuacji z pozycji polityki międzynarodowej. Wpadali też Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek. Prowadzono bezpardonowe i zimne analizy sytuacji. Bardzo istotną rolę odgrywał Jan Edmund Osmańczyk („Janek” był przed wojną podopiecznym mojego ojca, który go wysłał na studia do Polski z polskim stypendium; kiedy poznałem Janka, a dowiedział się, że jestem synem Stefana, łzy mu popłynęły z oczu ze wzruszenia, utulił mnie jak syna). Właśnie jego i moim pomysłem była w 1987 roku „60-tka” i wystosowany przez nią list do papieża, swoista deklaracja niepodległości, przed kolejną jego pielgrzymką do Polski. „60-tka” była gronem ludzi legalnie wybranych przez różne organizacje do ich władz jeszcze przed 13-tym grudnia. Grupowała intelektualistów, władze „Solidarności” i władze innych, rozwiązanych później, stowarzyszeń twórczych i naukowych. Nie stracili swoich mandatów, ponieważ władza im tych mandatów odebrać nie potrafiła. Nie kooptowali żadnych przedstawicieli ugrupowań politycznych, ponieważ ci mogli być tylko samozwańcami, bez oparcia w żadnych wyborcach. Nie byliśmy żadnymi „różowymi”, dogadującymi się w rozmowach z władzą z „czerwonymi”. Nadal byliśmy uważani za szefów swoich organizacji tudzież instytucji – Henryk Samsonowicz za rektora Uniwersytetu Warszawskiego, ja za szefa SDP itd. „Sześćdziesiątka” przekształciła się potem w Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, złożony z tych legalnie wybranych ludzi.
Artykuł podzielony na strony.
Numery stron (na dole) są aktywnymi odnośnikami.
Z Komitetem związane miałem jedyne negatywne doświadczenie. W końcu 1988 roku zaproponowałem powołanie naszego, opozycyjnego „gabinetu cieni”. Chodziło o to, żeby dla każdej dziedziny dotyczącej rządzenia krajem dobrać jednego fachowca, który skupi wokół siebie innych i razem przygotują projekty tego, co trzeba w kraju zmienić. Sprzeciw był dość duży. Sprzeciwili się: Bronek Geremek, Jacek Kuroń i chyba nawet Władek Frasyniuk. Uważali, że będziemy oskarżeni o próbę obalenia ustroju i chęć przejęcia władzy, a my chcemy przecież doprowadzić do rozmów. Nie mogłem im wytłumaczyć, że nie ma mowy o obaleniu ustroju, bo niby jak. Mówiłem, że jak władza poluzuje i pozwoli społeczeństwu coś robić, to musimy wiedzieć, za co się i jak zabrać. Ale to nie trafiało do nich zupełnie. Jedyny poparł mnie wtedy Ryszard Reiff, doświadczony w administracji i organizacji. Cała reszta byli to ludzie pierwszej szlachetności i ogromnej mądrości, ale nie mający nic wspólnego z rządzeniem krajem i problemami państwa. To się zresztą potem na nas odbiło.
Wtedy byłem też po raz ostatni zatrzymany w dość zresztą zabawny sposób. Spieszyłem się na posiedzenie Komitetu Obywatelskiego u księdza Romana Indrzejczyka (zginął w katastrofie samolotu pod Smoleńskiem) na Czarnieckiego. Naraz przyjechali po mnie do domu i zawieźli na Rakowiecką. Tam powiedzieli, że mają mnie przetrzymać tak długo, żebym na to posiedzenie nie zdążył. Tak samo zatrzymali Adama Michnika, Klemensa Szaniawskiego i Geremka. Przez cały ten czas zabawiali mnie rozmową, bardzo zresztą zabawną. Mieli na temat ustroju takie samo zdanie jak ja. Zapytałem ich: No dobrze, a jak ten reżim się przewróci, to co będziecie robić? A oni na to z całym spokojem: Och, tacy jak my zawsze będą potrzebni!
Na prośbę Z. Szczypińskiego:
Stefanie – przeczytałem i cały jestem dumny, że miałem szczęście jako „poziomka” poznać Cię i trochę namieszać w tamtym czasie, Kłaniam się nisko, czapką do ziemi, po polsku. Zbyszek S.
Nieskromnie pozwolę sobie poinformować, że niedawno minęło 57 lat naszej przyjaźni.
Ad multos annos
Plurimos annos, plurimos, tak jezuici śpiewają przy różnych okazjach, pozwalam sobie zaśpiewać również Stafanowi Bratkowskiemu. Pózno go poznałem, ale w czasach gdy taka znajomość jest wyjątkowo cenna. Jest wyspą na której czuję się dobrze i bezpiecznie gdy wokół szaleją fale bezmyślności, a może dokładniej rzecz ujmując, konformizmu.
To powinna być lektura obowiązkowa dla pokolenia wnuków Stefana. A dla mojego także, chociaż w innym celu.