10.02.2020
Koniec II i początek III dekady dwudziestego pierwszego wieku dostarczyły nam niemało mocnych wrażeń.
Patrząc z perspektywy polskiej głównymi wydarzeniami międzynarodowymi końca ubiegłego roku była seria wystąpień prezydenta Rosji, który bardzo szczegółowo, choć mało akuratnie zajął się historią naszego kraju. Już sam fakt, że prezydent mocarstwa poświęca niemal cale ważne przemówienie historii innego kraju, jest wydarzeniem bez precedensu. Mało tego, w kolejnych wystąpieniach temat ten był kontynuowany i rozwijany, a także powtarzany w różnych wariantach przez cały polityczny establishment Rosji.
Wszystko wskazuje na to, że wystąpienie Putina w Akademii Wojskowej było fragmentem szerszego, przemyślanego planu, przygotowaniem artyleryjskim przed kolejnym wystąpieniem, tym razem w Jerozolimie, no i wreszcie przed kulminacją, która nastąpić ma w Moskwie 9 maja podczas zapowiadanych jako przełomowe wydarzenie międzynarodowe obchodów zakończenia II wojny Światowej. Tak odczytano to w Polsce i stąd decyzja prezydenta Andrzeja Dudy, by jeden z największych zjazdów światowych przywódców zbojkotować.
Jednak w polityce światowej działo się więcej. Na początku stycznia, po zabiciu przez Amerykanów ważnego irańskiego generała wydawało się, że świat stanął nieomal w przededniu wojny, a jeśli nie, to zmasowanych ataków terrorystycznych. Tak się nie stało, ale ceny ropy poszybowały bardzo wysoko.
Potem stanęliśmy przed groźbą eskalacji wojny domowej w Libii. I w przypadku napięcia wokół Iranu i w Libii głównym, beneficjentem rosnących napięć była Rosja, która na konferencji w Berlinie mogła wystąpić w roli rozdającego karty rozjemcy.
Wreszcie doszło do nieczęstego zjazdu wszystkich niemal możnych naszej części świata Jerozolimie, gdzie Putinowi zarezerwowano miejsce i status nieomal światowego hegemona. Wydawało się zatem, że wielki plan Putina, powrotu do grona wielkich rozgrywających w światowej polityce, a może i czegoś więcej bliski jest realizacji.
O wyjątkowym znaczeniu roku 2020 w wielkim strategicznym planie Putina ciekawie mówili niedawno dwaj czołowi analitycy polityki swego kraju Walerij Sołowiej i Andrij Piontkowski. Otóż ich zdaniem w bieżącym roku Rosji grożą poważne wstrząsy społeczne i polityczne. Twierdzą, że Putin — jak wielu autokratów przed nim — spektakularnymi sukcesami w polityce zagranicznej chce przykryć, a może i odsunąć nadciągający kryzys. Wszak pamięta, że szczyt popularności i poparcia zyskał, anektując Krym. Owszem, dotknęły go sankcje, ale słusznie przewidział, że rozpychając się na światowej scenie, zmusi tzw. Zachód do ponownego zaproszenia na światowe salony — i do spotkania jerozolimskiego wydawało się, że plan ten jest bliski realizacji.
Najpierw było spotkanie G 20 w Osace, gdzie nikt już nie wypominał mu Ukrainy, czy nawet zestrzelenia cywilnego samolotu. Potem przywrócono Rosji prawo głosu w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy. A wszystko to działo się w kontekście wywalczenia sobie przez Rosję – na skutek abdykacji USA – pozycji głównego rozgrywającego w Syrii czy szerzej, na Bliskim Wschodzie. I to bardzo tanim kosztem, ściślej życiem kilkudziesięciu ochotników tzw. Grupy Wagnera. Ta pozycja zaowocowała coraz bliższymi związkami z Turcją i już wielu wieszczyło, że lada chwila Putinowi uda się wyłuskać z NATO kraj mający po USA najliczniejszą w sojuszu armię.
Grudniowy atak propagandowy na Polskę był niewątpliwie przygrywką do spotkania jerozolimskiego, ale może miał w zamyśle bardziej złowrogie cele.
Dla przypomnienia, choć analogie mogą być złudne, aneksję Krymu poprzedził zmasowany atak propagandowy na Ukrainę i to dokładnie w tej samej poetyce, czyli poprzez oskarżanie atakowanego o historyczne przewiny w czasach II wojny Światowej i o wszechobecny rzekomo antysemityzm. I w jednym i w drugim przypadku atak był o tyle trudny do odparcia, że zarówno Ukraina, jak i Polska zamiast badania historii uprawiają w ostatnich latach wyłącznie tzw. politykę historyczną polegającą na skrzętnym ukrywaniu wszelkich niewygodnych zdarzeń z przeszłości, które mogłyby zakłócić obraz własnego kraju jedynego sprawiedliwego wśród narodów świata. Nic zatem dziwnego, że propagandowy atak na Polskę przeprowadzony wyjątkowo brutalnie i wyjątkowo kłamliwie nie spotkał się ze zmasowanym potępieniem, wsparcie Polski odbywało się – jeśli chodzi o rządy półgębkiem – wsparcie na poziomie oświadczeń ambasadorów, jeśli zaś chodzi opinię publiczną, najczęstszym komentarzem w prasie było, że oto starły się ze sobą dwa nacjonalizmy, które naginają historię do własnych politycznych celów. Z nieodłącznym niestety przy takich okazjach wspomnieniem polskiej ustawy mającej karać więzieniem za przypominanie mniej chwalebnych kart z naszej przeszłości. O tym, że jeszcze surowsza niż dzieło ministra Jakiego ustawa od dawna funkcjonuje w Rosji — nie wspominano.
I w takiej właśnie atmosferze doszło do jerozolimskiego spotkania. Rzeczywiście, jeśli chodzi o liczbę koronowanych głów i szefów państw imponującego. Podobnie liczne zjazdy odbywają się niemal wyłącznie przy okazji wielkich pogrzebów.
Nieobecność Polski, owszem, była zauważona, jednak żal, jeśli nawet był wyrażany, to niezbyt donośnie, a znacznie większy rozgłos niż nasza nieobecność zyskał piękny skądinąd gest prezydenta Ukrainy Zelenskiego, który ostentacyjnie swoje miejsce w pierwszym rzędzie ustąpił tym, o których w Jerozolimie całkowicie zapomniano, czyli żyjącym świadkom wydarzeń, którym cala uroczystość rzekomo miała być poświęcona.
Wystąpienie prezydenta Putina, jeśli chodzi o część historyczną, było, jak na niego, stonowane, choć oczywiście nie obyło się bez oficjalnego kłamstwa polegającego na zaliczeniu do radzieckich ofiar Holocaustu Polskich obywateli Żydów, którzy znaleźli się pod sowiecką okupacją. Gorzej było z częścią artystyczną.
Pomiędzy przemówieniami wiceprezydenta Pence’a a prezydenta Macrona zaprezentowano krótki film o historii II wojny światowej, która – jak wiadomo – zaczęła się od najazdu Niemiec na Związek Radziecki. To jeszcze wydawało się do przełknięcia. Jednak w filmie tym znalazła się mapa, która przedstawiać miała hitlerowskie podboje w 1942 roku. Z mapy tej wynikało, że to dopiero w 1942 roku Hitler podbił Czechosłowację, Polskę, a przy okazji też inny niepodległy kraj, czyli Prusy Wschodnie. Na mapie tej znalazła się ogromna Białoruś, sięgająca na północy od granicy ze wspomnianymi Prusami Wschodnimi na południu zaś z Rumunią, która też w takim kształcie jak zaznaczono — nigdy nie istniała. Ta stworzona w wyobraźni autorów mapy Białoruś obejmowała nie tylko nieomal cała Ukrainę, której na mapie w ogóle nie ma, resztę bowiem jej terytorium autorzy przyłączyli wprost do Rosji, lecz także całą okupowaną przez Sowietów część Polski, też zresztą zaznaczonej w granicach, które w rzeczywistości nigdy nie istniały. Na dodatek twórcy mapy pomylili hitlerowskie obozy koncentracyjne z obozami zagłady co w Yad Vashem, gdzie na tego rodzaju niuanse zwracana jest szczególna uwaga, zabrzmieć musiało wyjątkowo zgrzytliwie.
W pierwszej chwili nikt tego specjalnie nie zauważył, ale już nazajutrz sprawę komentować zaczęły media i wybuchnął skandal. Instytut Yad Vashem, który był jednym ze współorganizatorów wydarzenia i gdzie rzecz się cala odbywała, pospieszył z wyjaśnieniami, że z całym propagandowym filmem, a już szczególnie z mapą nie ma nic wspólnego. Wątłe to jednak tłumaczenie jak na instytucję, która uchodzić pragnie za poważną placówkę badawczą i ostateczną instancję w sprawach dotyczących Zagłady. Zapewne izraelski Instytut nie był autorem tej szczególnej filmowej produkcji, ale sam fakt, że w jego murach taki film został zaprezentowany, poważnie nadszarpnął wizerunek tej instytucji. Podobny absmak czuć musieli wszyscy uczestnicy tego wydarzenia, które po tej projekcji okazało się dokładnie tym, czym było: propagandową ustawką Putina zaaranżowaną usłużnie przez Izrael, którego premier nie tylko walczy o reelekcję, ale wprost o unikniecie pójścia za kraty za zwyczajną korupcję.
Jeśli część artystyczna jerozolimskiej konferencji była gorsząca, to część polityczna co najmniej niepokojąca. W swoim przemówieniu Putin zaproponował nowy ład polityczny świata polegający, w skrócie, na powrocie do systemu jałtańskiego, z tą tylko różnicą, że do grona mocarstw dzielących świat na swe strefy wpływów doproszono by Chiny. Zazwyczaj, gdy jakichś kraj występuje z tak daleko idącą propozycją, jej publiczne ogłoszenie poprzedzają dyskretne dyplomatyczne sondaże, pozyskiwanie sojuszników nowej idei, neutralizowanie jej przeciwników, słowem dyplomatyczna gra koronkowa, w której Rosja od wieków była mistrzem. Tym razem pomysł zdał się jednak zaskoczyć wszystkich. Wprawdzie Macron coś tam wspomniał nieśmiało o „interesującej propozycji”, ale potem zapadła głucha cisza. Mało tego, gdy tylko ostatni goście zaczęli wyjeżdżać z Jerozolimy, zaczęła się seria wydarzeń, które jeśli nie całkiem burzą, to co najmniej poważnie nadwyrężają wielki plan międzynarodowej ofensywy Rosji.
I znów zacznijmy od sprawy nam najbliższej, to znaczy prawdziwych obchodów 75 rocznicy oswobodzenia obozu Auschwitz. Wprawdzie wszyscy: zarówno organizatorzy upamiętnień w Jerozolimie i w Polsce zaklinali się, że o żadnej konkurencji nie ma mowy, nie oszukujmy się, konkurencja przynajmniej w opinii kształtowanej przez środki przekazu była i to ostra. I kiedy do Jerozolimy przyjechało 46 szefów państw i rządów, kilkunastu królów i książąt, o takich osobistościach jak wiceprezydent USA nie wspominając, wydawało się, że to ta uroczystość stanie się centralnym wydarzeniem 75 rocznicy oswobodzenia obozu, która to rocznica obchodzona jest jako Światowy Dzień Holocaustu. Tak się jednak nie stało. Polska, zamiast licytować się na obecność politycznych celebrytów, zorganizowała po prostu całkiem inną uroczystość. Oddała honorowe miejsce i podium tym, którym ta uroczystość się należała, ostatnim żyjącym wśród nas świadkom tamtych wydarzeń. Nie było zatem w Auschwitz politycznych przemówień. Było milczenie, zaduma i dojmujący glos tych, którzy przeżyli. Przed zgromadzonymi wystąpiło czworo ocalonych. Wszyscy mówili przejmująco, ale uwagę całego świata przykuło wystąpienie więźnia Auschwitz o numerze B–9408 Mariana Turskiego. Jego apel do młodych by nie byli obojętni, widząc zło, nawet zbliżające się małymi krokami przetłumaczony na dziesiątki języków, już przeszedł do historii. Jest to bowiem głos ostatnich już świadków Zagłady.
Gdy odejdą, zostanie tylko to przesłanie, że takie rzeczy jak Auschwitz „nie spadają” z nieba, lecz wydarzają się, gdy nie dostrzegamy pierwszych oznak wykluczenia, dominacji, pogardy.
W dzisiejszym medialnym zgiełku najłatwiej przebijają się skandale, trudniej jest się przebić ważnym i mądrym słowom. Z uroczystości upamiętniającej 75 rocznicę Zagłady zaplanowanej przez Putina imprezy jerozolimskiej zapamiętany będzie wyłącznie skandal z kuriozalną mapą. Z uroczystości w Oświęcimiu wielkie i mądre przesłanie jednego z tych, którzy horroru Zagłady osobiście doświadczyli.
Niemal natychmiast po obchodach rocznicowych miała miejsce sekwencja czysto już politycznych wydarzeń, których, jak sądzę, kremlowscy stratedzy nie wyobrażali sobie w najgorszych snach. 1 lutego sekretarz stanu USA Mike Pompeo wyruszył w podróż na Wschód. Odwiedził jednak nie Moskwę, by dyskutować o złożonej przez Putina w Jerozolimie propozycji, lecz cztery byłe republiki radzieckie dziś niepodległe kraje: Uzbekistan, Kazachstan Ukrainę i Białoruś.
Szczególnie ta ostatnia wizyta była znacząca. Pompeo był pierwszym od dwudziestu lat tej rangi politykiem amerykańskim składającym wizytę w Mińsku. Stało się to w momencie, gdy Moskwa groźbą odcięcia od dostaw ropy stara się zmusić Białoruś do większej uległości. I oto w tym delikatnym momencie Pompeo proponuje Łukaszence powrót do pełnych stosunków dyplomatycznych, złagodzenie, a może nawet zniesienie sankcji nałożonych za łamanie praw człowieka. Mało tego, obiecuje, że Ameryka jest gotowa zapewnić Łukaszence dostawy surowców energetycznych, jeśli tylko Rosja nadal używać będzie szantażu naftowo – gazowego. To ostatnie musiało Rosję zaboleć szczególnie. A przecież miało być tak pięknie i w Moskwie już pisano o rychłej unii obu krajów, czyli kolejnym etapie „zbierania ruskich ziem”.
Tuż po wyjeździe Pompeo, gdy jeszcze zapewne nie zdążono w Mińsku i Kijowie zdjąć z ulic amerykańskich flag, do stolicy Ukrainy przyjechał prezydent Turcji Erdogan i nie tylko na powitanie użył wyklętego w Rosji pozdrowienia „Sława Ukrainie”, ale stwierdził, że Turcja nie tylko nigdy nie uzna aneksji Krymu, lecz będzie aktywnie upominać się o prawa mieszkających tam Tatarów. Na dokładkę obiecał znaczącą pomoc wojskowa dla Ukraińskiej armii!
A przecież to właśnie szczególne stosunki z Turcją zapewniają Rosji obecną pozycję rozgrywającego w bliskowschodnich konfliktach.
A żeby tego było mało, prezydent Francji Macron odwiedził Warszawę i zamiast mówić, jak to mu się zdarzało ostatnio, o śmierci NATO i konieczności resetu w stosunkach z Rosją wygłosił przemówienie o konieczności budowania zdolności obronnych Europy i bynajmniej nie namawiał Polaków do udziału w moskiewskiej paradzie 9 maja, lecz zapowiedział udział francuskich żołnierzy w defiladzie, która upamiętniać będzie 100 lecie polskiego zwycięstwa nad bolszewicką Rosją.
Ktoś może zapytać jaki związek miały te na pewno nieidące po myśli Rosji wydarzenia polityczne z nieszczęsną mapą na imprezie jerozolimskiej. Tego oczywiście nie wiemy i zapewne szybko się nie dowiemy, ale obserwując działania najpierw Związku Radzieckiego, a potem Rosji na przestrzeni dłuższego czasu mam nieodparte wrażenie, że przypisywane Czernomyrdinowi słynne powiedzenie „chcieliśmy dobrze, a wyszło tak jak zawsze” ma w tym wielkim imperium głębokie zakorzenienie. Jak w każdej bowiem despotii najlepiej przemyślane i zaplanowane intrygi kończą się często nie po myśli pomysłodawców, bo ktoś gdzieś czegoś nie dopatrzy, sknoci, czy też – co częstsze – chcąc się przypodobać przełożonym, pójdzie o krok za daleko, a skutki owego kroku okażą się fatalne.
Dziś już nikt nie ma wątpliwości, że Rosja maczała palce w doprowadzeniu do Brexitu. Owszem Brexit nastąpił, a więc wielki plan się powiódł, jednak kolejny element tego planu, uczynienie z Wielkiej Brytanii poletka zabaw dla rosyjskich oligarchów i szpiegów nie udało się, bo ktoś wpadł na pomysł zamordowania na terytorium państwa brytyjskiego przewerbowanego szpiega. Do wykonania tego zadania wysłano nieudaczników, którzy dali się jak dzieci namierzyć. W rezultacie stosunki brytyjsko–rosyjskie gwałtownie się pogorszyły, pozostają do dziś zamrożone i nawet najbardziej bliski duchowo władcom Kremla przywódca Zjednoczonego Królestwa nie ośmieli się ich w najbliższym czasie odmrozić. Wielka Brytania, mimo że dziś jest już poza Unią, wciąż pozostaje jednym z głównych orędowników surowych sankcji przeciw Rosji.
Podobnie było z Austrią. Już się wydawało, że bliska sercu Moskwy Partia Wolności współrządzić będzie krajem, który nie tak dawno był jeszcze dla Związku Radzieckiego „bliską zagranicą”, ale jedna nieudolna próba przekupstwa i w Austrii zamiast promoskiewskich nacjonalistów w koalicji z chadekami rządzą demokratycznie nastawieni Zieloni.
Podobnie było z zestrzeleniem malezyjskiego samolotu pasażerskiego. Śmierć 298 osób, w większości obywateli Holandii, sprawiła, że dla całej Zachodniej Europy wojna na Ukrainie przestała być jakąś odległą egzotyczną awanturą, do której Europa nie powinna się mieszać, lecz sprawą bezpieczeństwa całej Unii Europejskiej. Nie można zatem wykluczyć, że sprawa owej nieszczęsnej mapy niewątpliwie sprokurowanej w Moskwie, bo tylko tam wymyślić można było sięgająca od Prus Wschodnich po Karpaty Wielką Białoruś, to wynik nie tylko czyjejś głupoty, ale i nadgorliwości. No i wyszło jak zawsze.
Rosję czekają w najbliższym czasie trudne czasy. Załamanie cen ropy w wyniku wybuchu epidemii w Chinach bezpośrednio uderza i to boleśnie w budżet państwa opierający się niemal wyłącznie na eksporcie surowców. Jeśli ceny ropy ustabilizują się na poziomie niższym niż 50 dolarów za baryłkę, to już nie będzie osłabienie gospodarki, lecz potężny kryzys. Posunięcia USA i Unii w pierwszych dniach lutego wskazują, że rychłego zniesienia sankcji raczej trudno oczekiwać. Do tego mamy postawienie w Holandii w stan oskarżenia odpowiedzialnych za katastrofę Boeinga, bolesne wizerunkowo wykluczenie Rosji z Ruchu Olimpijskiego no i jeszcze boleśniejsze uznanie autokefalii Cerkwi Ukraińskiej co burzy całą wielką narrację Moskwy o Trzecim Rzymie.
Oczywiście trudno przewidzieć co wydarzy się w przyszłości. Rosja pozostaje zagrożeniem dla naszej części Europy. Kryzys w Rosji może jeszcze to zagrożenie uczynić bardziej realnym. Zapewne jacyś światowi przywódcy jednak pojawia się w Moskwie 9 maja, by podziwiać defiladę wojsk okupujących Krym, a także baterie rakiet bliźniaczych do wyrzutni, z której rakieta wystrzelona 17 lipca 2014 przerwała lot nr MH 17, zabijając 298 niewinnych ludzi. Ilu ich będzie i z jakim przesłaniem przyjadą – nie wiemy.
Jedno jest pewne. Podróż Władimira Putina do Jerozolimy, która miała być kolejnym ogniwem w paśmie sukcesów zagranicznych Rosji, okazała się wydarzeniem dalekim od oczekiwań. I zapewne organizatorzy tej imprezy powtarzają sobie po cichu: chcieliśmy dobrze, a wyszło tak jak zawsze, Władimir Putin posunął się o jedną mapę za daleko.
Maciej Kozłowski
Ur. 12 stycznia 1943
Polski historyk, dziennikarz, publicysta, działacz opozycji w okresie PRL, dyplomata, w latach 1999–2003 ambasador RP w Izraelu.
To niezwykle ciekawa ewolucja konfiguracji geopolitycznej w naszej części świata w kierunku tej sprzed 500 lat (jeszcze sprzed globalnej rekonfiguracji szlaków handlowych po odkryciu Ameryki). Dlaczego nowy cykl z grubsza przypomina coś, co już kiedyś było? Słabnąca Moskwa i świat niemiecki, rosnąca siła Turcji i Europy Środkowo-Wschodniej – proces dodatkowo wspierany przez ekspansję Jedwabnego Szlaku. Do tego nowe otwarcie w historii Zjednoczonego Królestwa. Oczywiście nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki ale trudno oprzeć się wrażeniu, że podlegamy procesom, które już kiedyś miały miejsce.