Tadeusz Zatorski: Kryzys w Kościele? Ach, gdzież on, gdzie?14 min czytania

23.07.2021

A priest in a red robe offering communion in front of an altar in Kingwood
Photo by Josh Applegate on Unsplash

Bezustannie czytam dziś wszędzie o „kryzysie” w Kościele, który ponoć nawet „stacza się na dno”. Rozglądam się wokół i pytam: „Gdzie ten kryzys? Gdzie to dno?”. Spróbujmy dokonać krótkiego bilansu.

Kościół wywiera bardzo poważny wpływ na rząd. Udziela mu swojego wsparcia, niejako legitymizuje jego władzę jako egzekutora „wartości chrześcijańskich” (choć nikt nie wie właściwie, co to takiego), ale przecież nie za darmo. Otrzymuje różnymi drogami gigantyczne subwencje z budżetu, zwiększa ciągle areał posiadanych przez siebie gruntów i zasoby nieruchomości. Kapelani, suto wynagradzani ze środków państwowych, obecni są właściwie we wszystkich możliwych instytucjach. Ustawy układa się pod dyktando kościelnych ideologów. Lada moment do szkół wprowadzi się obowiązek uczęszczania na lekcje religii – lub etyki, ale możliwość wyboru będzie raczej iluzoryczna, zwłaszcza że i etyki nauczać będą prawdopodobnie nauczyciele kształceni na uczelniach kościelnych i zatwierdzani przez kuratorów, a więc pośrednio przez lokalnych biskupów i proboszczów, więc polski narodowy katolicyzm stanie się niejako ideologią państwową. Uczelnie katolickie przeżywają rozkwit – przynajmniej finansowy.

Ale nie tylko. Wymyślony przez ministerstwo system punktacji czasopism uczelnianych daje teologom i funkcjonariuszom kościoła szanse na bardzo szybki „awans naukowy”, co przełoży się oczywiście na ich obecność w rozmaitych gremiach decydujących o przyszłości i kierunkach rozwoju nauki, ale także o habilitacjach świeckich uczonych, zatrudnianych na świeckich uczelniach. (Notabene: Już od dawna duchowni mający status samodzielnych pracowników naukowych recenzują na przykład prace habilitacyjne… religioznawców – ja nie zmyślam, sam widziałem taką recenzję, i to dobrych parę lat temu). Zapewne pozwoli to utemperować nieco krytyczne wobec kleru nastroje wśród młodszych filozofów, socjologów i prawników.

Kościół posiada prężnie działające media elektroniczne i mnóstwo tytułów prasowych, także wysokonakładowych, oraz wydawnictw, wspomaganych w różny sposób z kieszeni podatnika. Ale i w pismach formalnie z Kościołem niezwiązanych pojawiają się nieoficjalni asystenci kościelni, pilnujący, by na łamach danego periodyku, na przykład literackiego, nie pojawiały się treści niezgodne ze stanowiskiem „urzędu nauczycielskiego”. (Sam miałem niedawno do czynienia z takim „asystentem”, który udzielił mi paru życzliwych porad, jakież to dzieła pewnego nabożnego profesora winienem uwzględnić w proponowanym do druku tekście).

Kościół dyktuje nawet reguły języka: Rada Języka Polskiego pokornie przyklepała sugestie kulowskich „ekspertów”, dotyczące pisowni słownictwa religijnego: zgodnie z tymi zaleceniami „Kościół” w znaczeniu „instytucja religijna”, wolno już pisać wyłącznie z wielkiej litery, nie zaś, jak dopuszczał to jeszcze kilka lat temu SPP, z wielkiej lub małej, zależnie od osobistego doń stosunku emocjonalnego – dziś każdy musi wyrazić obligatoryjny szacunek dla tejże instytucji pod groźbą popełnienia błędu ortograficznego.

Co więcej: nawet seria bulwersujących skandali obyczajowych i finansowych, czy to na szczeblu centralnym (Watykan), czy na rodzimym podwórku, nie zaszkodziła, jak się wydaje, szczególnie polskiemu Kościołowi Rzymskokatolickiemu, który wciąż może liczyć na poparcie milionów zwolenników, często fanatycznych.

Liczba osób uczęszczających na obowiązkowe nabożeństwa co prawda systematycznie spada, mówi się o postępującej laicyzacji wśród młodzieży, ale kościoły wciąż są pełne, a w niektórych regionach liczba owych dominicantes sięga nawet 70%. Owszem, rośnie także liczba apostazji, ale to wciąż w skali kraju ledwie dostrzegalne ułamki, nawet nie promile.

Niebagatelny jest też wpływ duchowieństwa na decyzje wyborcze wiernych, co skutecznie chłodzi z kolei antyklerykalne ciągoty polityków „liberalnych”, którzy nie są w stanie wyobrazić sobie wygranej wyborczej bez przynajmniej neutralnej postawy duchowieństwa. Najbardziej szokującym przykładem takiego „chłodzenia” było zachowanie jednego z opozycyjnych kandydatów na urząd prezydenta, który choć wcześniej odważnie deklarował się jako wielbiciel filozofii Spinozy, gdy zaczęło się robić gorąco, nie omieszkał w jednym z wywiadów pomaszerować grzecznie do Canossy i zadeklarować uroczyście: Jestem katolikiem.

Proszę mi pokazać formację polityczną, która nie chciałaby doświadczyć takiego „kryzysu”.

Czy o PZPR w roku, dajmy na to, 1950 powiedzielibyśmy, że znajdowała się „w kryzysie”? A przecież jej ówczesna potęga oparta była na przemocy i obecności obcych wojsk, potęga Kościoła ma za fundament autentyczne przywiązanie oraz bezkrytyczną i bezwarunkową uległość milionów ludzi.

Skąd więc te gorzkie żale i utyskiwania na „kryzys w Kościele”?

Nietrudno na to pytanie odpowiedzieć. Publicyści piszący o kościelnym „kryzysie” mają zwykle na myśli drastyczny – w ich mniemaniu – rozziew między tym, co uważa się za „przesłanie Ewangelii”, a codzienną rzeczywistością polityki i praktyki duszpasterskiej. Już w 2012 roku publicystka katolicka stwierdzała z ubolewaniem, że w polskim Kościele zabrakło głoszenia Ewangelii nie jako nauki moralnej, lecz przede wszystkim jako przesłania radykalnie zmieniającego życie i otwierającego – zapierającą dech w piersiach – perspektywę całkiem nowego życia w pełnej wewnętrznej wolności. Za diagnozą „kryzysu” kryje się zatem – obezwładniające swoją naiwnością – wyobrażenie Kościoła jako jedynej w swoim rodzaju instytucji, będącej szermierzem i krzewicielem jakichś wyższych wartości, których źródłem miałaby być Ewangelia. Zewnętrzne znamiona nie tylko potęgi i bogactwa, ale i panowania nad umysłami i sumieniami, które w każdej innej formacji uznawano by za symptomy rozkwitu i sukcesu, w wypadku Kościoła traktuje się jako przejawy upadku. Kościół wyrasta w tym wyobrażeniu na jakąś tajemniczą siłę, rządzącą się jakoby zupełnie innymi prawami i napędzaną innymi mechanizmami niż wszyscy inni uczestnicy gry politycznej. Jego zwykłą misją jest przecież pełna miłości troska o skrzywdzonych i poniżonych, teraz jednak chwilowo trochę pobłądził.

Co ciekawe, takie prostoduszne wyobrażenie chrześcijaństwa i Kościoła przejmują, i to nie od dziś, myśliciele deklarujący się jako bardzo odlegli od wiary w jego dogmaty.

Chrześcijaństwo było największą rewolucją, jakiej kiedykolwiek dokonała ludzkość: rewolucją tak wielką, tak wszechogarniającą i głęboką, tak płodną swymi następstwami, tak nieoczekiwaną i przemożną, że wydawała się albo może się jeszcze wydawać cudem, objawieniem przychodzącym z wysokości, bezpośrednią ingerencją Boga w sprawy ludzkie, które od niego otrzymały rządzące nimi prawa i całkowicie nowy kierunek.

Tak pisał w 1942 roku na łamach neapolitańskiego periodyku „La Critica” Benedetto Croce w słynnym eseju zatytułowanym Dlaczego nie możemy nie nazywać się „chrześcijanami. A publicystka „Gazety Wyborczej”, Magdalena Środa, postrzegana niekiedy jako wręcz ikona polskiej myśli laickiej, wyznaje:

Często krytykuję Kościół, ale to dlatego, że chrześcijański projekt zawarty w Nowym Testamencie wydaje mi się ciągle wart obrony. Tak jak warta obrony wydaje mi się wizja Kościoła, który ten projekt wciela w życie.

To zresztą jeszcze jedno świadectwo kwitnącej potęgi Kościoła rzymskiego: wychować bogobojnych i posłusznych wiernych to spora sztuka, ale wychować sobie własnych, tak pobożnych i lojalnych ateistów to już arcymistrzostwo pedagogiki społecznej.

Dlatego właśnie owe z pozoru „bezkompromisowe”, krytyczne, diagnozy kryzysu Kościoła nie tylko Kościołowi nie szkodzą, ale wręcz mu służą, ponieważ utrwalają w świadomości społecznej ten jego mit instytucji „nie z tego świata”, będącej upełnomocnionym administratorem jakiegoś nadziemskiego objawienia przychodzącego z wysokości, która jedynie chwilowo zbłądziła, bo znalazła się przez moment w „niegodnych” rękach.

Wystarczy, że miejsce owych „niegodnych” pasterzy zajmą pasterze z prawdziwego zdarzenia, a wszystko wróci na właściwą drogę: Kościół zacznie – jak się to roi pani profesor Środzie – wcielać w życie ów wprawiający ją w takie rozmarzenie ciągle wart obrony projekt zawarty w Nowym Testamencie. Pytanie tylko, kiedyż to i gdzie katolicyzm był, jak śni „teolog otwarty” Jarosław Makowski na łamach lewicowego „Przeglądu”, religią miłości i solidarności. W czasach Konstantyna? W średniowieczu? W wieku XVII? Pod rządami błogosławionego papieża Piusa IX? Może warto zaufać konstatacji Goethego, który dzieje chrześcijaństwa podsumował krótko:

Nie myślcie, że bredzę, że kłamię zgoła,
Gdy chcecie, innego szukajcie jej kształtu!
A jednak: cała historia Kościoła
To mieszanina błędu i gwałtu.

Można by nawet zaryzykować tezę, że moralne oblicze Kościoła jest dziś najłagodniejsze i najbardziej ludzkie w jego dziejach: rzuca wyzwiska na przeciwników, odstępców i kacerzy, jest w stanie mocno utrudnić im życie, ale nie jest już w stanie tego życia ich pozbawić.

Powstaje sytuacja przypominająca nieco późne lata PRL-u. Wolno było już wówczas krytykować pojedynczych sekretarzy PZPR, potem wolno już było nawet używać zakazanego wcześniej słowa „kryzys”, ale Marksowska „Ewangelia” wciąż była warta wcielania w życie, a wszelka krytyka musiała być „krytyką konstruktywną”, to znaczy niekwestionującą ideowych fundamentów ustroju, jego wyższości nad wszystkimi innymi oraz jego niezbędności dla społeczeństwa polskiego.

Tak jak dziś krytyka Kościoła musi się zatrzymywać przed Ewangelią i samą postacią Jezusa z Nazaretu, a nawet przed powątpiewaniem w niezbędność tegoż Kościoła dla wszystkich Polaków bez względu na światopogląd: Polska bez Kościoła, jak to zadekretował Adam Michnik, to „czarny obraz”. Dlatego każda próba przekroczenia tej granicy naraża nierozważnego śmiałka na podejrzenie o „ateizm tramwajowy” vel „jaskiniowy”, a w najlepszym razie na całkowite zignorowanie, co ciekawe także w prasie nazywającej się „liberalną” – w Polsce cenzura kościelna jest w zasadzie równie zbędna, jak obecność strażników przy polskim kotle w czeluściach piekielnych: polscy „liberałowie” i polscy „ateiści”, aktywiści nieformalnej Partii Umiarkowanego Wątpienia w Granicach Wiary, pilnują się sami nawzajem.

Można oczywiście dyskutować nad tym, czy obecna strategia Kościoła nie okaże się na dłuższą metę zawodna, bo wzbudzi takie wobec niego obrzydzenie, że wierni opuszczać go zaczną nie pojedynczo, lecz setkami tysięcy. I całymi pokoleniami. Ale to dyskusja na zupełnie inny temat i o niejednoznacznych konkluzjach: najprawdopodobniej bowiem zamieranie chrześcijaństwa jest – jak uczy tego przykład Europy Zachodniej – procesem nie do zatrzymania: wierni porzucają Kościół nie tylko zrażeni wciąż odkrywanymi jego zbrodniami i łajdactwem jego funkcjonariuszy, ale po prostu dlatego, że przestają wierzyć w jego dogmaty, pozostające w coraz większej sprzeczności z kulturą umysłową bardziej zaawansowanej cywilizacyjnie części świata: średnio wykształcony Europejczyk nie może przecież nie zapytać sam siebie, dlaczego miałby wierzyć w opowieści, które w każdej innej religii uważa za mityczne lub baśniowe. Religie uniwersalistyczne przestają przy tym pełnić swe funkcje integracyjne, a wręcz przeciwnie: generują krwawe konflikty, także wewnętrzne, co czyni je jednym z głównych hamulców rozwoju. Także to będzie zapewne przyspieszać ich rozpad.

W tych okolicznościach strategia budowania za wszelką cenę potencjału ekonomicznego i politycznego, strategia wydzierania od państwa kolejnych miliardów, hektarów i nieruchomości wcale nie musi być strategią nonsensowną, na końcu może się bowiem okazać, że opustoszały Kościół jest jednak potęgą ekonomiczną, z którą będą się musiały liczyć rynki i rządy. I tak jak zbankrutowany ideowo komunizm radziecki przeistoczył się w agresywne państwo dysponujące kolosalnymi zasobami surowcowymi i groźnym potencjałem militarnym, państwo, z którym układają się nolens volens największe potęgi świata, tak być może kiedyś ten zamierający Kościół (notabene również będący podmiotem prawa międzynarodowego) przeistoczy się w gigantyczny fundusz inwestycyjny i korporację obrotu nieruchomościami.

Co więcej, ta strategia, przewidująca powszechny przymus nauczania religii może również przynieść Kościołowi bardzo użyteczne efekty. Doświadczenie uczy, że 20% zdeterminowanych i fanatycznych zwolenników, to „zasób ludzki” cenniejszy niż 70% letnich. Dla biskupów pan Bąkiewicz i jego krótko ostrzyżeni młodziankowie. „bijące serce Kościoła”, to nabytek o większym znaczeniu niż rzesza rozdyskutowanych i hamletyzujących jajogłowych „wykształciuchów”. Szkoły ministra Czarnka będą zapewne produkować tysiące zdeklarowanych ateistów, ale i tysiące takich krótko ostrzyżonych młodzianków, żądnych wykazania się męstwem „w obronie kościołów”.

Zresztą nawet ci zdeklarowani ateiści nie będą dla biskupów wielkim problemem: Kościół świetnie się czuje w sytuacji konfliktu, bo wówczas może budować swoją narrację oblężonego bastionu dobra, atakowanego przez siły „cywilizacji śmierci”. Jak każdy system totalitarny, katolicyzm potrzebuje wręcz jakiegoś wroga, a gdy takiego wroga nie ma, nerwowo go szuka. I znajduje – nawet jeśli takim wrogiem jest z braku lepszych propozycji… bohater popularnej powieści dla dzieci.

Zresztą nawet gdyby wszystkie te przewidywania nie okazały się całkiem trafne, pewne jest jedno: ów ogarnięty rzekomym kryzysem Kościół staje się po prostu taki, jaki był zawsze wówczas, gdy mógł być tym, czym chce: potężną siłą polityczną sprawującą bezwzględne rządy nad swoimi owcami i mającą możliwości stosowania wobec nich przymusu, gdy trzeba także fizycznego. Realizowanie własnej tożsamości to niewątpliwie sukces i wzlot, nie „staczanie się na dno”.

Czas byłby zatem w końcu przejrzeć.

Przestać nazywać „kryzysem” coś, co jest jego jawnym zaprzeczeniem i trzeźwo ocenić sytuację. Czas byłby także najwyższy przeczytać własnymi oczyma sam Nowy Testament i – wyzbywszy się naiwnych iluzji kolportowanych z równym zapałem przez katechetów i atei devoti – dostrzec w nim zalążki tego wszystkiego, co jest ową istotą „systemu kościelnego”: w końcu ci wszyscy, którzy nie poszliby „za Nim”, mieli zostać jako „chwast” spaleni przez „aniołów Pana” w „piecach ognistych”, a smutny koniec Ananiasza i Safiry dowodzi, że przymus i przemoc nie zagościły w młodym chrześcijaństwie dopiero w czasach konstantyńskich, lecz były jego immanentnymi cechami od samego początku, tak jak są nimi w każdej współczesnej sekcie.

Przeczytana własnymi oczyma Ewangelia okazuje się tak naprawdę jednym z niezliczonych proroctw apokaliptycznych, obiecujących nowe rozdanie kart wszystkim sfrustrowanym swoją sytuacją życiową, którzy, „dziś niczym”, z radości słuchają, że „jutro” staną się „wszystkim”, a „ostatni będą pierwszymi”. Pod warunkiem, że zgodzą się na status „owcy” podporządkowanej bezwzględnie woli „pasterza”.

Zamiast więc opłakiwać ów wyimaginowany „kryzys”, wzywać hierarchów do opamiętania, poprawy i powrotu do ewangelicznych źródeł – kryzys to wszak zwykle jakieś przesilenie zwiastujące powrót do zdrowia – należałoby może raczej bić na alarm, a zamiast czekać na „dobrych biskupów”, przestrzegać raczej przed rosnącą potęgą instytucji, która nigdy nie pogodzi się z demokracją jako całkowicie sprzeczną z jej najgłębszą istotą i tożsamością. I zawsze będzie ją sabotować, sprzymierzając się z jej najbardziej nieprzejednanymi wrogami.

„Żadnych złudzeń, Panowie” (i Panie też)!

Tadeusz Zatorski

(1960), germanista, tłumacz, autor bloga „Brulion bez linii”, www.brulionbezlinii.net .

Print Friendly, PDF & Email
 

18 komentarzy

  1. szkiełkiem romantyka 23.07.2021
  2. slawek 23.07.2021
    • narciarz2 24.07.2021
    • narciarz2 24.07.2021
      • slawek 25.07.2021
        • narciarz2 26.07.2021
        • slawek 27.07.2021
        • narciarz2 28.07.2021
        • slawek 28.07.2021
    • narciarz2 24.07.2021
  3. narciarz2 24.07.2021
  4. jure g 25.07.2021
  5. Lewy_Prosty 27.07.2021
  6. Mr E 27.07.2021
  7. Humanożerca 31.07.2021
  8. Andrzej Jeziorowski 04.08.2021
    • slawek 04.08.2021
  9. Hakuna Matata 05.08.2021