Ten nasz Wydział Prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, to w ogóle niewiarygodna historia. W najgorszym stalinowskim czasie, od 1951 r. uczyli nas najlepsi profesorowie dwóch przedwojennych uniwersytetów – Jagiellońskiego i Jana Kazimierza we Lwowie. I uczyli tak jak w II Rzeczpospolitej. Studiowałem na ostatnim roku, który przeszedł normalny pełny kurs Wydziału Prawa według przedwojennego programu, jeszcze z profesorem Jerzym Landem – ostatnim uczniem Leona Petrażyckiego i wykładanej przez niego jego teorii prawa. To byli ludzie, którzy brali udział w formowaniu kodeksów. Były dwa przedmioty skancerowane zupełnie. Ekonomia polityczna i na czwartym roku prawo rolne, które wykładał niejaki Julian Haraschin. Ale i tak kadra była zupełnie wyjątkowa, bo nawet Marek Waldenberg z Katedry Podstaw Marksizmu-Leninizmu był człowiekiem, którego potem bezpieka śledziła w Październiku 56’. Był socjalistą, byłym członkiem powojennego Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej. To było paradoksalne, a jednocześnie nieocenione, bo już moi młodsi koledzy, studenci polskich wydziałów prawa z lat 60., odbierali nauki prawa zupełnie inne.
Trafiłem na Wydział Prawa zupełnie nieprzygotowany na to, co się wokół działo. Pierwszą lekcję odebrałem już po półtora miesiąca od rozpoczęcia studiów. Otóż powierzono mi zrobienie gazetki wydziałowej. W tym czasie była u nas jakaś zabawa, na której nie byłem, ale członkowie egzekutywy tak się bawili, że pogubili prezerwatywy. No i ja to w tej gazetce obśmiałem, następnie zostałem wezwany na godzinę jedenastą wieczorem do zarządu uczelnianego ZMP, który urzędował w krakowskiej Rotundzie. Stoły były ustawione w półkole, sędziowie – jeżeli tak można o nich powiedzieć – siedział za tymi stołami, a na środku stało krzesło. Kiedy na nie usiadłem, skierowano na mnie światło lampy. No, więc ja odwróciłem tę lampę w ich stronę. I zaczęły się pytania: „Kto mnie zainspirował, żebym tak napisał?” itd. A ja po trzecim pytaniu dosłownie się wściekłem się i powiedziałem: „Wy nie wiecie, skąd ja jestem! – myślałem oczywiście o zakładzie wychowawczym – Nie wiecie, z kim macie do czynienia! Nie mam zamiaru tu z wami rozmawiać!” Naurągałem im, prawie zwymyślałem. Wstałem, wsunąłem krzesło i wyszedłem. Na tym się skończyło. Po tym zdarzeniu zaczęli szukać pytać skąd ten facet jest?
Artykuł podzielony na strony.
Numery stron (na dole) są aktywnymi odnośnikami.
Moja pozycja na wydziale, było nie było smarkacza, była dość ciekawa i całkiem niezła. Miałem 16 lat, siedziałem na zajęciach – ciepłą jesienią jeszcze w krótkich spodenkach – notując wykłady profesora Michała Patkaniowskiego, a on zwracał się do mnie z wysokości katedry w te mniej więcej słowa: „Panie Stefanie, powinniśmy teraz przejść do monarchii perskiej, ale czy nie byłoby wskazane, abyśmy jednak wcześniej zajęli się władcami medyjskimi…”
Nie można powiedzieć, żeby to było przyjmowane jakoś specjalnie przychylnie przez tych wszystkich dookoła z naszego roku, ale ponieważ byłem nie tylko wyszczekany, lecz rzeczywiście należałem do dobrych studentów i pasjonowałem się historią – ta demonstracyjna wymiana zdań z profesorem wszystkich zaskoczyła a mnie rozbawiła. Profesor był dawnym zetowcem i znał oczywiście moją matkę, z którą dwa czy trzy razy byłem u niego w domu. Rozmawiał ze mną niemal jak z partnerem i wszczepił mi zainteresowanie swoją pasją, włoskimi miastami-republikami późnego średniowiecza.
Tym starym prawnikom zawdzięczam niesłychanie dużo. I to nie tylko w dziedzinie wiedzy, ale przede wszystkim, jeśli chodzi o sposób myślenia. Mieliśmy cudownego zupełnie wykładowcę logiki i prawa karnego, prof. Władysława Woltera. Do egzaminu dobrze było znać na pamięć całą część ogólną Kodeksu Karnego, bo konflikty między pojęciami w Kodeksie Makarewicza (niezbyt precyzyjnie ujętymi), jak rozróżnienie „winy nieumyślnej” a „umyślności”, analizował na przykładzie brzmienia norm. Jednym słowem, można było z tego wiele wynieść. Wielki cywilista, Leon Przybyłowski, pytał mnie półtorej godziny – z myślą, jak potem powiedział, o zatrzymaniu mnie w swojej katedrze.
Na prośbę Z. Szczypińskiego:
Stefanie – przeczytałem i cały jestem dumny, że miałem szczęście jako „poziomka” poznać Cię i trochę namieszać w tamtym czasie, Kłaniam się nisko, czapką do ziemi, po polsku. Zbyszek S.
Nieskromnie pozwolę sobie poinformować, że niedawno minęło 57 lat naszej przyjaźni.
Ad multos annos
Plurimos annos, plurimos, tak jezuici śpiewają przy różnych okazjach, pozwalam sobie zaśpiewać również Stafanowi Bratkowskiemu. Pózno go poznałem, ale w czasach gdy taka znajomość jest wyjątkowo cenna. Jest wyspą na której czuję się dobrze i bezpiecznie gdy wokół szaleją fale bezmyślności, a może dokładniej rzecz ujmując, konformizmu.
To powinna być lektura obowiązkowa dla pokolenia wnuków Stefana. A dla mojego także, chociaż w innym celu.