Bogdan Miś: Upusty żółci (maj)67 min czytania

01.05.2021

Od pewnego czasu publikuję na Facebooku swoje codzienne zapiski, cieszące się tam niejakim powodzeniem. Bezczelnie postanowiłem je Państwu udostępnić również i tutaj, mając nadzieję, że zdopinguje mnie to ostatecznie do systematycznej pracy. W ciągu całego długotrwałego życia próbowałem czegoś takiego wielokrotnie i zawsze mnie znudziło.

Może teraz.

31.05

Pan prezydent zrobił przedstawienie stand–up pod tytułem „Podpisanie ratyfikacji ustawy o Funduszu Odbudowy”. Dość marny był to spektakl, niestety – głównie dlatego, że mówca najwyraźniej zapadł już dawno na typową chorobę prezenterską.

Polega ona na tym, że w pewnym momencie człowiek zaczyna czuć, że już wystarczająco panuje nad głosem i retoryką (co jest oczywiście zupełną nieprawdą) i przestaje się przygotowywać do wystąpień. Zaczyna coraz częściej pozwalać sobie na improwizację, znaną powszechnie jako mówienie „z głowy, czyli z niczego”. Czyli po prostu wyplata, co mu ślina na język przyniesie i sądzi, że nieuniknione pustosłowie pokryje z łatwością rozłożeniem akcentów w zdaniach, transakcentacjami w poszczególnych słowach i w ogóle tym, co ja nazywam „śpiewaniem”.

I o ile taki śpiew jest – z dużym trudem, ale ostatecznie do przyjęcia w wypadku telewizyjnej prezenterki pogody, o tyle w wypadku głowy państwa mamy do czynienia z czymś, co dzisiejsza młodzież określa z francuska brzmiącym słowem żenua.

Tak też było dziś. Na szczęście panu prezydentowi ktoś odradził chodzenie bez maseczki antycovidowej (pamiętacie to: nie, bo nie?), bo już dołożenie do tego beztreściowego słowolejstwa jeszcze mimiki – byłoby spektaklem trudnym w odbiorze nawet dla wyrafinowanych miłośników kiczu.

Doradzałbym jeszcze używanie ciemnych okularów, bo oczy też gadają…

Na szczęście zaczął się turniej French Open i Iga Świątek pokazała raz jeszcze, że cholernie dobrze umie grać w tenisa. Przy okazji – tak sobie myślę, że jeśli wygra ten turniej – czego jej oczywiście serdecznie życzę z okazji pięknego jubileuszu 20 urodzin (co zresztą napełnia mnie smętną refleksją, że przy odrobinie niefartu paru pokoleń mogłaby być moją … prawnuczką) – otóż jeśli wygra ten turniej, to naród oraz NARUT zwariują i zacznie się taka Igomania, przy której niedawna Małyszomania będzie zabawą przedszkolaków. Z góry chichoczę, bo przy pomyślnym dla dziewczyny rozwoju sytuacji, to w ciągu dziesięciolecia zabraknie dla niej orderów… No ale te, co lepsze, to już jej będzie jednak wręczał kto inny. Uf.

30.05

Dziś na początek – i w zasadzie na koniec też, bo komentarz będzie minimalny – kilka informacji.

Pierwsza. Rzecze abp Skworc:

W czasie, kiedy rządzący szukają szerokiego poparcia dla programu Nowy Polski Ład, trzeba przypomnieć, że fundamentem jego realizacji powinien być najpierw ład moralny […]. – Więc apelujemy i prosimy, aby nie demolować życia społecznego, rodzinnego, przymusowym „zaciągiem” tysięcy obywateli, zwłaszcza kobiet do niedzielnej, niekoniecznej pracy.

Arcybiskup nawiązał także do przejęcia przez PKN Orlen wydawnictwa Polska Press. Duchowny podziękował koncernowi „za wykupienie od kapitału niemieckiego polskiej prasy lokalnej”

Druga. Zabulgotał Czarnek:

Myśmy na przestrzeni ostatnich kilku dekad zaprzestali wychowywać i uczyć o obowiązkach. Wszyscy mają prawa. Każdy jeden (cytuję dosłownie – BM) ma prawo. Już dzisiaj nawet się mówi o prawach zwierząt. W sobotę w zeszłym tygodniu był ogólnopolski dzień praw zwierząt, na przykład prawo do życia kury itd. Wszyscy mają dzisiaj prawa, łącznie ze zwierzętami, a gdzie są obowiązki?

Trzecia. Kontrowersje wokół rzeźb niejakiego Pityńskiego. To polski rzeźbiarz pochodzący z Ulanowa na Podkarpaciu, od 40 lat tworzący w Stanach Zjednoczonych. Już nie żyje. Zmarł 18 września 2020 roku.

No i stworzył on dzieło takie:

Pomnik mierzy 14 metrów i waży 7,5 tony. Przedstawia orła z wyciętym na piersi krzyżem. W środku krzyża znajduje się dziecko nabite na widły. „W symboliczny sposób nawiązują one do ukraińskiego tryzuba, który dla Polaków na Wołyniu oznaczał śmierć” – wyjaśniono zamysł artysty.U podnóża instalacji znajdują się naturalnej wielkości postaci: ojca, matki z niemowlęciem, chłopca i dziewczynki. Za nimi znajduje się fragment ogrodzenia ze sztachetami, na które wbite są trzy główki dziecięce, a czwarta leży obok płotu na ziemi. Postaci otoczone są przez płomienie, które jednocześnie stanowią podstawę pomnika.Na rozpostartych skrzydłach orła rozpostartych skrzydłach znajdują się nazwy miejscowości, gdzie doszło do mordów na Polakach dokonanych przez UPA. Do obejrzenia poniżej.

Lata całe nikt nie chciał tego arcydzieła eksponować publicznie. Ale jak wiadomo, tempora mutantur. W końcu „Rzeź Wołyńska” znajdzie swe miejsce w Domostawie w gminie Jarocin.

Czy tylko ja mam wrażenie, że żyję w domu pełnym opętanych szaleńców i sadystów?

29.05

Wygląda na to, że wysokie układające się strony – czyli PiS i opozycja – dogadały się w sprawie pewnego targu.

Otóż podobno przejść ma w głosowaniach kandydatura opozycji na RPO w zamian za to, że Senat nie będzie się sprzeciwiał powołaniu na stanowiska prezesa IPN dotychczasowego – mającego raczej marną opinię – dyrektora Muzeum II Wojny Światowej. Przyznam, że mam uczucia mieszane.

Z jednej strony pani senatorka Lidia Staroń nie budzi mojej sympatii (delikatnie mówiąc), więc dobrze by było, gdyby poległa – z drugiej strony pan dyrektor wydaje się także postacią dość wredną. No ale w tego typu umowach zawsze jest coś za coś; jeśli więc chcemy, żeby impas w sprawie RPO się zakończył, to trzeba na to pójść. A chyba chcemy, bo PiS za plecami trzyma spluwę w postaci groźby uchwalenia specustawy, która pozwoli im wprowadzić do biura Rzecznika komisarza…

Jeśli ten deal przejdzie, to „zaplusuje”, jak niekiedy ślicznie mówią nasi dziennikarscy stand–uperzy … PSL, którego wybrańcem jest właśnie kandydat opozycji na nowego RPO. Dość zabawne.

Taka to jest, ta polityka. Troszkę przypomina rzeźbienie w gównie, nieprawdaż?

28.05

Mieliśmy niegdyś na niezapomnianym Studium Wojskowym UW pewnego podoficera, który brał udział jeszcze w bitwie pod Lenino. Biorąc pod uwagę jego nieprzesadny stopień wojskowy – sami rozumiecie, że musiał nie być specjalnie lotny, bo ci co bystrzejsi weterani to już byli w okolicach pułkownika. Co najmniej.

Może i na jego brak awansu złożyło się także zamiłowanie do niezbyt wyszukanych trunków, ale to nam akurat pasowało. Bo nasz plutonowy jak mu się postawiło ćwiarę, to opowiadał o rzeczonej bitwie i swoich przygodach. A opowieść była taka:

– No to, chłopaki, stoimy w tej mgle i czekamy na sygnał. A tu nagle jak nie pizdnie! Buch – i jasno! Łubudu – i ciemno! A my, kurwa, do ataku! I znowu: łup, łup! Jasno, ciemno! Patrzę, kurwa, ręki nie mam! Ale idę! I doszli my, i tę bitwę my wygrali!

Żeby było ciekawiej, pan plutonowy miał obie ręce całkowicie w porządku.

Po co od tego zacząłem? Żebyście się trochę uśmiechnęli. Bo takie czasy nastały, że nie ma się z czego śmiać już zupełnie. Trzeba sięgać w odległą przeszłość, bo z dnia dzisiejszego można już tylko szydzić.

No bo tak:

PO w idiotyczny sposób przegrywa w Senacie ważne głosowanie; śmiać się z tego nie można; a nawet nie wypada. Wcale mnie to nie cieszy – choć nigdy nie byłem ich wyborcą, ale paru inteligentów w swoich szeregach mają – ale nie ulega wątpliwości, że to ugrupowanie pikuje. I wcale nie jestem pewien, czy to jest lot kontrolowany…

Lewicowe damulki z kolei się tak zapiekły w swej parafialnej rewolucyjności, że jak zobaczyły niespecjalnie ukryty dobry biust dzielnej i pięknej Białorusinki – to się zapluły ze zgorszenia… Równie dobrze mogły zmienić imiona na Katastrofa.

Kolejny kwiatek, dla mnie łamiący. Teoretycznie porządny tygodnik Newsweek wykonuje numer, od którego się słabo robi. Otóż walą wywiad z panią prof. Staniszkis, w którym – co jest dla niewtajemniczonych pewną sensacją – pani profesor po prostu bredzi i demonstruje poglądy dość dokładnie przeciwstawne… swoim własnym oświadczeniom z nieco dawniejszych czasów. Sensacja, czytadło, cytowanie… Sprzedaje się.

A tu ukazuje się list córki pani profesor, która informuje, że matka ma od dłuższego czasu ciężką demencję. Że w ogóle nie kojarzy tego wywiadu, że nie umie powiedzieć, czy go autoryzowała. Po prostu – nie wie, nie pamięta. I otóż córka w tej sytuacji prosiła redakcję, by tego wywiadu nie publikować.

Opublikowali. Bo pani profesor nie jest ubezwłasnowolniona sądownie, więc formalnie wszystko w porządku. Podpisała autoryzację, publikujemy. Nakład wzrośnie.

To nie jest dziennikarstwo, proszę państwa. I to jest najłagodniejsza możliwa ocena, na jaką mnie stać. Myślałem dotąd, że takie numery są specjalnością kurwizji „na wyłączność”. Okazuje się, że nie.

Zaraza się rozprzestrzenia. Zaraza roboty na odpieprz, bez myśli o nieuniknionych konsekwencjach. Myślą, że stracą to i owo, ale bitwę przecież wygrają?

To nie Lenino, panie i panowie. Tu jak pierdyknie, to ręki nie będzie naprawdę. Nogi też. Bo głowy to już dawno nie ma.

27.05

No to chyba stało się coś znaczącego.

Mamy konfrontację dwojga kandydatów na RPO i Gowin poparł kandydata opozycji; może być bardzo ciekawie. Z drugiej strony Bielan puszcza przecieki, że wejdzie do Zjednoczonej Prawicy jako czwarty partner – co oznacza, że uznaje swoją próbę przejęcia ugrupowania gowinowców za przegraną. Ruch Gowina w sprawie RPO zaś pokazuje, że nie zamierza on już dłużej ukrywać podziałów…

Co obstawiam? Po pierwsze, przegrana PiS w kwestii RPO. Po drugie, bliski koniec Zjednoczonej Prawicy. Po trzecie – za jakieś pół roku przyspieszone wybory.

I to już tym razem będzie koniec Kaczyńskiego; ale żeby hydra się nie odrodziła, tym razem nie wolno mieć „innych pilnych zajęć” ani „wizyty u córki”, tylko trzeba kilkanaście osób postawić pod sąd.

Zapewne trzeba będzie pomyśleć o jakimś nadzwyczajnym Karnym Trybunale Narodowym, ale o to niech się już martwią prawnicy. Nie mam wątpliwości, że paru wybitnych poświęci temu celowi swój czas z niekłamaną przyjemnością.

Na marginesie: z pewną satysfakcją odnotowuję kandydaturę Marka Brzezińskiego na ambasadora USA w Warszawie. Może być niespecjalnie sympatycznie dla rządzących.

Sprawy białoruskie. Trolle wiadomej strony zaczęły walczyć w obronie Łukaszenki nawet niegłupio: powiązały porwanego chłopaka z ukraińskimi nacjonalistami, których u nas w Polsce specjalnie się nie lubi. Wypreparowano na szybko pewien zestaw zdjęć, na których ktoś podobny do niego hajluje, pokazano go w mundurze i uzbrojeniu batalionu „Azov”, wiecie. Zwrócono uwagę, że na odznace tego batalionu widnieją jakieś niby swastyki czy tryzuby… Tak mimochodkiem.

Po pierwsze – najczęściej pokazywane zdjęcie (to z hajlującymi dwoma chłopakami, opatrzone logo ich kanału na Telegramie NEXTA) jest jawnym fotomontażem: zwykłe odwrotne przeszukanie w Sieci obrazem znajduje natychmiast pierwowzór – identyczny, tylko bez owego logo, co już samo świadczy o manipulacji – datowany na rok 2015.
Sześć lat temu porwany aktywista miał zaś lat szesnaście; może siedemnaście. Co w tym wieku można zrobić świadomie? Ewentualnie zakochać się w koleżance, i to nie na pewno. Na ogół to jest w męskim życiu okres końca zmaz nocnych, nie decyzji politycznych. Po drugie, osoby na tym zdjęciu wyraźnie są bardziej dorosłe i wcale nie podobne do „oskarżonego”.

Być może, inne zdjęcie tego chłopca z bronią i w mundurze – tu jest podobniejszy – jest autentyczne. Ale ilu polskich chłopaków w tym wieku bawi się w jakieś grupy rekonstrukcyjne? Gdzie i kiedy to zdjęcie zrobiono? I czy przypadkiem pewien polski polityk nie ma podobnych fotek z Azerbejdżanu sprzed lat i jakoś mu to darowano?

Trolle – a ja nie mam wątpliwości, że to właśnie one – miałyby zapewne większy sukces, gdyby przedstawiły swój obiekt ataku jako „zielonego ludzika” z Donbasu; też bez sensu z uwagi na jego wiek, lecz owe „zielone ludziki” są w Polsce chyba znacznie niemilej widziane, niż Ukraińcy. No ale wtedy musiałyby w złym świetle przedstawiać kogoś, kto im płaci…

No i nie zdobyto by poparcia polskich młodych przeciwników własności prywatnej, którzy sami się lubią głupio przedstawiać jako „komuniści”. A tak, to pojawiły się w sieci gromkie okrzyki, że Łukaszenka robi to, co robi – aby obronić „swój naród” przed zagrażającą mu prywatyzacją i najazdem ideowym wrednego Zachodu…

Słowem: dziwnych czasów dożyłem. Niewątpliwie – ciekawych; ale nie wiem, czy mnie to przesadnie cieszy.

26.05

Pomieszanie z poplątaniem.

Turbokatolicy zachwycili się dziś tekstem niejakiego Rodneya Pelletiera z czasopisma „Church Militant” („Bojownik Kościoła”; ciekawe, że oni tak kochają skojarzenia militarne). Ów pan otóż napisał, że „jedną z najbardziej niszczycielskich broni, jaką marksiści kulturowi wystawili przeciwko katolickiemu Zachodowi, jest rozprzestrzenianie się i normalizacja pornografii”.

Brednia jest to tak wielopiętrowa, że aż imponująca. Nie warto objaśniać. Ale nie o to biega.

Nasi rodzimi znawcy przedmiotu piszą z kolei o „neomarksizmie kulturowym”, który na przykład opanował polskie wyższe uczelnie.

Nie będę dalej cytował, wszystko jest wedle tego samego szablonu. Coś, co się komuś z prawej strony nie podoba – zaraz jest łączone z nazwiskiem nieboszczyka Karola. Który ze sprawą na ogół nie miał nic wspólnego ani o żadnym jej aspekcie nie pisał. Zazwyczaj zresztą nie robili tego również wyznawcy jego teorii. Ale piszący uważa, że to połączenie automatycznie wzbudzi u czytelnika co najmniej niechęć, a najlepiej żywą katolicką serdeczną nienawiść.

Nie chodzi mi o to, że to są ordynarne manipulacje, ale o to, że piszący w ten sposób obrażają naszą inteligencję. U podstaw ich pisania leży bowiem głębokie przekonanie, że żaden z czytających nic o tym Marksie nie wie – poza tym, że on jest „be”. Tymczasem co starsi i lepiej wykształceni wiedzą, że to lipa – a młodsi i wykształceni gorzej i tak nic nie zrozumieją.

Z tym marksizmem to jest trochę tak, jak ostatnio ze szczepionkami. Pół Internetu się kilka dni temu podniecało filmikami, pokazującymi jak po zaszczepieniu miejsce wkłucia przyciąga przedmioty metalowe. Co miałoby dowodzić, że szczepionki w składzie mają magnesy, a to – wicie, rozumicie, coś musi znaczyć i na pewno nic dobrego.

Tylko że zrobić taki filmik i wsadzić do Sieci to banał: potrzebny efekt uzyskuje się na przykład przez użycie porcji odpowiednio mocnego kleju. Ala do słowa „szczepionka” przyczepia się negatywne skojarzenie, taki neomarksizm właśnie.

Moja rada: chłopaki, wymyślcie sobie do nienawidzenia kogoś z bliższych czasów. Może być nieznany albo nawet nieistniejący; brednię będzie łatwiej ukryć i przynajmniej wśród pewnej części społeczeństwa nie wyjdziecie na idiotów. A do obrzydzania szczepionek też używajcie nieco bardziej wyrafinowanych sztuczek…

Acha: retuszowane zdjęcia też się łatwo demaskuje. Zwłaszcza że na ogół zawierają tzw. metadane, dość łatwe do odczytania i obśmiania.

Rada jest do zastosowania, jeśli w ogóle umiecie myśleć. W co wątpię.

25.05

Szlag mnie trafił.

Najpierw wyczytałem gdzieś w odmętach Internetu triumfujący wpis jakiegoś trolla, który „zjadliwie” (własnym zdaniem) protestował przeciw potępianiu bandyty Łukaszenki. Pisał „Żydów za porwanie Eichmanna to chwalicie, a jak Białorusini robią to samo, to ich potępiacie”… I nawet były jakieś łapki w górę.

Nie włączyłem się. To w oczywisty sposób człowiek, na wymianie poglądów z którym można tylko stracić. Człowiek, na którego edukację przeznaczone pieniądze zostały najwyraźniej wyrzucone w błoto. Nie widzieć różnicy między młodym blogerem a kimś, kto organizował Holocaust?

Mamy tu do czynienia z klasycznym oderwaniem czynu od jego kontekstu. A to na ogół prowadzi do katastrofy pojęciowej.

Drugi powód mojego – nazwijmy to tak – dzisiejszego niezadowolenia z rzeczywistości, to pozorny dialog Morawieckiego z premierem Czech.

Najpierw pan M. i „prawe i sprawiedliwe” media triumfalnie ogłosiły, że panowie się dogadali i za cenę – jak można było wywnioskować z oświadczenia Morawieckiego „40 do 45” milionów euro – Czesi zgodzili się wycofać z TSUE swój wniosek o zabezpieczenie sprawy Turowa. Zaczął się festiwal wychwalania sprawności polskiego rządu, uwagi typu „gdyby to była Platforma, to nic by nie załatwiła”…

A potem wyszedł premier Czech i powiedział, że to wszystko nieprawda.

Coś jednak jest na rzeczy w opinii, że Morawiecki ma takiego dynksa w mózgu, co mu organicznie nie pozwala mówić prawdy. Pewno mu Gates eksperymentalnie wszczepił.

Na marginesie tej historii warto tęsknie zauważyć, że w czasach mojej młodości politycy mieli jednak lepiej. Jak nałgali, to to łgarstwo było po dwóch dniach w zasadzie widoczne tylko w archiwach: prasa – a jeszcze bardziej radio czy telewizja – były niegdyś towarem ulotnym, jednorazowego użytku. Jak ktoś grał na bezczela, to po tygodniu na upartego mógł się wyprzeć tego, co powiedział. Zawsze mogło się to okazać „wyrwane z kontekstu”.

A dziś – kicha z grochem. Internet nie zapomina i jak ktoś zrobi z siebie idyjotę, to już tak zostanie.

Którą to konstatację polecam również licznym paniom (co zabawne – wiele z nich deklaruje się jako „lewicowe”), co to zapłonęły świętym oburzem, że świetna i urodziwa aktywistka białoruska wystąpiła publicznie wyraźnie bez stanika.

Mogę tym paniom, które „pragmatycznie” zauważały, że tym samym białoruska piękność osłabiła siłę polityczną swego przekazu przesłać tylko pogodny uśmiech zrozumienia; ale nie bardzo mi się chce.

Domniemywać otóż należy, że nasze lewicowe damy nie dałyby rady rozproszyć nikogo niczym; i po prostu zażarła tu zwykła zawiść. Nie wiem, czemu przypomniała mi się anegdotka o pewnej leciwej dość działaczce partyjnej z gatunku, zwanego „ciotkami rewolucji”; wtargnąwszy do sypialni młodego aktywisty, wydała ona z siebie namiętny meldunek „towazysu, mozecie nie uważać”.

I była mocno zawiedziona, że jej jednoznaczny komunikat pozostał niezrozumiały…

24.05

Co jest dziś najważniejsze?

Nie ma kwestii: piractwo powietrzne łobuza Łukaszenki. Zmuszenie do lądowania obcego samolotu, zatrzymanie pasażera, grożenie zestrzeleniem – to nie żaden terroryzm państwowy, tylko zwykły chamski akt bandytyzmu. Skierowany przeciw obywatelom nie tylko Polski jako kraju Unii Europejskiej, ale także przeciw Polsce jako krajowi NATO. Akt, graniczący z agresją i ocierający się o konieczność głośnego brzęknięcia szabelką nie tylko przez Polskę. N

ie ma co z tym dyskutować. Fakt jest faktem, wszystko jasne i klarowne. Rząd Polski powinien natychmiast zareagować najsurowszymi możliwymi sankcjami: zakazem jakiegokolwiek handlu z Białorusią dla firm państwowych i prywatnych, zerwaniem stosunków dyplomatycznych z daniem białoruskim „dyplomatom” minimalnego możliwego czasu na spakowanie manatków, zamknięciem polskiej przestrzeni powietrznej dla wszystkich linii lotniczych latających do Białorusi. I zakazem wjazdu do Polski dla wszystkich ludzi pracujących w Białorusi na posadach państwowych.

Nic takiego jak dotychczas nie nastąpiło. Z każdą godziną autorytet tego rządu maleje: miękiszony są mocne w pysku i ostre wobec babci Kasi; ale tylko. Coś tam po południu pewno zrobią, ale nie wierzę, by to było nadmiernie bolesne dla gangstera. Oczywiście, pewien wicepremier zajmujący się podobno bezpieczeństwem, głosu nie zabierze. Na marginesie tego wydarzenia taka uwaga. Informacja o tym znalazła się – naturalnie – na pierwszej stronie „Wyborczej”. Owszem: na dole prawej szpalty zajęła jakieś 4 cm kwadratowe i odesłała czytelnika na 11 kolumnę…

Wielokrotnie więcej miejsca zajął na czołówce „pan Robert”, demonstrujący nienaganny kaloryfer na klacie. Facet, który prowadził numer, powinien wylecieć z pracy natychmiast. W zasadzie to wszystko, co można jeszcze zrobić, żeby odrobinkę chociaż podratować własny wizerunek.

To jest bowiem kompromitacja dziennikarska, jakiej nad Wisłą nie było w prawdziwej (mimo wszystko) prasie od niepamiętnych czasów. I proszę mi nie mówić, że to była niedziela, że nikogo nie ma, że się nie da, że kosztowałoby majątek… No to by kosztowało. Wysyła się w takiej sytuacji po kogo trzeba samochody, opóźnia druk, dokłada do interesu każde pieniądze – ale powtarzam po raz tysięczny: robienie gazety to nie produkcja gwoździ i nie tylko – a nawet nie głównie – o kasę tu chodzi. Kto tego nie rozumie – dla tego w tym zawodzie nie ma miejsca. Tu kończę pisanie, bo mnie nagła krew zaleje. Tak to jest, gdy gazetą zarządzają księgowi z Gminnej Spółdzielni w Górce Dolnej.

23.05

Uważam się za człowieka lewicy. To zastrzeżenie tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie wiedział – albo gdyby miał inne zdanie po przeczytaniu tego, co będzie za chwilę poniżej.

Bo będzie pisane o dzisiejszej imprezie – nie wiadomo z jakich powodów nazwanej Konferencją Programową Lewicy, bo to była raczej jedynie prezentacja nie do końca wykorzystanych możliwości Power Pointa. I będzie pisane źle, bo w mojej opinii ta impreza – sztuczna do bólu zębów, jako wymyślona przez dość niezdolnego propagandzistę – była wręcz katastrofą wizerunkową. I właściwie w tym momencie spieszący się mogą skończyć, bo dalej już tylko uzasadnienia.

Zacznijmy od formy. Powierzenie całości prowadzenia konferencji samym paniom było zabiegiem propagandowym tak jawnie, że zęby bolą. Nie, to nie był hołd dla feministek ani nawet żaden ukłon w kierunku walczących o równouprawnienie kobiet. To był sterylnie czysty zabieg manipulatorski. A więc w stosunku do inteligenta – przeciwskuteczny. Tym bardziej że żadna z występujących dam – bardzo oględnie mówiąc – nie jest w najmniejszym nawet stopniu La Passionarią…

Mogliście zrobić ten gest mniej nachalnie. Wystarczyła proporcja 3:2 na korzyść pań – i też byśmy rozumieli przesłanie. A tak było pałą po oczach; czego osobiście nie lubię: noszę okulary i nie chcę, by mi się stłukły.Ale wy, zdaje się, nie przepadacie za inteligencją, więc OK, to jest nawet logiczne.

Dalej merytorycznie, tylko wybrane tematy. Bliskie mi problemy edukacyjne: cała rewolucja ma polegać na jakichś kilku dniach na dostosowanie dzieciaka do nowych warunków po wakacjach? Ani słowa o Czarnku i jego pseodopatriotycznych katoszaleństwach? Ani słowa o przeciwstawieniu się ekspansji Ordo Iuris? Ani słowa o pomysłach prawicy na wychowanie dla rozpłodu? Ani słowa o przeciwstawieniu się homofobii? Nic o proporcjach programowych?

Zdrowie. Rzecz ważna bez dyskusji. Może nawet najważniejsza. Czy nie wiąże się z tym tematem przypadkiem sprawa dostępu do aborcji, in vitro i edukacji seksualnej młodzieży? Tak sobie łatwo kochane panie przeszły nad tym do porządku dziennego? Czy rzeczywiście tylko chodzi o pensje pielęgniarek i salowych i 0.2% więcej w budżecie niż chce dać PiS?

Nauka, kultura – ani słowa. Praworządność – a kysz, przepadnij zmoro; temat drażliwy. Rozliczenie nacjonalistów i faszystów? W życiu, nie mówmy o takich brzydkich rzeczach. Wolna prasa? Też mi tematy…

Ogólnie odnoszę wrażenie, że autorom tej dość amatorskiej prezentacji chodziło głównie o to, by nie narazić się Prezesowi ani Kościołowi. Oczywiście oznacza to co najmniej puszczenie oczka do pewnego typu wyborcy; ale – wybaczcie kochani – od puszczania oczka w tym kierunku czy mówiąc otwartym kodem – podlizywania się prostakowi, to ja mam w tym kraiku partii pod dostatkiem. Jeszcze jedna jest mi zupełnie zbędna.

Lewica kojarzy się wielu ludziom z rewolucją społeczną i kulturową. I mieliśmy w historii kilka grup i partii wyraziście lewicowych. Wasza rewolucja czy nawet – dokładniej – łagodny postęp w granicach prawa (i sprawiedliwości…) to – przepraszam – cyrk i parodia.

Zapowiadacie gromko: zrobimy, wykonamy! Jest po drodze jedna mała przeszkoda: trzeba mieć władzę. Po co miałby ją wam ktoś dawać? No – po co?

Po raz kolejny przekonuję się, że bycie człowiekiem lewicy nie ma związku z przynależnością do żadnej partii. A już na pewno nie takiej, która lewicowość ma głównie w nazwie.

No i jeszcze gdzieś, ale o tym – sza! Jak mówi dawna piosenka.

Jacek, Karol – jak byście to wszystko usłyszeli, to by was jasna cholera zatłukła.

22.05

Dzisiaj – wyjątkowo – o sprawach zagranicznych.

Otóż nieoceniony New York Times ujawnia, że w 1958 roku byliśmy znacznie bliżej III Wojny Światowej, niż nam się wydawało. Przypomnę, że w 1958 roku ChRL rozpoczęła ostrzał Tajwanu i mocno zapachniało prochem. A jednocześnie analitycy Pentagonu jednoznacznie orzekli, że w wypadku użycia w obronie wyspy wyłącznie broni konwencjonalnej – USA muszą taką wojnę przegrać, nie mają szans.

Powstał zatem plan ataku jądrowego, który miał być skierowany najpierw na chińskie lotniska, w razie zaś umiarkowanego sukcesu również i tego – rozszerzony na obszary zamieszkałe. Jedyna rzecz, która Amerykanów w tej kwestii mitygowała – to obawa przed odwetowym uderzeniem jądrowym ze strony ZSRR; Amerykanie sądzili, że stosunki ZSRR–ChRL są dużo lepsze, niż były rzeczywiście. Niemniej – odpowiednie plany powstały.I pewno by uderzyli, gdyby Chińczycy nie zaprzestali ataków.

Cała ta historia była do niedawna najściślej tajna, ale 90-letni dziś słynny Daniel Ellsberg, sprawca wycieku w 1971 roku zbioru tajnych dokumentów Pentagonu znanego pod nazwą „Pentagon Papers”, w roku 2006 uhonorowany nagrodą Right Livelihood Award – „za działania na rzecz pokoju i ujawnienie prawdy o działaniach władz amerykańskich w czasie wojny wietnamskiej”. Przypomnę, że Ellsberg ujawnił wtedy, że Amerykanie rozpętali wojnę w Wietnamie doskonale wiedząc od samego początku, że nie są w stanie jej wygrać. Co oznaczało, że na pewną śmierć posłano setki tysięcy ludzi z zimną krwią. Nixon robił wszystko, by Ellsberg za udostępnienie tych informacji opinii publicznej trafił za kratki; tak się nie stało, bowiem sąd go w sensacyjnej rozprawie uniewinnił.

No i teraz sędziwy Ellsberg ujawnił, że wie jeszcze znacznie więcej o kulisach polityki swego kraju niż do tej pory sądzono. NYT wiąże to z obecnym wzrostem napięcia amerykańsko–chińskiego i uważa, że ten dzisiejszy przeciek – choć dotyczy spraw dawnych – jest poważnym ostrzeżeniem dla rządu USA. Pisze też, że w 1958 roku Chińczycy bronią jądrową nie dysponowali – a dziś z powodzeniem konkurują z USA na Marsie i Księżycu…

W 2003 roku zrealizowano film The Pentagon Papers (Akta z Pentagonu) o wykradzeniu dokumentów przez Ellsberga. Coś mi się zdaje, że trzeba będzie robić remake. Z chęcią obejrzę.

21.05

Bardzo ciekawa sytuacja z tym orzeczeniem TSUE w sprawie Turowa. Kto nie wie (ale kto nie wie? Chyba tylko ktoś, kto nie jest ciekaw spraw Polski, a w tej bańce raczej takich nie ma…) – dwa słowa wyjaśnienia sprawy. Otóż Polskę pozwali Czesi, bo elektrownia i kopalnia Turów zagraża ich środowisku naturalnemu. Ponieważ zagraża poważnie, więc TSUE nie czekał na wyrok, tylko nakazał natychmiastowe wstrzymanie działalności do czasu prawomocnego rozstrzygnięcia pozwu. Takie zabezpieczenie.

No i się zaczęło. Niezawodny pan Jaki i koła do niego zbliżone stwierdziły natychmiast, że to zamach na polską suwerenność i w ogóle jak daleko można się godzić na oddawanie kolejnych jej kawałków… Jednym słowem, traktaty międzynarodowe to dla nich katastrofa – a suwerenność oznacza „pieprzcie się wszyscy, a my będziemy robili, co nam się podoba i wtedy, kiedy będziemy mieli ochotę”. Inaczej: cały dorobek cywilizowanego współżycia państw i narodów przekreślamy. Bo my paniska.

No więc ciekawe – co z tym będzie. Wyborca polskiej prawicy (szeroko rozumianej) tak właśnie myśli, więc jakiekolwiek porozumienie w tej sprawie uzna za haniebne ustępstwo a Kaczyński wyjdzie na miękiszona; źle.

Z drugiej strony Turów to jednak ładnych parę megawatów mocy, więc rezygnacja z niej oznacza spore kłopoty gospodarcze; a co zrobić z pracującymi w kopalni i elektrowni ludźmi? Posłać na urlop? Zasadne, ale też kosztowne… I wielu wyborcom się także nie spodoba.

Będziemy obserwować.

Druga poruszająca dziś sprawa to posiedzenie Sejmu, na którym wdowa Gosiewska błysnęła specyficzną kindersztubą i sprawnością polityczną, najpierw wyznaczając prof. Bodnarowi łaskawie 5 minut na kończące jego działalność wystąpienie, potem jeszcze łaskawiej dodając mu trzy minuty, wreszcie lekko go – a wyniośle w swoim mniemaniu – rugając. Państwo posłowie PiS–u oraz rząd nie byli zainteresowani osobą wrażego im RPO i sobie poszli. Gdzieś. Chciałbym być kpiarsko–ironiczny w związku z tym i całe to towarzystwo jakoś inteligentnie wyszydzić. Ale nie da się. To niewykonalne. Pewien gatunek człowieka jednak nabiera cienia manier dopiero jak dostanie w ryj. Słowa do niego nie docierają, co dopiero jakieś wymagające do zrozumienia przeczytania w życiu czegoś poza książeczką do nabożeństwa i paroma tabloidowymi brukowcami.

Cóż, o take Polske żeśta walczyli. No to jom mata.

Z innej beczki. Wydawnictwo „Arkady” bardzo pięknie wydało niewielką książeczkę mojego nieżyjącego przyjaciela, Janka Suzina, zatytułowaną „Dobrze się zapowiadało”. Jan tej książki tak naprawdę nie napisał; składają się na nią archiwalia po nim, zebrane i przygotowane przez żonę, Alicję Pawlicką. Rzuciłem się na to z entuzjazmem i przeczytałem i obejrzałem z przyjemnością w ciągu jednego wieczora. Co i państwu polecam. Uprzedzam jednak: jeśli spodziewacie się opisów jakichś niebywale sensacyjnych wydarzeń ze światka telewizyjnego – to nic z tych rzeczy. Janek był dżentelmenem starej daty i nigdy by nie przelał na papier… choćby tego, o czym sobie gawędziliśmy codziennie w słynnym „Kaprysie Prezesa” na Woronicza. Tak więc w książeczce jest prawda, grzeczna prawda, ale zgoła (to słowo bardzo na miejscu) nie cała prawda. Kilka soczystych anegdotek Janek jednak opisał; na przykład o tym, jak Gienio Pach w trakcie prognozy pogody ściągnął Wicherkowi spodnie i cała ekipa studyjna zdychając ze śmiechu utrzymała jednak obraz w normie, pokazując pełny profesjonalizm…

A Jasio – ten nienaganny erudyta, cytujący na zawołanie damom wiersze Ronsarda po francusku a sonety Szekspira po angielsku – potrafił tak „przyładować” dowcipem, że nic, tylko weź się i zastrzel. Pamiętam jego piekielną odzywkę, gdy do „Kaprysu” wparował pewien nasz znany kolega z triumfalnym okrzykiem „moja żona urodziła syna!”, na co Janek ryknął na całą salę – „a kto jest tatusiem?”… I cały męski triumf diabli wzięli.

Wspomnę go jeszcze przy okazji. Bo to poza wszystkim był piekielnie inteligentny i bardzo dobry kumpel. Wprost nie do wiary, że tyle lat już go nie ma.

20.05

Nie jestem historykiem, ale historia mnie pasjonuje. Kiedy skończyłem 12 lat, dostałem w prezencie wydaną przed wojną cudowną książkę Ernesta Gombricha „Historia świata dla ciebie” (wznowioną niedawno bez tego „dla ciebie” w tytule, co – moim zdaniem – odziera książkę z pewnego wdzięku) – i tak już zostało. Potem doszła do tego głęboka przyjaźń z nauczycielem historii w liceum, skądinąd dość trudnym pisarzem, Wojciechem Wyganowskim, który z kolei urzekł mnie tym, że tak naprawdę interesował się tylko Wojną Stuletnią i dziejami Joanny d’Arc (a poza tym miał niesamowite poczucie humoru i był dziko antysystemowy).

Nie dziwi więc, że pilnie śledzę poczynania pewnego katolickiego doktora habilitowanego, który – zdaje się według wskazówek samego Prezesa – usiłuje zmienić program historii w szkole. Gdybym chciał krótko opisać te działania i ich skutki, to nie znalazłbym chyba innych słów jak te: pełne ocipienie.

Bo tak: przypomnę, że dzielimy historię na powszechną i Polski. Uwypuklamy rolę Żołnierzy Wyklinanych – a ponieważ ich (ani w ogóle Polski) nie było w starożytności, to z nauczania o tym okresie rezygnujemy. Co tam kogoś obchodzą jakieś Peryklesy, Hannibale czy inne Sokratesy, prawda? Nie mówiąc już o Dalekim Wschodzie, bo to oczywiste: sama nazwa wskazuje, że to od pyty daleko, więc po co?

Tak się zastanawiałem – jak oni chcą zsynchronizować ze sobą te dwie historie, bo przecież bez tła wydarzeń światowych, a już na pewno europejskich, dziejów Polski pojąć nie można. A to takie proste: co nie pasuje, wykreślimy.

Ale nie, to nie to rozwiązanie.

Dziś dowiaduję się, że historia Polski ma być ograniczona tylko do XX i XXI stulecia. Wzmianka o chrzcie Polski (która z natury rzeczy być musi, bo przecież cóż w naszych dziejach ważniejszego, nieprawdaż…) znajdzie się zapewne w tej powszechnej, bitwa pod Grunwaldem też się tam jakoś zmieści, ale najważniejsze przecież nauczyć, że sanacja była cacy, PRL – całkowicie do kitu, „Solidarność” założył Lech Kaczyński, a agent „Bolek” został wbrew woli ludu prezydentem dzięki knowaniom Niemców. No i święty Jan Paweł II zlikwidował na świecie pedofilię i LGBT oraz uratował wszystkie dzieci napoczęte a niedokończone.

Tak sobie to przynajmniej wyobrażam. No bo w końcu jakaś konsekwencja w tym wszystkim musi być. Nawet jeśli mamy do czynienia z domem wariatów.

19.05

Już to kiedyś przeżywałem…

Pamiętam dokładnie pana, który robił wściekłe awantury i wyrzucał z pracy ludzi, którzy zorganizowali występ „kudłatego pseudoartysty” Czesława Niemena. Skończyło się to tak, że Niemen jest dziś cenionym klasykiem, ów pan zaś – choć napisał parę wrednych książek – jest już kompletnie zapomniany; i ja go z pewnością nie przypomnę.

Pamiętam, jak pewna przodująca siła narodu uznała, że z intelektualistami perswazją nie wygra i postanowiła ich ustawić do pionu siłą. Część usunięto z pracy, swoim zaproponowano docentury i kariery. Niektórzy nawet przyjęli propozycje. Ale na ten przykład mój wydział matematyki trzeba było czasowo rozwiązać: nikt tu się nie połakomił na stanowiska i tytuły, choć były proponowane uważanym za „swoich”. Nie było chętnych do ześwinienia. Może dlatego, że w tej dziedzinie jest to śmiesznie łatwo widoczne.

Żeby pozostać przy tym konkretnym przykładzie: władza jednak coś osiągnęła. Zakończyła mianowicie ostatecznie proces rozpadu słynnej Polskiej Szkoły Matematycznej i spowodowała dość masowy exodus najlepszych do milszych krajów. Niektórzy nie mieli ochoty na ruszanie korzeni i po prostu przeszli na emeryturę – jak wielki Stanisław Mazur.

Dziś widzę coś bardzo podobnego. Tylko jeszcze bardziej na chama i głupio.

Oto pan Jarosław Selin, skądinąd wicegliński, o nowej kampanii Nergala „Wolna sztuka w świeckim państwie” mówi tak: Działania tego pseudoartysty to nie jest wolność słowa. I dalej znów w rozmowie z Wirtualną Polską: – Nie wolno tak mocno po sumieniach i duszach ludzkich baraszkować, jak robi to ten, moim zdaniem, pseudoartysta.

Nie napiszę, że ten wyjątkowo dla mnie odrażający aparatczyk władzy podzieli los tego od Niemena; to pewne. Ale na razie nadyma się tak, że mu może główna żyłka p…

A sferę szkolnictwa wyższego (nie tylko, ale dziś skupiam się na tym) zaczyna wypisz–wymaluj identycznie jak w Marcu ’68 przeorywać ten pan, dzięki któremu okaże się, że mamy wyjątek od reguł dotychczas obowiązującej gramatyki i słowo „ciemniak” jednak się stopniuje. Nowy pomysł tego pana to powołanie (co jednak musi zatwierdzić parlament) „Akademii Zamojskiej”, która ma kształcić kadry dla „odnowionego państwa”, bo obecne kadry jakoś niechętnie okazują dostatecznie narodowy i socjalistyczny entuzjazm a kilka podobnych do projektowanej szkół robi bokami z braku chętnych. Nie do odbywania studiów, naturalnie, kto by nie wziął magistra jak dają dosłownie za „Bóg zapłać”, ale do nauczania – bo chwilowo jeszcze wymagany jest jakiś dorobek.

W ten sam trend wpisuje się wywalenie z pracy części kadry krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego pod pozorem „naprawy finansowej i restrukturyzacji uczelni”. Ciemniacka zaraza się rozprzestrzenia. Jak wtedy.

Ale jak wtedy, tak i teraz jedno jest pewne: własnych matematyków, fizyków i chemików nie będą mieli. Nie da się unieważnić twierdzeń ani eksperymentów „sprzecznych z nauczaniem Kościoła” na przykład. Cokolwiek ten bełkot znaczy. To znaczy – jak ich znam, to zrobią – co zechcą, nie bacząc na wszechświatowy łomot od pukania się w czoło. A naszej pogardy nawet nie zauważą.

18.05

Jak orzekł właśnie Trybunał Sprawiedliwości UE, „Zasada pierwszeństwa prawa Unii Europejskiej wymaga, by sąd krajowy odstąpił od stosowania krajowych przepisów niezgodnych z prawem unijnym niezależnie od tego, czy są one rangi ustawowej, czy konstytucyjnej”.

Wyrok odnosi się wprawdzie do pytań prejudycjalnych zadanych przez sąd rumuński, ale nasze wiewiórki donoszą, że pani Julia P. dostała nagłych boleści: nie zdążyła z uznaniem polskiej konstytucji za najważniejszą w świecie. Czekałem na to orzeczenie.

Oczywiście, motłoch już się zapienił. Najdelikatniejsza enuncjacja idioty w związku z tą wiadomością brzmi „no to uciekajmy z tego eurokołchozu”. Coś tam NARUT także wydala z siebie o judeopolonii i takie tam. Normalka.

Odnotowuję awarię Bełchatowa, która wczoraj byłaby pozbawiła energii jedna piątą Polski, gdybyśmy nie wchodzili w system energetyczny Europy, który nas momentalnie wspomógł. Przyczyną bezpośrednią była ponoć awaria rozdzielni; jedynej istniejącej, choć elementarna logika wymaga, by coś takiego było co najmniej zabezpieczone istnieniem drugiej awaryjnej. No, ale to za drogo.

O tej awarii trochę mówią od wczoraj media, ale o dwóch innych, bardzo groźnych i zastanawiających – jakoś szybko się zrobiło cicho. Najpierw runął system informatyczny szybkiej pomocy medycznej i dyspozytorzy stracili kontakt z karetkami i lekarzami; następnego dnia przestał działać system wydawania recept. Nie boli mnie z tego powodu głowa tylko dlatego, że nie jestem szefem ABW; nic jednak nie wiadomo, by i jego zabolała – a powinna. Być może system runął, bo padły jakieś (może też z oszczędności niezduplikowane) serwery i poszło łańcuszkiem; ale być może ktoś nieuprawniony zaczął w nim grzebać – a to już powinno wywołać alarm odpowiednich służb. Może i wywołało; jak wiadomo te służby niechętnie opowiadają o swoich poczynaniach. W każdym razie w mojej mózgownicy czerwone światełko zaczęło gwałtownie migotać.

Skoro zaś jesteśmy przy szeroko rozumianej informatyce: to lekko chichocząc – poplotkuję. Otóż prawdopodobną przyczyną rozpadu małżeństwa Melindy i Billa Gatesów jest – zgodnie z moją znajomością życia – nie żadne nieporozumienie ideowo–programowe, ale to, że wyszedł na jaw romans Billa sprzed lat z młodą pracownicą Microsoftu; a także jego podejrzanie bliska znajomość ze słynnym Epsteinem, znanym z organizowania różnych uciech cielesnych dla zamożnych celebrytów. Podobno z tej właśnie przyczyny Microsoft zaprzestał jakiś czas temu wszelkiej współpracy z Gatesem – chcieli uchronić firmę przed ewentualnym skandalem. Ale jeśli skandal rzeczywiście wybuchnie (a chyba się właśnie zaczął), to im nic nie pomoże. Już słyszę gwizd, z jakim spadają ceny akcji…

Z drugiej strony milczenie świadków w wielu sprawach okazywało się wyłącznie kwestią wypłaconej sumy. Jak ktoś dysponuje kapitałem porównywalnym z rocznym budżetem niektórych państw, to mu pewno łatwiej tę metodę stosować. Cyniczne? Niestety, tak.

17.05

Nie napiszę, że Platforma się rozleciała, bo chyba jeszcze nie, ale jest w poważnych kłopotach, na jakimś ostrym zakręcie dziejowym.

Piszę to jako obserwator zewnętrzny, umiarkowanie sprawą zainteresowany, bo dotychczas widziałem tę partię jako klasyczną reprezentantkę niezbyt mi miłego nurtu chadeckiego i w prostej linii potomkinię AWS; wprawdzie umiarkowanej frakcji w tej partii czy też ruchu, ale AWS budziło moje żywe obrzydzenie w całości. Jak wspomnę porozwieszane po Warszawie hasła „Krzak–tak” i zachwyty nad rzucaniem brodą à la Mussolini jej szefa, to mi się niedobrze robi do tej pory.

Ale w sumie była to – mówię o PO – partia od bidy do przyjęcia. Zbytnio związana z bozią i konserwatywna obyczajowo, żebym na nią kiedykolwiek głosował bez zatykania nosa, ale oczywiście o niebo lepsza od kaczystów, ziobrystów, korwinistów i wszelkiego typu nacków.

No i wielkim jej plusem jest przy wszystkich jego słabościach Trzaskowski; co ja zrobię, ale wolę starannie wyedukowanego chłopaka z dobrego domu (kiedyś się mówiło: on jest “z towarzystwa”, a tamci tylko “ze środowiska”) od proletariackich dziadersów, nie mówiąc już o kibolach – nawet mentalnych tylko.

Ostatnio wywalili (czytaj: wywalił w ramach odbudowy autorytetu Budka, wyraźnie słabnący jako przywódca, choć w sumie nadal sympatyczny) dwóch posłów z tzw. skrzydła konserwatywnego: Zalewskiego i Rasia. Nie zmartwiło mnie to rzecz jasna, choć dla PO oznacza to kłopoty, ponieważ jest to ruch wyraźnie „odchadekizujący”; ja to lubię, ale podejrzewam, że wielu członków tej partii – niekoniecznie.

Myślę jednak, że tracąc konserwatystów – PO może zyskać tych zwolenników lewicy, którym się z kolei bardzo nie podobają ostatnie „klasowo–patriotyczne” umizgi do PiS.

Martwi mnie natychmiast odejście od nich Róży Thun. A raczej jego motywacja: europosłowie PO głosowali – wedle niej – zbyt zachowawczo. Jeśli to robili na własną rękę i w zgodzie z własnym sumieniem – to pół biedy, ale jeśli byłaby to jakaś dyrektywa z Warszawy, to by to o centrali partyjnej bardzo nieładnie świadczyło.

PS. Podkreślam raz jeszcze, kto nie pamięta: te zapiski, to mój osobisty punkt widzenia i nie namawiam nikogo, by się ze mną zgadzał; nie pretenduję też do żadnego „rządu dusz” – po prostu siedzi sobie mocno starszy pan w fotelu, też dziaders, jeśli chcecie – i się mądrzy. Albo wygłupia.

16.05

Wypadałoby chyba powiedzieć kilka słów dodatkowo o „Polskim Ładzie”, zaproponowanym wczoraj przez tzw. Zjednoczoną Prawicę, ale po namyśle i poczytaniu paru opinii dochodzę do wniosku, że w zasadzie nie warto.

Propozycje ekonomiczne (zmiany w podatkach i składce zdrowotnej) najmniej zarabiającym kilkadziesiąt złotych miesięcznie dołożą, to prawda – ale już w wypadku zarabiających średnio będą to sumy kompletnie bez znaczenia. Więc w sumie wychodzi na to, że – jak powiada znane przysłowie – pies, który dużo szczeka, mało daje mleka. Ten ruch oznacza zatem dość iluzoryczne zaspokojenie poczucia sprawiedliwości społecznej, niewiele więcej.

Kilka spraw mnie zaniepokoiło. Otóż w całym tym spektaklu, zrobionym z rozmachem na miarę bardzo dużej remizy strażackiej, słowo nie padło o takich drobiazgach, jak nauka, kultura czy edukacja.

Wróć. O edukacji było. Pan prezes zapowiedział nam podzielenie historii na powszechną i Polski i uczenie tych przedmiotów obficie i oddzielnie. Co jest jednym z najgłupszych pomysłów w dziedzinie oświaty ever. Deforma tej pani notorycznie szczerzącej wyremontowane uzębienie – już nie pamiętam, jak się nazywała – wprawdzie była w skutkach groźniejsza, ale i ten pomysł z historią jest w tej kategorii niezły. Warto go jeszcze uzupełnić o rezygnację z matematyki i fizyki (bo za trudne), z programu biologii usunąć wszelkie wzmianki o teorii ewolucji, no i zażądać od nauczycieli wykształcenia teologicznego.

Druga niepokojąca sprawa to „tonkij namiok na tołstoje obstajatielstwo” pana prezesa, że ktoś może się jeszcze pod tym ciekawym dokumentem prawicowego intelektu podpisać. Really? Są chętni popełnić samobójstwo? Chyba że pan prezes miał na myśli jakieś Ordo Iuris albo Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej, bo to by do całości pasowało.

Słowem, dajmy sobie z tym wszystkim spokój. W Górce Dolnej i tak ludzie zrobią to, co im poleci miejscowy proboszcz, a dla takich, jak ja mogą nasi władcy dodać do swojej pysznej prezentacji jeszcze nagie zakonnice tańczące w tle za premierem taniec hula–gula – i tak zdania nie zmienimy.

15.05

No to posłuchaliśmy opowieści o „Polskim ładzie”.

Już bez do niedawna używanego określenia „nowy”, co można by uznać za znamienne i sobie wokół tego faktu budować różne złośliwe komentarze – ale po co?

Skupmy się nad samym widowiskiem. Warsztatowo było od strony telewizyjnej pomyślane teoretycznie nieźle, ale zrealizowane tyleż zręcznie technicznie, co … beznadziejnie. Drętwa para prowadzących, zwłaszcza tryskająca czytelnie sztucznym entuzjazmem pani; kilkadziesiąt z rozmachem i bez liczenia kosztów ekranów – tylko po to, by pokazać frenetycznie reagujących statystów … Dobrze jeszcze, że nie puszczali z taśmy śmiechu – ale to tylko dlatego, że scenarzysta całości nie wpadł na pomysł wpisania do wystąpienia prezesa jakichś dowcipów. Inna sprawa, że zapewne zdawał sobie sprawę, że dowcipy do wizerunku prezesa raczej nie pasują, a jeżeli już, to te mało śmieszne. A poza tym koalicjanci zapewne by też zażądali uprawnień do dowcipkowania, co by spowodowało nowy spór wewnętrzny w Zjednoczonej Prawicy.Co było zatem celem tej dość prowincjonalnej w wydźwięku imprezy?

Po pierwsze i najważniejsze: demonstracja właśnie tego, że ZP się nie rozpadła. Na tle tarć w Platformie i wpadek Lewicy to niewątpliwe osiągnięcie: prezes raz jeszcze wziął towarzystwo za twarz i ustawił we właściwym ordynku.Po drugie, oczywiście, sypnięcie obietnicami. Bardzo chytre, bo bez wskazania skąd na to wszystko się wezmą pieniądze. Dopiero z dokładniejszej analizy można na przykład wyczytać między wierszami, że szykuje się nam dość zasadnicze zwiększenie rozmaitych podatków. Przykład? Jarosław Gowin obiecał, że podatnicy, uzyskujący dochody w granicach 70-130 tys. rocznie otrzymają specjalną ulgę, dzięki której na zmianach podatkowych nie stracą. Co to znaczy? A no, stracą ci z dochodami powyżej 10 tys. miesięcznie, czyli stawki podatku wzrosną. Jak? Dla kogo jeszcze? A po co o tym mówić?

Dalej. Morawiecki zakomunikował, że samozatrudnieni będą płacili liniową składkę na Narodowy Fundusz Zdrowia, w wysokości 9 proc. od dochodów, czyli realnie – podatek wzrośnie im z 19 do 28 proc. Nie mówił nic o składkach dla innych osób, ale zakładam, że je także czeka podobna operacja, bo inaczej byłoby to bez sensu.

Nie chcę dalej analizować tego cyrku.

Troszkę mi się tylko niedobrze zrobiło, jak po raz któryś z rzędu usłyszałem o odbudowie Pałacu Saskiego w Warszawie; najwidoczniej – jak wynikało z wizualizacji – uporczywie powracającej na agendę wyłącznie po to, by było gdzie przenieść pomnik Poniatowskiego, zajmujący przed Pałacem Prezydenckim miejsce należne – wiecie, komu.

Niestety, czas i okoliczności do emisji tego show wybrano nieźle: widać, że pandemia się chyba cofa, zaraz przecież otworzą się knajpy i zdejmiemy maseczki. I w ogóle wiosna, zaś opozycja – powiedzmy sobie prawdę – mocno potłuczona (na własne życzenie). Fundusze unijne zapiszemy na własny rachunek, zrobimy jeszcze jakiś koncert pana Zenka…

Obawiam się, że NARUT może to wszystko kupić. Obym się mylił.

14.05

Tematem dnia jest dziś wczorajsza wypowiedź posła lewicy, działacza starszego pokolenia SLD, Marka Dyducha. Tenże pan w programie Moniki Olejnik w TVN24 powiedział otóż, że występująca w tymże programie Barbara Nowacka „trajkocze jak jego żona”, czy coś w tym rodzaju.

No i rozpętało się piekło. Jak on śmiał, ten gbur jeden? Żonę sponiewierał! Posłankę obraził! Seksista! Lewak! I co tam jeszcze. Fala hejtu ruszyła.

I – wiecie co? To jest po prostu śmieszne. Czy szanowni państwo hejterzy nie mają dziś ważniejszych problemów do rozstrzygania? Powiedzmy między nami: można się było wyrazić eleganciej. Można było powiedzieć „proszę najuprzejmiej o wybaczenie, ale przepustowość mojego mózgu nie dorasta do pojemności tego potoku informacji, który demonstruje moja szanowna przedmówczyni, w związku z czym mam zaszczyt prosić, żeby powtórzyła swoje argumenty nieco wolniej i wyraźniej”. Ale pan Dyduch tak nie ma i powiedział, co powiedział „własnymi słowami”; więc co, powiesimy go z tego powodu?

Zobacz wpis

Rozumiem, że tak, naturalnie.

Obraził żonę, powiadacie. Skoro tak wam zależy na jej godności, to może byście jej zapytali, czy czuje się urażona? Bo to chyba decyduje w tej kosmicznej wagi kwestii?

No fakt. Pan Dyduch nie ma tytułu książęcego i zapewne nie kończył Cambridge ani Oxfordu. No ale był w SLD, choć miał tam podobno jakieś sęki. Ale był i w PZPR, i to nie jako szeregowy członek. I nie wystąpił. Szuja, znaczy.

Państwo zechcą łaskawie przyjąć do wiadomości, ze z całym należnym szacunkiem pierdolę taką argumentację.

13.05

Oczywiście tematem dnia jest konferencja prasowa Banasia, prezesa NiK. Bardzo dziwna konferencja: pan Banaś zamachnął się szablą i w ostatniej chwili uderzył płazem; w dodatku w kogoś w sumie mało ważnego, czyli w dwie spółki Skarbu Państwa. Trudno to czytać inaczej, jak komunikat pod adresem Kaczyńskiego: jeszcze masz, kochasiu, szansę. Jak nie skorzystasz, to naprawdę walnę.

Naiwne. Nie z Kaczyńskim takie numery, on się nie cofa nigdy. W sumie, jak mawiała jedna z moich teściowych: huk duży, szkody żadne. Powiedzmy bowiem, że NiK złoży zawiadomienie do prokuratury w dowolnej sprawie: co dalej? Dalej pałeczkę przejmie w swoje rączki kolega Ziobro – i to będzie jedyna osoba, która na tym teoretycznie skorzysta; a jak znam życie, po prostu nadmie się i nic nie zrobi.

Dlatego dwa słowa o czymś w sumie chyba ważniejszym: o meczu Igi Świątek. Po wielkiej męce wygrała, ale nadal mnie niepokoi. Siłą powstrzymywane emocje w toku walki są widoczne, gwałtowne odreagowanie zwycięstwa w secie płaczem, utrzymujący się nerwowy tik… Coś z tym radzę zrobić. Najlepiej zasięgnąć opinii jakiegoś światowej klasy psychologa i trenera; nie warto przy tym myśleć o honorarium, które zapewne będzie bajeczne. Problemy są wyraźne a dziewczyna zbyt wartościowa, by się sprawą nie zająć.

12.05

Mamy więc otóż nową wyższą uczelnię. I to jaką!

Collegium Intermare to uczelnia, stworzona przez znaną z postępowego widzenia świata, absolutnie apolityczną i całkowicie bezpartyjną organizację Ordo Iuris. Zadaniem uczelni jest kształcenie kadr przywódczych dla Międzymorza (ze szczególnym uwzględnieniem oczywiście Polski) w duchu tradycyjnych wartości europejskich, specjalnie zaś – chrześcijańskich. Uczelnia ma już bogatą i wspaniale utytułowaną kadrę z – nieprzypadkowo chyba wymienioną na pierwszym miejscu – autentyczną zagraniczną księżną; w zespole kształcącym nie zbrakło również kilku osób duchownych.

Wspiera uczelnię szeroko znana firma – PZW Inwestycje sp. Z o.o. (wspólnikami są bracia Witaszkowie), istniejąca od 2013 roku i dysponująca kapitałem założycielskim 5000 zł.

Nie wątpię, że zarówno wspomniana spółka, jak i wspierana przez nią uczelnia odniosą spektakularny sukces, także finansowy. Pod jednym wszakże warunkiem: że cele naszego państwa, a specjalnie jego zarząd specjalnie się nie zmienią. W przeciwnym wypadku może być inaczej, bo któż będzie chciał zdobywać formalną podstawę do zarządzani czymkolwiek, co nie jest czysto chrześcijańskie a nade wszystko gwarantowane?

Jeśli czytelnicy tych słów doszukali się w nich cienia ironii – nie moja to wina. Taki jest świat. Ale z drugiej strony – mnie przynajmniej – narzuca się pytanie: dlaczego ludzie o innych zapatrywaniach myślą głównie o tym, jak wyonacyć rywala w walce o opozycyjny rząd dusz, a nie podejmują takich rozsądnych (bez kpiny!) działań, jak tworzenie własnego szkolnictwa?

Dlaczego intensywnie walczymy o feminatywy lub przeciw nim, zamiast pomyśleć o reaktywowaniu czegoś na kształt przedwojennego (i powojennego też) Towarzystwa Przyjaciół Dzieci?

Mógłbym takie pytania, zaczynające się od „dlaczego”, ciągnąć długo. Nie zrobię tego, bo dla wielu będzie to kolejny atak na opozycję, pchanie kija w szprychy i w ogóle symetryzm.

Bo przecież powinno być jasne dla każdego, że my jesteśmy wyłącznie cacy. Piękni dwudziestoletni.

Sęk w tym, że nie jesteśmy. I bez nudnej i żmudnej pracy od podstaw nie będzie inaczej. Choćbyśmy zorganizowali setkę śpiewów ulicznych i wymyślili tysiąc inteligentnych i zabawnych haseł. Ani dali sobie wrzepić stodwudziestyósmy mandat.

Ktoś kiedyś powiedział: od machania sztandarem wiatr się nie robi. A w każdym razie nie ma burzy.

11.05

Dziś tylko odnotuję pogrzeb Stefana Bratkowskiego. Mnóstwo ludzi; prawie wszyscy siwiuteńcy, niektórzy wsparci na chodzikach, kilku na wózkach. Naliczyłem dokładnie trzy osoby młode.

Ale to był ZESTAW. Kwiat dziennikarstwa polskiego z lat sześćdziesiątych. „Życie Warszawy”, „Polityka”, „Sztandar Młodych” – to tyle, co zauważyłem. Oczywiście my ze „Studia Opinii” w komplecie; Andrzej Lubowski przyleciał specjalnie z USA.

Odnotowuję jednak, że ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich nie wystąpił oficjalnie nikt – mimo że Stefan był tej organizacji honorowym prezesem. Od dawna była to tylko czcza formalność, bowiem Stefana dzielił od „nowego” SDP cały ocean polityczny; ale mimo namów wielu z nas nie chciał demonstracyjnie z tej organizacji występować. Mówił – dajmy im szanse, tam jest jednak paru niegłupich ludzi poza władzami…

Owszem, byli na pogrzebie. Już nie wypadało inaczej.

Taki był właśnie nasz przyjaciel.

W imieniu SDP zabrał jednak głos – bez oficjalnego upoważnienia tej organizacji – Ernest Skalski. Delikatnie zaznaczono, że mówi w imieniu „naszego” SDP. Którego już – i to chcę tu powiedzieć wyraźnie – dla mnie nie ma.

Pięknie Stefana pożegnał specjalnym listem prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski. Miasto wystawiło mu wartę honorową, odegrano stołeczny sygnał. Przemówiło kilku dziennikarzy. Oraz Rzecznik Praw Obywatelski, prof. Adam Bodnar. Mistrzem świeckiej ceremonii był Jacek Fedorowicz.

Prawa strona odetchnęła z ulgą. Ale niech się przedwcześnie nie cieszą. Czy muszę tłumaczyć – dlaczego? Jeszcze w zielone gramy…

10.05

Bronisław Komorowski, b. prezydent, jakoś się uaktywnił. Jakby zapowiadał powrót do polityki z zamiarem budowania jakiegoś ugrupowania centro–prawicowego… Dziś wyczytałem, że krytykuje Platformę z powodu „wyraźnego skierowania w lewo”, co miało zaowocować spadkiem popularności ugrupowania…

Moim zdaniem, ma rację, że Platformie spada – ale chyba nie z powodu nadmiernego zwrotu w lewo. Bo na czym ten zwrot miałby polegać? Chyba tylko na zrezygnowaniu z powoływania się w każdym wystąpieniu na „wartości chrześcijańskie” i łagodnej obronie praw kobiet oraz ludzi LGBT+. Pewno, że to jakiś zwrot w lewo – ale od lewicowości to jeszcze bardzo daleko. Powiedziałbym, że to zwrot niezauważalny – chyba że ktoś ma jakieś przeczulenie chadeckie. Czego w wypadku Komorowskiego wykluczyć nie można.

Przyczyna spadku popularności Platformy jest jednak – tak mi się wydaje – inna. Chodzi tu o brak wyrazistości (to po pierwsze), bo od PSL na przykład różni się ona głównie adresatem oraz, po drugie, pewną taką nienachalną osobowością przywódców. Schetyna był urzędnikiem partyjnym, typowym aparatczykiem – Budka zaś jest bardziej showmanem niż politykiem. Miły zresztą człowiek, ale chyba nie na miarę pierwszoplanową. Pechem zaś obydwu panów jest tło, w którym rysuje się wyraźnie Tusk. Którego można nie lubić, ale któremu nie sposób odmówić osobowości. Na tym tle obaj pretendenci do platformianego tronu bledną.

Nie jest więc po tej stronie dobrze, co wcale nie jest dobrym prognostykiem dla Komorowskiego. On już jest całkiem passe.

Niestety, nie jest też dobrze po drugiej stronie opozycji, tej umownie zwanej lewą. Mimo że – zdaje się – jakoś jej słupki delikatnie poszły w górę po dealu z Kaczyńskim. Niech się jednak troszkę od tej umowy ruszą, a zaraz im spadnie; bo ten wzrost, to są na mojego nosa głosy najbardziej umiarkowanych zwolenników „parszywej zmiany”, których radykalizm Ziobry et co. nieco uwiera.

Radykalna zaś młoda lewica ze swoją pryszczatą ideologią i zacietrzewieniem nie odegra żadnej roli. Teraz i nigdy. Nie widzę takiej opcji nad Wisłą.

Właściwie jedynym pozytywem obecnej sytuacji politycznej są wyroki sądów europejskich. Co prawda odnoszę wrażenie, że starały się one – ile można – nie angażować i orzekanie odwlekały, ale … właśnie: ile można? Spodziewam się więc teraz serii wyroków nieprzychylnych dla PiS–u. I to może scenę polityczną nie tyle zawalić, oczywiście, ile zdrowo nią potrząsnąć. Zobaczymy.

9.05

Znowu o pomysłach Czarnka będzie.

Tym razem rzeczony Führer obszaru edukacji i nauki zamyślił sobie wprowadzić w uczelniach wyższych demokrację. Bo, wicie–rozumicie, dominują w tym zdegenerowanym świecie intelektualistów poglądy (w życiu nie nazwiemy ich wartościami, to słowo zastrzeżone dla dobrych katolików na wyłączność) lewicowo–liberalne.

No i co chwila mamy kłopot: a to jakaś uczelnia nie dopuszcza do publicznego wykładu antysemity, a to inna nie ma życzenia wysłuchania płaskoziemców, a to jeszcze kolejna coś tam bredzi, że elgiebety to też ludzie i nie pozwala na głoszenie Prawd Jedynej Naszej Wiary o tych sprawach.

A przecież Uczelnia, a zwłaszcza Uniwersytet, winna być miejscem swobodnej wymiany myśli i poglądów. Prawda winna się wszak ucierać w dyskusji. A na końcu tej dyskusji ma być decydująca opinia władzy, którą ona z siebie wypuści naturalnie po konsultacji u najbliższego biskupa.

Na tym polega nasza, polska, patriotyczna i narodowo–katolicko–socjalistyczna swoboda badań i autonomia uczelni. I na tym jeszcze, że publikacja (oczywiście: po polsku, bo wszak my Polacy – dumne ptacy…) w czasopiśmie diecezjalnym „Przegląd Anielski powiatu Bździńskiego” będzie dwa razy tyle warta w ocenie dorobku badawczego, co druk w jakiejś idiotycznej „Nature” czy „Fundamenta Mathematicae”.

Czego przecież żaden proboszcz nie czyta i za cholerę nie zrozumie, choćby się nawet i nauczył jakiegoś angielskiego czy – nie daj Boże – niemieckiego. Bo są i tacy, którzy – imaginujcie sobie – po niemiecku publikują, zdrajce jedne.

Kto tego nie rozumie, niech prędziutko zbiera manatki i opuszcza tę krainę.

Kiedyś się to wezwanie wyrażało jednym słowem, ale od ostatnich demonstracji jakoś nie tyle nie wypada, ile można za to słowo dostać gazem w ryj albo zapłacić mandat Sanepidowi za zanieczyszczenie powietrza lub cokolwiek tam dyżurnemu rządzącej partii akurat wpadnie w czerep, więc niech już będzie tak wytwornie.

No i tę mniej wytworną formę zarezerwujmy jednak jako radę dla owego Czarnka.

8.05

Polska scena polityczna – w każdym razie ta oficjalna – staje się do bólu przewidywalna. Partie mówią właściwie tymi samymi zdaniami. Oczywiście, podkładając pod nie różne treści: jeśli PiS mówi „Polki i Polacy”, to mówi w zasadzie zupełnie o kim innym, niż Lewica; ale jak to „Polki i Polacy” słyszę, to i w jednym wypadku i drugim robi mi się cokolwiek niedobrze. Zostawmy jednak politykę.

Dziś przez Internet przewala się kolejna gównoburza wokół stwierdzenia pewnej młodej dziennikarki, że filmy „Psy” i „Pretty Woman” są ohydnie seksistowskie i w ogóle be, bo w złym świetle pokazują kobiety.

Stary jestem i pamiętam namiętne boje, toczone przed laty o socrealizm. Tak zwani „pryszczaci”, czyli ziejący entuzjazmem do nowego ustroju działacze organizacji młodzieżowych, żądali, aby literaci (ale nie tylko: rzecz dotyczyła, ogólnie rzecz biorąc, sztuki) pokazywali w swych dziełach sytuacje typowe. Nietypowe było wyklęte. Owa „typowość” oraz „partyjność” (czyli uwypuklanie sprawczej i kierowniczej roli „partii ludu pracującego miast i wsi”) to były takie zaklęcia, używane z rozkoszą jak maczugi przez „zaangażowaną krytykę”.

Dotyczyło to zresztą nie tylko sztuki; pamiętam, jak na Studium Wojskowym Uniwersytetu nabijaliśmy się do upadłego z opowiastek „pol–wych” (polityczno–wychowawczych) o dobrym żołnierzu Nowaku, który ze wsi pochodząc, najpierw rozkułaczył dziadka, a potem ujął imperialistycznego szpiega i wstąpił do partii – i o złym żołnierzu Kowalskim, który pochodził z hrabiów, tańczył jakieś bugiwugi i szpiega żadnego nigdy nie zdemaskował.

No i teraz mi się to przypomina. Pokaż, że zdarzają się baby–wiedźmy, sportretuj panienkę, która szczodrze szafuje swymi wdziękami, biorąc za to pieniądze – zaraz cię pewien gatunek feministek oskarży o seksizm. Przecież to nietypowe!

Jak bym słyszał pryszczatych AD 1948.

Miałem niegdyś ukochanego sędziwego wuja–matematyka, który każde spotkanie ze mną zaczynał od zdania „No i co, młody idioto, czy już wiesz, co to jest sinus?” (co w końcu doprowadziło, że skończyłem matematykę). Otóż ów wuj mawiał też „Umiar jest ozdobą wieku dojrzałego”. Co serdecznie polecam przemiłym skądinąd bojowniczkom o typowość i pokazywanie wzorców obojga płci.

A już żeby w tym wspomnieniu o wuju być całkiem szczery: owo wezwanie do umiaru wygłaszał z reguły przed wychyleniem drugiej sety. Co zrobiwszy, usta ocierał i wydawał z siebie coś w rodzaju indiańskiego „Howgh”.

7.05

Bardzo ciekawy i znamienny wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Mówiąc skrótowo, wynika z niego, że trzej sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, zwani u nas na ogół „dublerami” – w ogóle nie są sędziami w rozumieniu prawa europejskiego i decyzje, w których podejmowaniu brali udział – nie są ważne. W szczególności obala to słynne orzeczenie TK w sprawie aborcji. Jednym słowem – władza ma kłopot?

Żaden, proszę państwa. Julka wyklepała formułkę, że orzeczenie ETPC nas nie dotyczy i zostało przyjęte bezprawnie – no i możecie jej naparkotać na warkocz. A Jarosławowi K. skoczyć na plecy. Bo tak.

Trzeba sobie powiedzieć wyraźnie: dopóki za takimi rozstrzygnięciami nie pójdą dodatkowe sankcje – nic z tego nie będzie. I to nie tylko sankcje finansowe (które dotkną ogółu), ale sankcje personalne: na przykład zablokowanie kont i uznanie za osoby niepożądane w całej Europie paru setek ludzi ze szczytów polskiej władzy, z członkami rządu na czele. Oraz ich rodzin.

Żadnych studiów w Oxfordzie dla wnusia, żadnej daczy w Hiszpanii dla siostrzyczki. Ani meldowania ryja w Ritzu.

Żebyśmy się dobrze rozumieli: nie interesuje mnie, czy takie sankcje są w ogóle możliwe i dopuszczalne prawnie. Stwierdzam jedynie, że bez tak drastycznych pociągnięć nic się u nas nie zmieni. Innymi słowy, są ludzie, którzy zrozumieją otaczający świat i jego reguły dopiero wtedy, jak dostaną zdrową fangę w nos.

Więc szansa na to, że zrozumieją – nie jest wielka; i to jest główna słabość cywilizowanego świata. Człowiek kulturalny z reguły przegrywa fizyczne starcie z chamem.

Czy z tego powodu rezygnować z wszelkich reguł? Czy skuteczność stanie się jedynym kryterium działania?

Oto pytania. Trochę mi głupio, że je stawiam; ale chyba nie da się uniknąć szukania odpowiedzi.

6.05

Naród – sądząc po Facebooku, który jednak nie musi być najlepszym źródłem informacji – jakby się po ostatnim głosowaniu sejmowym uspokoił. Część myśli, że nie wszystko stracone (tylko czy umiałaby odpowiedzieć na pytanie – o co chodzi?), bo jeszcze Senat będzie miał głosu, część się obraziła na wszystkich…

Jak to u nas.

Najlepiej zatem coś zrobić.

Pierwszy pojął to pan prezydent i powołał podradę Narodowej (oczywiście) Rady Rozwoju, którą nazwano Radą do spraw Społecznych. Tyż piknie.

Ta otóż rada ma swym radzeniem objąć „całość kwestii dotyczących polityki społecznej, w tym problematykę osób wykluczonych społecznie, starszych, samotnych, z niepełnosprawnościami” – mówi stosowny komunikat. –„Naszym obowiązkiem jest znalezienie różnych form możliwości realizacji potrzeby pomagania drugiemu człowiekowi tak ukierunkowanych, żeby rzeczywiście przynosiły one drugiemu człowiekowi pożytek. By ten zapał i to oddanie były w jak największym stopniu spożytkowane i wykorzystane” – powiedział bardzo pięknie i wzniośle pan prezydent.A ja załkałem. Ludzki pan.

Niestety, skład owej rady i jej liczebność pozostają tajemnicą. Wiadomo, że obradowała i dyskutowała nad planem działania.

W nieprzeparty sposób kojarzy mi się „Indyk” niejakiego Mrozka. „A może by tak co zaorać?”.

Eee.

No ale może się mylę.

5.05

Proszę wybaczyć, ale troszkę sobie pożartuję. Uprzedzam z góry, bo część Czytelników mogłaby się za chwilę strasznie oburzyć i zacząć polemikę; a może nawet spowodowałbym tak popularną w sieci gównoburzę. Więc – bardzo uprzejmie proszę nie dyskutować z poniższymi pomysłami. One są po prostu czystym szyderstwem. Szkoda, że muszę to powiedzieć aż tak wyraźnie, ale nie ma wyjścia: lud kocha dosłowność.

Więc:

Przez pięć godzin szumiał mi i warczał za plecami telewizor, w którym szła transmisja live posiedzenia Sejmu, debatującego nad przyjęciem lub odrzuceniem planu odbudowy Europy po pandemii. I jedyna korzyść z tej transmisji – to była korzyść stacji, która zapewniła sobie stosunkowo niewielkim kosztem wypełnienie czasu antenowego. Bo ani ja, ani – sądzę – Czytelnicy żadnego zysku intelektualnego z tego nie mieli. Wszak bohaterów spektaklu znaliśmy od lat doskonale – i jego zakończenie też było przewidywalne. Zero suspensu. Marnota dramaturgiczna.

Więc i oceny będzie niewiele. Najgorzej w tym cyrku – moim zdaniem – wypadła Koalicja Obywatelska, która po bohatersku i zupełnie bez sensu karnie wstrzymała się od głosu. Co było demonstracją w ogóle bez znaczenia – i myślę, że jedynym efektem tej desperacji będzie dalszy spadek liczby zwolenników tego ugrupowania. Okazało się też, że stanowisko Lewicy było również nieistotne: rząd uzyskałby większość także bez niej i bez ugrupowania Ziobry. Odpadł argument, że Lewica umożliwiła wygraną Kaczyńskiemu i utrzymała jego rząd przy żłobie; pozostał pewien absmak, że z jego chłopcami w ogóle rozmawiała. Istotny argument.

No to teraz pomysł, zapowiadany na początku: zmieńmy konstytucję i rozwiążmy w cholerę ten cały parlament z obydwiema jego izbami. Zrezygnujmy też z partii politycznych i wyborów. Zastąpmy to wszystko losowaniem – na przykład, co pół roku – setki obywateli, którzy będą władzą ustawodawczą. Ograniczyłbym to losowanie wyłącznie do ludzi w wieku 30 – 75 lat; lubiłbym, żeby wszyscy mieli pełne magisterskie wyższe wykształcenie (z wyłączeniem wydziałów politologii, zarządzania i historii, a zapewne również ekonomii i socjologii; proszę mnie zwolnić z uzasadnienia tego szczegółu: sprawdźcie wykształcenie tych naszych polityków, którzy je w ogóle mają).

Będzie dużo taniej i – jak sądzę – efekt polityczny da to nie gorszy.

Pomysłu na sposoby wyłaniania władzy wykonawczej nie będzie, jeśli ktoś się czegoś takiego w tym miejscu spodziewa. Nie pretenduję do roli ojca nowego ustroju, a mądrala, który coś wymyśli, znajdzie się na pewno, jak znam kreatywność naszego społeczeństwa. W końcu znani jesteśmy w świecie z pomysłowości politycznej i świecimy katolickim przykładem z realizacji najlepszego ustroju na świecie od ponad 30 lat, czyż nie?

Zresztą poprzedni też był dosyć udany, prawda? W ogóle: zdolni jesteśmy.

A już Sejm, to mamy ponad poziomki.

4.05

Politykę odkładam do jutra. Tymczasem trwają „boje” parlamentarne o ratyfikację planu odbudowy popandemijnej; piszę boje w cudzysłowie, bo coraz bardziej mnie to pustosłowie i patos sejmowy nużą. Ale – zobaczymy; na to, by stało się coś rzeczywiście istotnego nadziei specjalnej nie mam.

Wobec tego kilka słów o innych sprawach.

Bardzo mnie niepokoi moja tenisowa sympatia Iga Świątek; nie dlatego, że źle gra (bo wręcz przeciwnie), ale zaobserwowałem pewien jej niezwykły odruch: takie mimowolne rzucanie głową. Przedtem tego nie było, od przedostatniego meczu się nasila. Mam nadzieję, że ma w ekipie lekarza; obym się mylił, ale potrzebna jest konsultacja neurologiczna. Mój zaprzyjaźniony emerytowany profesor–neurochirurg też na to zwrócił uwagę. I to jest zupełnie inny odruch niż ten, z którego słynie Rafa Nadal; myślę o jego rytualnym dotykaniu nosa i paru innych miejsc przed każdym serwem. Niepokojące.

Drugi dzisiejszy mój temat – to matury. Moim zdaniem, coraz bardziej bez sensu. Wydajemy jako państwo pieniądze na czynności, które w gruncie rzeczy niczemu nie służą. Gdyby zrezygnować z obowiązkowej matury w szkołach a wrócić do egzaminów wstępnych na uczelniach, byłoby – moim zdaniem – dużo sensowniej. Mimo wszystko spory odsetek maturzystów dalszej nauki nie podejmuje, więc po co ich męczyć? Na uczelniach egzaminowano by tylko tych, którzy pragną studiować; praw młodzieży do nauki w niczym by to nie ograniczyło, bo można by było podchodzić do tej próby dowolnie wiele razy i na dowolnej uczelni. A jeśli uczelni (niestety, tak jest w sektorze prywatnym) zależy tylko na czesnym a egzaminu zorganizować nie chce lub nie umie, to zamiast konkursu matur – i tak w wypadku niektórych uczelni fikcyjnego – można policzyć średnią z dwóch ostatnich lat nauki.

Ja wiem; to magia słowa. Matura jest często nazywana świadectwem dojrzałości. Ale… do czego? Małżeństwo matury nie wymaga, podjęcie pracy w bardzo licznym zestawie zawodów – jak wyżej; o rodzicielstwie już w ogóle nie wspomnę.

Więc może dajmy sobie spokój z tą zabawą?

3.05

Dziś dzień świętej Hipokryzji. Kurwicy racic i pyska można dostać, jak się ogląda te wszystkie ceremonie ku czci „pierwszej konstytucji w Europie”, celebrowane przez ludzi, którzy notorycznie konstytucję lamią. Superstar dnia to oczywiście pan rezurekcja / insurekcja / erekcja prezydent. Przemawia i przemawia, i przemawia… A tymy rencyma macha i macha… A krzyczy…

Swoją drogą – ciekaw jestem, czy on tak sam z siebie z tym stylem oracji, czy go jakiś czwartorzędny aktorzyna uczył? A może ma jakiegoś trenera osobistego wśród tych setek doradców i urzędników, zaludniających Pałac? W każdym razie tego osobnika, który mu prowadzi konta na witrynach społecznościowych, to bym wywalił na zbity pysk. Kompromitacja za kompromitacją.

No, chyba że to syn jakiegoś znajomego księdza. W takim razie przepraszam, że się wtrącam.

Od wczoraj tkwię też w niemym zbulwersowaniu naszym kolejnym ekscesem dyplomatycznym. Jakiś pan z naszej ambasady w Czechach (mimo wszystko – nie mogę uwierzyć, że to dyplomata; nawet jak na normy pisowskie, to niezbyt fachowy urzędnik, żeby niczyjej godności nie naruszyć dokładniejszym określeniem) domaga się od czeskiego rządu jakiegoś działania, uniemożliwiającego Polkom „turystykę aborcyjną” celem ominięcia przenajświętszego polskiego katolickiego prawa.

Jeśli kiedyś ktoś napisze podręcznik robienia z siebie idioty w skali światowej, to przykład będzie jak znalazł.

Jedna myśl mnie w związku z tym nurtuje: jakie konkretnie działania strony czeskiej wobec polskich kobiet miał na myśli ów duplomata (to nie literówka)? Mam chyba niezłą wyobraźnię, ale tego nie potrafię nią objąć; może czytelnicy tych słów wpadną na jakiś stosowny pomysł.

Chociaż – bo ja wiem? Może i mam sposób. W dodatku już stosowany. Otóż kilkadziesiąt lat temu moja mama z jakiejś tam okazji musiała składać zaświadczenie o moralności, wystawiane przez proboszcza. Pamiętam jak dziś, bo dokument był oszałamiający; katabas bowiem zaświadczał na piśmie, że matula „z moralnością nic wspólnego nie miała”.

Ogromnie żałuję, że ten dokument mi się w archiwach rodzinnych nie zachował; byłby jak znalazł. Zagadką dla mnie pozostaje, do czego mógł taki dokument służyć we wczesnej PRL, ale widziałem na własne oczy. Zapamiętałem tak samo, jak słowa pewnego powiatowego działacza, który zwracając się do mojego pokolenia użył zwrotu “młoda polska degeneracjo”…

Prorok jakiś był? Może nie z nas, ale z następnych pokoleń coś takiego wyrosło…

2.05

Myślę, że czytelnicy tych słów znają pojęcie korelacji. Co, nieśmiało pozwolę sobie powiedzieć, nie znaczy, że każdy je rozumie. Część z nas utożsamia bowiem korelację ze związkiem przyczynowo–skutkowym i – jeśli słyszy o korelacji np. 30% między dwoma zjawiskami, to uważa, że jedno na drugie jakoś fizycznie (właśnie w 30%) wpływa. A tu jest inaczej. Zjawiska korelują – znaczy, że sobie w jakimś procencie towarzyszą i owo towarzyszenie zgoła nie musi oznaczać powiązania logicznego; nawet w wypadku korelacji 100%.

Przykład: jest (albo było, ostatnio sprawy nie badałem) zwyczajem kolejarzy, że przed odjazdem pociągu ze stacji konduktor gwiżdże. Zgodzą się państwo zapewne łatwo, że ani gwizdek nie jest przyczyną ruchu pociągu, ani start maszyny nie jest przyczyną gwizdka. A korelacja wynosi tu właśnie 100%.

Inny przykład: załóżmy, że jakiejś chorobie towarzyszą zawsze dwa objawy; powiedzmy ból głowy i biegunka. W wypadku tej choroby obydwa objawy łączy stuprocentowa korelacja – co absolutnie nie znaczy, że ból głowy wywołuje biegunkę lub odwrotnie.

Jest oczywiście możliwe, że wysoka korelacja jest wynikiem wspólnej przyczyny obu zjawisk; tak jest właśnie w tym przykładzie.

Proszę o wybaczenie za ten przydługi wstęp teoretyczny, ale chcę opowiedzieć o pewnym zjawisku, które i mnie zadziwia, ale z całą pewnością nie ma charakteru przyczynowo–skutkowego, lecz jest w jakiś sposób znamienne.

Zrobiono mianowicie badania nad chęcią rozmaitych kategorii obywateli naszego kraju do poddania się szczepieniu przeciw wirusowi obecnej pandemii. I między innymi wyszło, że wygląda to całkiem inaczej wśród zwolenników różnych partii politycznych. No i antyszczepionkowców jest najwięcej wśród Konfederatów (połowa; czego się spodziewałem) i … zwolenników Hołowni (aż 36%). Moja robocza hipoteza jest w tym wypadku taka, że w obu tych ugrupowaniach wyraźnie widać wpływ kościelnych bajań o „niegodziwości” szczepionek, rzekomo produkowanych z tkanek, pobranych od abortowanych dzieci.

Dlaczego jednak zdecydowanie najmniej zainteresowani szczepieniami są młodzi mężczyźni, w wieku 18-39 lat? Aż 42 proc. z nich nie chce się szczepić, a 1 proc. nie ma zdania. Tu już hipoteza o wpływie zaufania do opinii księży raczej nie działa… Na dodatek 5 pkt procentowych więcej kobiet niż mężczyzn chce się zaszczepić. Jakiś pomysł – dlaczego?

Warto się zapoznać z wynikami całego badania, zrobionego przez IPSOS dla oko.press.

1.05

Stare powiedzenie znów okazało się słuszne: presja ma sens. Dziś były katolicki harcerz Dworczyk, który niedawno okazał się bardzo sprawnym ochroniarzem premiera, zdecydowanie odpychając od jego przenajświętszej Osoby panią Hartwich, domagającą się preferencji w szczepieniach dla osób z niepełnosprawnościami – otóż dziś ten pan Dworczyk uległ. Niepełnosprawność uprawnia od dziś do pierwszeństwa w szczepieniach – zarówno osoby nią dotknięte bezpośrednio, jak i opiekunów.

Nasuwa się złośliwe pytanie: a nie można był od razu? Czy koniecznie trzeba wam przyłożyć, żebyście cokolwiek zrozumieli i zachowali się jak ludzie?

Chyba jednak koniecznie. Bo elektorat zareagował takimi na  przykład komentarzami:

Czyli zdrowie i życie niepełnosprawnych jest cenniejsze niż pełnosprawnych? Może na kolana padajmy i po rękach całujmy?

Albo

Hartwich rządzi, rozum śpi, żenada.

Albo, najłagodniej:

Min. Dworczyk niepotrzebnie uległ naciskom.

No i mówcie mi dalej, że po obu stronach naszej sceny politycznej są ludzie, tylko zapatrywania mają inne. A rządzący to kość z kości i krew z krwi swojego elektoratu.

A po ostatnich wydarzeniach politycznych, zwłaszcza po porozumieniu Lewicy i PiS–u OKO.PRESS pisze z uzasadnieniem, że Zjednoczona Opozycja staje się coraz mniej powabna. Fakt; to się czuje. I dlatego z niepokojem – ale i cieniem nadziei – czekam na 4 maja, czyli na posiedzenie Sejmu. To chyba ostatnia szansa, by ten powab się choć trochę odświeżył. Ciągle mam wrażenie, że żyjemy na scenie teatru, w którym wystawia się „Wesele”. Może jednak zdjąć już ten spektakl z afisza?

Genialny. Ale starczy.

Bogdan Miś

 

35 komentarzy

  1. PIRS 02.05.2021
    • asc 02.05.2021
    • Andrzej Goryński 02.05.2021
      • Mr E 11.05.2021
        • slawek 11.05.2021
  2. PIRS 03.05.2021
    • Andrzej Goryński 11.05.2021
  3. Magdalena Ostrowska 03.05.2021
    • Arkadiusz Głuszek 03.05.2021
    • PIRS 04.05.2021
    • slawek 12.05.2021
      • Magdalena Ostrowska 12.05.2021
        • slawek 13.05.2021
  4. Filip Nowakowski 03.05.2021
  5. Magdalena Ostrowska 07.05.2021
    • slawek 07.05.2021
  6. slawek 07.05.2021
    • Magdalena Ostrowska 07.05.2021
      • slawek 08.05.2021
  7. Andrzej Goryński 07.05.2021
  8. PIRS 08.05.2021
  9. slawek 09.05.2021
  10. Magdalena Ostrowska 15.05.2021
    • Bogdan Miś 15.05.2021
    • Mr E 19.05.2021
    • slawek 19.05.2021
  11. slawek 18.05.2021
    • Andrzej Goryński 20.05.2021
  12. PIRS 20.05.2021
  13. slawek 20.05.2021
  14. slawek 25.05.2021
  15. PIRS 29.05.2021
    • PIRS 29.05.2021
    • Bogdan Miś 31.05.2021
  16. Magdalena Ostrowska 29.05.2021