23.07.2021
Bezustannie czytam dziś wszędzie o „kryzysie” w Kościele, który ponoć nawet „stacza się na dno”. Rozglądam się wokół i pytam: „Gdzie ten kryzys? Gdzie to dno?”. Spróbujmy dokonać krótkiego bilansu.
Kościół wywiera bardzo poważny wpływ na rząd. Udziela mu swojego wsparcia, niejako legitymizuje jego władzę jako egzekutora „wartości chrześcijańskich” (choć nikt nie wie właściwie, co to takiego), ale przecież nie za darmo. Otrzymuje różnymi drogami gigantyczne subwencje z budżetu, zwiększa ciągle areał posiadanych przez siebie gruntów i zasoby nieruchomości. Kapelani, suto wynagradzani ze środków państwowych, obecni są właściwie we wszystkich możliwych instytucjach. Ustawy układa się pod dyktando kościelnych ideologów. Lada moment do szkół wprowadzi się obowiązek uczęszczania na lekcje religii – lub etyki, ale możliwość wyboru będzie raczej iluzoryczna, zwłaszcza że i etyki nauczać będą prawdopodobnie nauczyciele kształceni na uczelniach kościelnych i zatwierdzani przez kuratorów, a więc pośrednio przez lokalnych biskupów i proboszczów, więc polski narodowy katolicyzm stanie się niejako ideologią państwową. Uczelnie katolickie przeżywają rozkwit – przynajmniej finansowy.
Ale nie tylko. Wymyślony przez ministerstwo system punktacji czasopism uczelnianych daje teologom i funkcjonariuszom kościoła szanse na bardzo szybki „awans naukowy”, co przełoży się oczywiście na ich obecność w rozmaitych gremiach decydujących o przyszłości i kierunkach rozwoju nauki, ale także o habilitacjach świeckich uczonych, zatrudnianych na świeckich uczelniach. (Notabene: Już od dawna duchowni mający status samodzielnych pracowników naukowych recenzują na przykład prace habilitacyjne… religioznawców – ja nie zmyślam, sam widziałem taką recenzję, i to dobrych parę lat temu). Zapewne pozwoli to utemperować nieco krytyczne wobec kleru nastroje wśród młodszych filozofów, socjologów i prawników.
Kościół posiada prężnie działające media elektroniczne i mnóstwo tytułów prasowych, także wysokonakładowych, oraz wydawnictw, wspomaganych w różny sposób z kieszeni podatnika. Ale i w pismach formalnie z Kościołem niezwiązanych pojawiają się nieoficjalni asystenci kościelni, pilnujący, by na łamach danego periodyku, na przykład literackiego, nie pojawiały się treści niezgodne ze stanowiskiem „urzędu nauczycielskiego”. (Sam miałem niedawno do czynienia z takim „asystentem”, który udzielił mi paru życzliwych porad, jakież to dzieła pewnego nabożnego profesora winienem uwzględnić w proponowanym do druku tekście).
Kościół dyktuje nawet reguły języka: Rada Języka Polskiego pokornie przyklepała sugestie kulowskich „ekspertów”, dotyczące pisowni słownictwa religijnego: zgodnie z tymi zaleceniami „Kościół” w znaczeniu „instytucja religijna”, wolno już pisać wyłącznie z wielkiej litery, nie zaś, jak dopuszczał to jeszcze kilka lat temu SPP, z wielkiej lub małej, zależnie od osobistego doń stosunku emocjonalnego – dziś każdy musi wyrazić obligatoryjny szacunek dla tejże instytucji pod groźbą popełnienia błędu ortograficznego.
Co więcej: nawet seria bulwersujących skandali obyczajowych i finansowych, czy to na szczeblu centralnym (Watykan), czy na rodzimym podwórku, nie zaszkodziła, jak się wydaje, szczególnie polskiemu Kościołowi Rzymskokatolickiemu, który wciąż może liczyć na poparcie milionów zwolenników, często fanatycznych.
Liczba osób uczęszczających na obowiązkowe nabożeństwa co prawda systematycznie spada, mówi się o postępującej laicyzacji wśród młodzieży, ale kościoły wciąż są pełne, a w niektórych regionach liczba owych dominicantes sięga nawet 70%. Owszem, rośnie także liczba apostazji, ale to wciąż w skali kraju ledwie dostrzegalne ułamki, nawet nie promile.
Niebagatelny jest też wpływ duchowieństwa na decyzje wyborcze wiernych, co skutecznie chłodzi z kolei antyklerykalne ciągoty polityków „liberalnych”, którzy nie są w stanie wyobrazić sobie wygranej wyborczej bez przynajmniej neutralnej postawy duchowieństwa. Najbardziej szokującym przykładem takiego „chłodzenia” było zachowanie jednego z opozycyjnych kandydatów na urząd prezydenta, który choć wcześniej odważnie deklarował się jako wielbiciel filozofii Spinozy, gdy zaczęło się robić gorąco, nie omieszkał w jednym z wywiadów pomaszerować grzecznie do Canossy i zadeklarować uroczyście: Jestem katolikiem.
Proszę mi pokazać formację polityczną, która nie chciałaby doświadczyć takiego „kryzysu”.
Czy o PZPR w roku, dajmy na to, 1950 powiedzielibyśmy, że znajdowała się „w kryzysie”? A przecież jej ówczesna potęga oparta była na przemocy i obecności obcych wojsk, potęga Kościoła ma za fundament autentyczne przywiązanie oraz bezkrytyczną i bezwarunkową uległość milionów ludzi.
Skąd więc te gorzkie żale i utyskiwania na „kryzys w Kościele”?
Nietrudno na to pytanie odpowiedzieć. Publicyści piszący o kościelnym „kryzysie” mają zwykle na myśli drastyczny – w ich mniemaniu – rozziew między tym, co uważa się za „przesłanie Ewangelii”, a codzienną rzeczywistością polityki i praktyki duszpasterskiej. Już w 2012 roku publicystka katolicka stwierdzała z ubolewaniem, że w polskim Kościele zabrakło głoszenia Ewangelii nie jako nauki moralnej, lecz przede wszystkim jako przesłania radykalnie zmieniającego życie i otwierającego – zapierającą dech w piersiach – perspektywę całkiem nowego życia w pełnej wewnętrznej wolności. Za diagnozą „kryzysu” kryje się zatem – obezwładniające swoją naiwnością – wyobrażenie Kościoła jako jedynej w swoim rodzaju instytucji, będącej szermierzem i krzewicielem jakichś wyższych wartości, których źródłem miałaby być Ewangelia. Zewnętrzne znamiona nie tylko potęgi i bogactwa, ale i panowania nad umysłami i sumieniami, które w każdej innej formacji uznawano by za symptomy rozkwitu i sukcesu, w wypadku Kościoła traktuje się jako przejawy upadku. Kościół wyrasta w tym wyobrażeniu na jakąś tajemniczą siłę, rządzącą się jakoby zupełnie innymi prawami i napędzaną innymi mechanizmami niż wszyscy inni uczestnicy gry politycznej. Jego zwykłą misją jest przecież pełna miłości troska o skrzywdzonych i poniżonych, teraz jednak chwilowo trochę pobłądził.
Co ciekawe, takie prostoduszne wyobrażenie chrześcijaństwa i Kościoła przejmują, i to nie od dziś, myśliciele deklarujący się jako bardzo odlegli od wiary w jego dogmaty.
Chrześcijaństwo było największą rewolucją, jakiej kiedykolwiek dokonała ludzkość: rewolucją tak wielką, tak wszechogarniającą i głęboką, tak płodną swymi następstwami, tak nieoczekiwaną i przemożną, że wydawała się albo może się jeszcze wydawać cudem, objawieniem przychodzącym z wysokości, bezpośrednią ingerencją Boga w sprawy ludzkie, które od niego otrzymały rządzące nimi prawa i całkowicie nowy kierunek.
Tak pisał w 1942 roku na łamach neapolitańskiego periodyku „La Critica” Benedetto Croce w słynnym eseju zatytułowanym Dlaczego nie możemy nie nazywać się „chrześcijanami. A publicystka „Gazety Wyborczej”, Magdalena Środa, postrzegana niekiedy jako wręcz ikona polskiej myśli laickiej, wyznaje:
Często krytykuję Kościół, ale to dlatego, że chrześcijański projekt zawarty w Nowym Testamencie wydaje mi się ciągle wart obrony. Tak jak warta obrony wydaje mi się wizja Kościoła, który ten projekt wciela w życie.
To zresztą jeszcze jedno świadectwo kwitnącej potęgi Kościoła rzymskiego: wychować bogobojnych i posłusznych wiernych to spora sztuka, ale wychować sobie własnych, tak pobożnych i lojalnych ateistów to już arcymistrzostwo pedagogiki społecznej.
Dlatego właśnie owe z pozoru „bezkompromisowe”, krytyczne, diagnozy kryzysu Kościoła nie tylko Kościołowi nie szkodzą, ale wręcz mu służą, ponieważ utrwalają w świadomości społecznej ten jego mit instytucji „nie z tego świata”, będącej upełnomocnionym administratorem jakiegoś nadziemskiego objawienia przychodzącego z wysokości, która jedynie chwilowo zbłądziła, bo znalazła się przez moment w „niegodnych” rękach.
Wystarczy, że miejsce owych „niegodnych” pasterzy zajmą pasterze z prawdziwego zdarzenia, a wszystko wróci na właściwą drogę: Kościół zacznie – jak się to roi pani profesor Środzie – wcielać w życie ów wprawiający ją w takie rozmarzenie ciągle wart obrony projekt zawarty w Nowym Testamencie. Pytanie tylko, kiedyż to i gdzie katolicyzm był, jak śni „teolog otwarty” Jarosław Makowski na łamach lewicowego „Przeglądu”, religią miłości i solidarności. W czasach Konstantyna? W średniowieczu? W wieku XVII? Pod rządami błogosławionego papieża Piusa IX? Może warto zaufać konstatacji Goethego, który dzieje chrześcijaństwa podsumował krótko:
Nie myślcie, że bredzę, że kłamię zgoła,
Gdy chcecie, innego szukajcie jej kształtu!
A jednak: cała historia Kościoła
To mieszanina błędu i gwałtu.
Powstaje sytuacja przypominająca nieco późne lata PRL-u. Wolno było już wówczas krytykować pojedynczych sekretarzy PZPR, potem wolno już było nawet używać zakazanego wcześniej słowa „kryzys”, ale Marksowska „Ewangelia” wciąż była warta wcielania w życie, a wszelka krytyka musiała być „krytyką konstruktywną”, to znaczy niekwestionującą ideowych fundamentów ustroju, jego wyższości nad wszystkimi innymi oraz jego niezbędności dla społeczeństwa polskiego.
Tak jak dziś krytyka Kościoła musi się zatrzymywać przed Ewangelią i samą postacią Jezusa z Nazaretu, a nawet przed powątpiewaniem w niezbędność tegoż Kościoła dla wszystkich Polaków bez względu na światopogląd: Polska bez Kościoła, jak to zadekretował Adam Michnik, to „czarny obraz”. Dlatego każda próba przekroczenia tej granicy naraża nierozważnego śmiałka na podejrzenie o „ateizm tramwajowy” vel „jaskiniowy”, a w najlepszym razie na całkowite zignorowanie, co ciekawe także w prasie nazywającej się „liberalną” – w Polsce cenzura kościelna jest w zasadzie równie zbędna, jak obecność strażników przy polskim kotle w czeluściach piekielnych: polscy „liberałowie” i polscy „ateiści”, aktywiści nieformalnej Partii Umiarkowanego Wątpienia w Granicach Wiary, pilnują się sami nawzajem.
Można oczywiście dyskutować nad tym, czy obecna strategia Kościoła nie okaże się na dłuższą metę zawodna, bo wzbudzi takie wobec niego obrzydzenie, że wierni opuszczać go zaczną nie pojedynczo, lecz setkami tysięcy. I całymi pokoleniami. Ale to dyskusja na zupełnie inny temat i o niejednoznacznych konkluzjach: najprawdopodobniej bowiem zamieranie chrześcijaństwa jest – jak uczy tego przykład Europy Zachodniej – procesem nie do zatrzymania: wierni porzucają Kościół nie tylko zrażeni wciąż odkrywanymi jego zbrodniami i łajdactwem jego funkcjonariuszy, ale po prostu dlatego, że przestają wierzyć w jego dogmaty, pozostające w coraz większej sprzeczności z kulturą umysłową bardziej zaawansowanej cywilizacyjnie części świata: średnio wykształcony Europejczyk nie może przecież nie zapytać sam siebie, dlaczego miałby wierzyć w opowieści, które w każdej innej religii uważa za mityczne lub baśniowe. Religie uniwersalistyczne przestają przy tym pełnić swe funkcje integracyjne, a wręcz przeciwnie: generują krwawe konflikty, także wewnętrzne, co czyni je jednym z głównych hamulców rozwoju. Także to będzie zapewne przyspieszać ich rozpad.
W tych okolicznościach strategia budowania za wszelką cenę potencjału ekonomicznego i politycznego, strategia wydzierania od państwa kolejnych miliardów, hektarów i nieruchomości wcale nie musi być strategią nonsensowną, na końcu może się bowiem okazać, że opustoszały Kościół jest jednak potęgą ekonomiczną, z którą będą się musiały liczyć rynki i rządy. I tak jak zbankrutowany ideowo komunizm radziecki przeistoczył się w agresywne państwo dysponujące kolosalnymi zasobami surowcowymi i groźnym potencjałem militarnym, państwo, z którym układają się nolens volens największe potęgi świata, tak być może kiedyś ten zamierający Kościół (notabene również będący podmiotem prawa międzynarodowego) przeistoczy się w gigantyczny fundusz inwestycyjny i korporację obrotu nieruchomościami.
Co więcej, ta strategia, przewidująca powszechny przymus nauczania religii może również przynieść Kościołowi bardzo użyteczne efekty. Doświadczenie uczy, że 20% zdeterminowanych i fanatycznych zwolenników, to „zasób ludzki” cenniejszy niż 70% letnich. Dla biskupów pan Bąkiewicz i jego krótko ostrzyżeni młodziankowie. „bijące serce Kościoła”, to nabytek o większym znaczeniu niż rzesza rozdyskutowanych i hamletyzujących jajogłowych „wykształciuchów”. Szkoły ministra Czarnka będą zapewne produkować tysiące zdeklarowanych ateistów, ale i tysiące takich krótko ostrzyżonych młodzianków, żądnych wykazania się męstwem „w obronie kościołów”.
Zresztą nawet ci zdeklarowani ateiści nie będą dla biskupów wielkim problemem: Kościół świetnie się czuje w sytuacji konfliktu, bo wówczas może budować swoją narrację oblężonego bastionu dobra, atakowanego przez siły „cywilizacji śmierci”. Jak każdy system totalitarny, katolicyzm potrzebuje wręcz jakiegoś wroga, a gdy takiego wroga nie ma, nerwowo go szuka. I znajduje – nawet jeśli takim wrogiem jest z braku lepszych propozycji… bohater popularnej powieści dla dzieci.
Zresztą nawet gdyby wszystkie te przewidywania nie okazały się całkiem trafne, pewne jest jedno: ów ogarnięty rzekomym kryzysem Kościół staje się po prostu taki, jaki był zawsze wówczas, gdy mógł być tym, czym chce: potężną siłą polityczną sprawującą bezwzględne rządy nad swoimi owcami i mającą możliwości stosowania wobec nich przymusu, gdy trzeba także fizycznego. Realizowanie własnej tożsamości to niewątpliwie sukces i wzlot, nie „staczanie się na dno”.
Czas byłby zatem w końcu przejrzeć.
Przestać nazywać „kryzysem” coś, co jest jego jawnym zaprzeczeniem i trzeźwo ocenić sytuację. Czas byłby także najwyższy przeczytać własnymi oczyma sam Nowy Testament i – wyzbywszy się naiwnych iluzji kolportowanych z równym zapałem przez katechetów i atei devoti – dostrzec w nim zalążki tego wszystkiego, co jest ową istotą „systemu kościelnego”: w końcu ci wszyscy, którzy nie poszliby „za Nim”, mieli zostać jako „chwast” spaleni przez „aniołów Pana” w „piecach ognistych”, a smutny koniec Ananiasza i Safiry dowodzi, że przymus i przemoc nie zagościły w młodym chrześcijaństwie dopiero w czasach konstantyńskich, lecz były jego immanentnymi cechami od samego początku, tak jak są nimi w każdej współczesnej sekcie.
Przeczytana własnymi oczyma Ewangelia okazuje się tak naprawdę jednym z niezliczonych proroctw apokaliptycznych, obiecujących nowe rozdanie kart wszystkim sfrustrowanym swoją sytuacją życiową, którzy, „dziś niczym”, z radości słuchają, że „jutro” staną się „wszystkim”, a „ostatni będą pierwszymi”. Pod warunkiem, że zgodzą się na status „owcy” podporządkowanej bezwzględnie woli „pasterza”.
Zamiast więc opłakiwać ów wyimaginowany „kryzys”, wzywać hierarchów do opamiętania, poprawy i powrotu do ewangelicznych źródeł – kryzys to wszak zwykle jakieś przesilenie zwiastujące powrót do zdrowia – należałoby może raczej bić na alarm, a zamiast czekać na „dobrych biskupów”, przestrzegać raczej przed rosnącą potęgą instytucji, która nigdy nie pogodzi się z demokracją jako całkowicie sprzeczną z jej najgłębszą istotą i tożsamością. I zawsze będzie ją sabotować, sprzymierzając się z jej najbardziej nieprzejednanymi wrogami.
„Żadnych złudzeń, Panowie” (i Panie też)!
Tadeusz Zatorski
(1960), germanista, tłumacz, autor bloga „Brulion bez linii”, www.brulionbezlinii.net .
Potęgą kościoła są wierni, nie ma wiernych, nie ma kościoła, albo jest ale pusty i klan kapłanów od czerni do purpury też nie jest potrzebny. Co musi się stać w Polsce, żeby kościoły były puste jak na zachodzie? Może brak tak zwanych powołań kapłańskich?
Można oczywiście patrzeć na polski krk w taki sposób jak proponuje Autor. Ale czy rosnąca potęga materialna i polityczna wystarczająco kompensuje upadek autorytetu moralnego. Ta instytucja w sposób oficjalny, a nawet można stwierdzić bezczelny i arogancki, zaprzecza wartościom etycznym, które sama głosi. Czy taki zdemoralizowany, pozbawiony autorytetu krk, wyposażony w kapitał i władzę polityczną jest w stanie być potęgą? Czy rzeczywiście ten rosnący majątek finansowy i polityczny, zapewni kościelnym oszustom i hipokrytom poprzebieranym w kolorowe sukienki jakikolwiek autorytet społeczny? Ta instytucja bez autorytetu społecznego prędzej czy później straci rację bytu.
*
Autor ma rację mówiąc, że taki zdemoralizowany, zdeprawowany krk był obecny w większości dziejów tych 2000 lat, być może wyjąwszy dzieje pierwszych chrześcijan. Ewangelia rzeczywiście była alibi i tarczą dla ubogich i ciemnych przed łajdactwami krk. Tyle tylko, że czasy się zmieniają a wraz z nimi świadomość ubogich i ciemnych. To co wystarczało przez lat 1600 czy 1800 teraz okazuje się już nie wystarczać.
*
Oczywiście jakiś % fanatycznych karków w stylu Bąkiewicza będzie towarzyszyć tej instytucji, ale śmiem wątpić czy to jest 20% – raczej 2% wydaje sie górną granicą tej grupy. A i te 2% rozpierzchnie się, kiedy przyjdzie ponosić odpowiedzialność za przemoc do której się odwołują. Podobnie wydaje się, że systematycznie spada liczba fanatycznych wiernych pośród zwykłych ludzi. Tu raczej rutyna, przyzwyczajenie, ceremioniały na pokaz są głównym spoiwem uczestnictwa. Taki katolicyzm Wyszyńskiego – pozbawiony refleksji religijnej.
*
Co do pozostałych wiernych to jestem nieco zaskoczony stwierdzeniem, że mimo postępującej laicyzacji “…kościoły wciąż są pełne, a w niektórych regionach liczba owych dominicantes sięga nawet 70%.”. Owe 70% dotyczy tylko jednej diecezji – tarnowskiej a jeszcze tylko w dwóch innych rzeszowskiej 64% i przemyskiej 59% wierni uczęszczający na msze stanowią ponad 50% ogółu. W pozostałych diecezjach frekwencja jest poniżej 50%, a średnia ogólnopolska 37% w latach poprzedzających pandemię. Zobaczymy jak pandemia wpłynie na te wyniki. A propos pandemii – najwięcej antyszczepionkowców czy ludzi bojących się szczepień jest właśnie w diecezjach o najwyższych frekwencjach. Bez obowiązku szczepień ci wierni będą się w kościołach masowo zarażać coraz bardziej inwazyjnymi szczepami Covidu, poczawszy od mutacji Delta.
*
Szkoda, że Autor nie rozwinął myśli końcowej artykułu “…należałoby może raczej bić na alarm”. Mogłaby być ciekawa.
*
Mnie bliższa jest inna perspektywa przywołana przez Autora: “najprawdopodobniej bowiem zamieranie chrześcijaństwa jest – jak uczy tego przykład Europy Zachodniej – procesem nie do zatrzymania: wierni porzucają Kościół nie tylko zrażeni wciąż odkrywanymi jego zbrodniami i łajdactwem jego funkcjonariuszy, ale po prostu dlatego, że przestają wierzyć w jego dogmaty, pozostające w coraz większej sprzeczności z kulturą umysłową bardziej zaawansowanej cywilizacyjnie części świata: średnio wykształcony Europejczyk nie może przecież nie zapytać sam siebie, dlaczego miałby wierzyć w opowieści, które w każdej innej religii uważa za mityczne lub baśniowe.”
*
Dwa stwierdzenia wydają mi się ciekawe , a mianowicie że należałoby : “…przestrzegać raczej przed rosnącą potęgą instytucji, która nigdy nie pogodzi się z demokracją jako całkowicie sprzeczną z jej najgłębszą istotą i tożsamością. ”
oraz, “… być może kiedyś ten zamierający Kościół (notabene również będący podmiotem prawa międzynarodowego) przeistoczy się w gigantyczny fundusz inwestycyjny i korporację obrotu nieruchomościami.”
Gdyby tak miało się stać to fundusze inwestycyjne, w trosce o swój najlepiej rozumiany interes, są najgorętszymi zwolennikami demokracji liberalnej i międzynarodowego ładu prawnego. Inaczej ich kapitał byłby narażony na nadmierne ryzyko.
Pana wypowiedz mi się nie podoba, bo zbyt wiele w niej przepowiedni. Na przykład: “Ta instytucja bez autorytetu społecznego prędzej czy później straci rację bytu.” Skąd Pan to wie? A może przeciwnie, ta instytucja oparta na straszeniu, wyłudzaniu, i oszustwie ma coraz większą rację bytu, ponieważ strach i samooszukiwanie są teraz ludziom potrzebne bardziej, niż kiedyś. Jest się czego bać, w miarę rosnącej gęstości zaludnienia, temperatury, wyczerpywania się zasobów, wymierania gatunków, i coraz skuteczniejszej zdalnie kierowanej broni. Na potrzeby pana Szczypińskiego dodałbym “broni kierowanej sztuczną inteligencją”. Oszuści w sukienkach maja coraz większe pole do żerowania na strachu i niewiedzy. Strach rośnie w siłę, a biskupom żyje się coraz dostatniej.
Pana wypowiedz mi się nie podoba, bo zbyt wiele w niej przepowiedni. Na przykład: “Ta instytucja bez autorytetu społecznego prędzej czy później straci rację bytu.” Skąd Pan to wie? A może przeciwnie, ta instytucja oparta na straszeniu, wyłudzaniu, i oszustwie ma coraz większą rację bytu, ponieważ strach i samooszukiwanie są teraz ludziom potrzebne bardziej, niż kiedyś. Jest się czego bać, w miarę rosnącej gęstości zaludnienia, temperatury, wyczerpywania się zasobów, wymierania gatunków, i coraz skuteczniejszej zdalnie kierowanej broni. Na potrzeby pana Szczypińskiego dodałbym “broni kierowanej sztuczną inteligencją”. Oszuści w sukienkach maja coraz większe pole do żerowania na strachu i niewiedzy. Strach rośnie w siłę, a biskupom żyje się coraz dostatniej.
Sorry – niczego nie przepowiadam, wyrażam swoją opinię. Przedstawiam swój punkt widzenia i jest on tak samo uprawniony jak Pański punkt widzenia czy Autora artykułu. Jeżeli Panu się mój punkt widzenia nie podoba, to przecież nie ma żadnego przymusu aby go podzielać.
Nie podzielam. Bardzo bym chciał podzielać. Bardzo bym chciał, aby Pan miał racje i żeby Pana przepowiednie się sprawdziły. Obawiam się jednak, ze autor artykułu jest bliższy prawdy.
Panie Wojtku – nie wiem skąd Pan bierze te moje przepowiednie, bo ja ich u siebie nie widzę. Przypuszczenia i przewidywania jako rezultat wnioskowania z przesłanek, nie są przepowiedniami. Te zostawiam jasnowidzom w stylu Jackowskiego czy wróża Macieja! Moje kompetencje jasnowidza, niechby nawet krótkowidza, są żadne.
Niech będą przewidywania. Nie podzielam Pańskich nadziei, ze to świństwo się skończy i ze ludzie przejdą z religii na rozum. Z drugiej strony chce jasno przyznać, ze swoje oceny biorę z Gazety, Polityki, i Newsweeka. GW w pewnej mierze zamieniła się w pisemko parafialne. Głębokich analiz to oni raczej nie publikują. Trochę lepiej jest w Newsweeku, ale tam głównym ekspertem jest profesor Obirek. Newsweek nie pisze niczego, czego bym nie przeczytał w SO. Wole czytać teksty Obirka w SO niż tam. Nie znam już kraju, nie podróżuję po Polsce, nie rozmawiam z wyborcami. Co prawda będę w PL przez miesiąc we wrześniu, ale moje kontakty są ograniczone do bardzo wąskiej grupy w moim wieku albo starszych. (Przyczyna wizyty są sprawy rodzinne, Nie planuje podróży.) Wiec być może w kraju narasta jakiś opór, ale ja nie widzę jego objawow z mojej wieży obserwacyjnej.
Ciekawe. Moje nadzieje, że ” …to świństwo się skończy i ze ludzie przejdą z religii na rozum.” wcale nie są tak jednoznaczne ani oczywiste. Mam do tego trochę inny stosunek. W Polsce od kilkuset lat rozum koegzystuje z religią i obydwa te zjawiska nie muszą się wykluczać. Nie podzielam opinii, że mądrość jest równoznaczna z ateizmem, a głupota z religią. Cenię i szanuję mądrych ateistów, których na SO jest wielu. Podobnie cenię i szanuję mądrych ludzi, których jest równie wielu pośród wyznawców religii, w tym także religii krk. Ludzi głupich nie brakuje w obydwu tych zbiorowościach, ale na ich postawy i zachowania nie zwracam szczególnej uwagi.
*
Moje podejście do życia i rzeczywistości opiera sie o wrodzony, ostrożny optymizm. Aby mówić o konkretach, dzisiejszą sytuację polskiego krk omawianą w komentowanym artykule, oceniam jako sytuację zachwianej równowagi. W wyniku wielu nakładających się procesów pośród księży i biskupów polskiego krk, w tym zwłaszcza wewnątrz Konferencji Episkopatu Polski, hierarchiczny krk został zdominowany przez skrzydło konserwatywne, lub jak kto woli ortodoksyjnych twardogłowych. Mój ostrożny optymizm wynika z przekonania, iż każdy układ po zachwianiu równowagi dąży do jej przywrócenia i po jakimś czasie do niej powraca. Przypuszczam wobec tego, że obecne zachwianie równowagi niedługo się skończy. Mówiąc niedługo mam na myśli perspektywę raczej kilku lat niż kilkunastu. Skończy się wraz z końcem rządów PiS, które też dobiegną końca. Obydwa te powiązane światy zblatowanej z pisem hierarchii krk oraz samego PiSu skończą się podobnie jak rządy PO w 2015 roku, które wyczerpały swój potencjał społeczny oraz instytucjonalny.
*
Ostrożność podpowiada mi jednak, że daremnym byłoby oczekiwanie nastania epoki rozumu zamiast jego zaprzeczenia. Te dwa zjawiska skazane są na współistnienie przekraczające horyzont mojego życia. Będę w miarę zadowolony jak na tej drodze do zapanowania rozumu nad jego zaprzeczeniem pojawi się umiarkowany postęp.
Pana wypowiedz mi się nie podoba, bo zbyt wiele w niej przepowiedni. Na przykład: “Ta instytucja bez autorytetu społecznego prędzej czy później straci rację bytu.” Skąd Pan to wie? A może przeciwnie, ta instytucja oparta na straszeniu, wyłudzaniu, i oszustwie ma coraz większą rację bytu, ponieważ strach i samooszukiwanie są teraz ludziom potrzebne bardziej, niż kiedyś. Jest się czego bać, w miarę rosnącej gęstości zaludnienia, temperatury, wyczerpywania się zasobów, wymierania gatunków, i coraz skuteczniejszej zdalnie kierowanej broni. Na potrzeby pana Szczypińskiego dodałbym “broni kierowanej sztuczną inteligencją”. Oszuści w sukienkach maja coraz większe pole do żerowania na strachu i niewiedzy. Strach rośnie w siłę, a biskupom żyje się coraz dostatniej.
Bardzo mi się podoba ten artykuł, ponieważ moim zdaniem jest to realistyczna odpowiedz na optymizm profesora Obirka.
Kościół wywiera bardzo poważny wpływ na rząd. Udziela mu swojego wsparcia, niejako legitymizuje jego władzę
A co powoduje że może ten wpływ wywierać? Dlaczego wypieramy z dyskursu liczbowe zbadanie politycznej siły Kościoła (i kościoła) z centralą w Watykanie. To bynajmniej nie jest polska demokratyczna instytucja, która legalnie może uczestniczyć agitacją partyjną w naszych wyborach.
Przecież ta siła wyraża się w konkretnej liczbie głosów. Zależnie od okręgu wyborczego przybiera rożne wielkości. Mapa Polski z takimi danymi (zapewne pokrywająca się z preferencjami wyborców jednoosobowej „partii”) dałaby ciekawe podstawy do wyborczych analiz. Nie tylko pogoda wpływa na wyniki (ten aspekt jest badany)
Niedawno w podcaście Magdaleny Rigamonti Rzeczpospolita kościelna (22.06.2021 TokFM) Ludwik Dorn powiedział:
44’05’’: Przez politykę ambony konsolidujemy, pewną, nie jestem w stanie obliczyć, 15-17 procent [… no, tych tego], a resztę dobierzemy polityką portfela…. Żeby to dało nam sporo ponad 30%.
To pierwszy liczbowy szacunek tej siły. Nikt tego nie zauważył (nie chciał?).
Zastanawiający to przyczynek na potwierdzenie opinii Autora: [W]ychować sobie własnych, tak pobożnych i lojalnych ateistów to już arcymistrzostwo pedagogiki społecznej
Nb. Zalecenie Rady Języka Polskiego o wielkie/małej literze wydaje się celne dla ujednoznaczniania pojęcia. Brak szacunku musimy wyrażać w inny sposób 😉
Kler: wyłudzić nieruchomości od państwa zarządzanego państwem, robić biznesy i tłumaczyć maluczkim, że to kult religijny, “kupować” co się da z bonifikatą 99%, zajmować się dupą Maryni zamiast Ewangelią. Wierni- bierni, mierni: zrobić w konia wspólnika, okraść pracodawcę, zrobić biznes z księdzem, zaliczyć jego gosposię i wyspowiadać się u tego samego księdza. Nie, kryzysu w Kkorporacji nie ma! To jest po polsku regionalny, polski katolicyzm. W którym tkwiący nie potrafią nawet zrozumieć, że nie wszyscy Polacy to katolicy na świecie jest ok. 1mld 300 mln katolików którzy nie są i nie byli Polakami 🙂
Zgadzam się ze sławkiem.
Kryzys postępuje.
Liczba dominicantes spada z roku na rok.
Spada także liczba “powołań”.
Protesty z zeszłorocznej jesieni ujawniły coś, czego wcześniej nie było widać publicznie – kompletny brak szacunku młodych do instytucji KK i jej przedstawicieli.
Kult i tabu otaczające KK zostały złamane.
Owszem, jeszcze “symetryści” (hehe) ponarzekali, że protesty zbyt radykalne, że zbyt wulgarne, ale Michnikiem czy Lisem nikt się nie przejął.
Z drugiej strony publiczne wezwania wicepremiera do spraw bezpieczeństwa by bronić kościoła spotkały się z bardzo nikłym odzewem.
Strategia “zawłaszczyć ile się tylko da” pokazuje, że i władze polskiego kk czują zbliżający się koniec.
To wyjścia nie ma. Dobrze opisanej instytucji robi zarówno ostre zwalczanie, jak i dialog, wyrozumiałość czy ugodowość niewierzących. W takim razie nie zapisuje się do ich partii. Nie lubię walki z góry przegranej
Tu jest Polska. Tu rządzi kościół. Każdy, kto tylko pomyśli nad swoimi wyborami od razu dostrzeże, że większość ważnych wyborów życiowych nie może się w Polsce odbyć bez udziału Kościoła. Od urodzenia do śmierci w każdym ważnym wydarzeniu w życiu człowieka KK musi uczestniczyć i narzuca jak ma się to odbyć. Do każdej z tych czynności dodaje przymiotnik święty i już temat nie podlega dyskusji. I tak jest po urodzeniu gdy niczego nieświadomy mały człowiek już jest poddany władzy kościoła, a dzielna babcia zamiast o zdrowie noworodka najpierw pyta się kiedy będzie chrzest. Potem jest szkoła z “nieobowiązkową” teoretycznie religią, komunia, bierzmowanie, ślub no i pogrzeb też okraszone obecnością KK i słowami święty, święta. KK popiera pracę ludzką, bo jakoś trzeba ten świat i KK przy okazji utrzymać ale jak tylko człowiek ma chwilę odpoczynku to natychmiast wyciąga rękę po ten czas by go poświęcić Kościołowi. Trzeba więc obowiązkowo uczestniczyć w niedzielnych i świątecznych mszach oczywiście świętych, a KK już dba o to by nie było żadnych innych form świętowania niż kościelne. Gdy za socjalizmu pojawiły się pochody 1 majowe, kościół wymyślił sobie święto Józefa robotnika by ludzie nie myśleli, że są inne święta niż kościelne. Propaganda kościelna od przedszkola urządza pranie mózgów, że nie stosowanie się do zaleceń KK to grzech i za to będzie się w piekle po śmierci. To oczywiście są bajki dla dzieci i dorosłych i funkcjonariusze KK nie muszą się do tego stosować ale bez tego rządu dusz oni nie mogą istnieć więc organizują swoje formacje, które mają zapewnić wdrażanie tych nakazów i zakazów od narodzenia do śmierci. Wszędzie panuje kult papieża, prawie każda góra ma swój własny szlak papieski, w każdym wygwizdowiu gdzie był papież jest specjalnie opisana ściana o którą się opierał, ławka na którą przysiadł gdy bolała go noga, kostka chodnikowa na której stanął gołą stopą, jak mu kamień do buta wpadł, wszędzie kapliczki, tablice upamiętniające że przejeżdżał, nawet jak nie wysiadł z limuzyny, ławki na których siedział… Właściwie nasz kraj to Polska imienia JP2, pod władzą Chrystusa Króla a tak naprawdę to Kościoła. To jest prawdziwa zaraza, która toczy Polskę od wieków. Czy mamy szansę by w jakimś niedalekim czasie wyplenić tę zarazę i wreszcie otworzyć ludziom oczy, a przede wszystkim zmienić podejście tych, którzy często mówią, że dla świętego spokoju ochrzczę dziecko czy poślę go do komunii? Nie ma nic za darmo i za ten święty spokój trzeba będzie potem zapłacić, np. takim wyrokiem TK. W młodych nadzieja, że KK zostanie kiedyś sprowadzony do właściwej roli czyli stowarzyszenia nie mającego więcej wpływów państwowych, niż związek hodowców kanarków. Niestety, ale to jeszcze odległa przyszłość, tym bardziej że kościół ma teraz ogromne wsparcie polityczne od pisowskiej władzy. Chyba nigdy w historii Polski nie było tak prokościelnych rządów, więc na jakieś realne zmiany jeszcze długo przyjdzie czekać. Amen.
Być może jest tak właśnie jak Pan napisał. Może być także inaczej – zwykle tuż przed śmiercią nie tylko ludzie, ale też instytucje instytucje wydają się silne i nieśmiertelne jak nigdy wcześniej…
Jeśli opozycja wygra wybory , to jak szybko wróci stara świecka tradycja obrad Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu.?