11.08.2022
Inspiracją do powstania tego tekstu był między innymi ciekawy artykuł Zbigniewa Szczypińskiego (Zbigniew Szczypiński: Praca versus robota) zamieszczony jakiś czas temu w Studio Opinii (11.07.22) Zbigniew Szczypiński stawia w swoim artykule interesującą tezę, że „praca człowieka to albo robota, albo praca”.
Tę tezę dalej autor rozwija w dwie dość radykalnie odmienne definicje. Pierwsza to:
.
Praca to taka działalność człowieka, w której zaangażowane są zdolności intelektualne i myślenie. W procesie pracy zaspakajamy przede wszystkim potrzeby wyższe – potrzeby wiedzy, piękna i samorealizacji
oraz druga:
.
Robota natomiast zaspakaja potrzeby fizjologiczne, takie jak głód, pragnienie, utrzymywanie stałej temperatury i inne takie podstawowe potrzeby człowieka.
Takie skrajne definicje mogą nie obejmować wszystkich możliwości, wliczając również takie, w których zaangażowanie zdolności intelektualnych w pracę nie zawsze musi zaspokajać podstawowe potrzeby. Kiedy w Ameryce w sytuacjach na to pozwalających pytają dyskretnie: „co robisz, by opłacać swoje rachunki?”, możliwe są na to nie dwie odpowiedzi, (jak we wskazanym artykule) ale co najmniej trzy:
- zatrudnienie,
- praca,
- generowanie dochodu
To, że w Ameryce prawie wszyscy zajęci są którymś ze wskazanych wariantów działalności człowieczej może nie dziwić (w USA to ok. 75% zdolnych do pracy, w porównaniu do ok. 50% w PL…). Tam nikogo nie dziwi, że trzeba zarobić na siebie, na swoje potrzeby i na swoich bliskich. Zrozumiałe jest też dążenie do polepszenia jakości życia, co na ogół wiąże się z kontrolą budżetu i potrzebą podnoszenia przychodów. Ale nic za darmo: Ameryka to „krew, pot i łzy” – mawiał prezydent R. Reagan.
Trzeba dodać, że to nie jest wizja Ameryki z fantasmagorii pewnego wyalienowanego i zakompleksionego polskiego starca, który nigdzie nie był samodzielnie bo nie potrafi, nic nie widział oprócz wątpliwych cudów koło Pcimia i nie rozumie żadnego języka, no może poza rosyjskim…
ZATRUDNIENIE
W związku z potrzebą równoważenia wydatków z przychodami obywatele zatrudniają się w postaci roboczej siły najemnej, by nie wchodzić w tematy związane z rolnictwem (5%). Czy to pracują przy taśmie produkcyjnej wkręcając ileś tam śrub na godzinę, czy za biurkiem klepiąc w klawiaturę komputera – zależnie od normy, z prędkością do 100 znaków na minutę – to mimo, że robią to świadomie i często dokładnie, niekoniecznie myślą o w tym czasie o zmianie i dostosowaniu środowiska, czy inaczej (słowami K. Marksa) o „twórczym przetwarzaniu przyrody”. Co najwyżej – jakie rachunki muszą jutro zapłacić i co kupią do jedzenia. Kupując mięso, też raczej nie myślą, że hodowle bydła zanieczyszczają środowisko i dalecy są od zamiaru zmiany tego stanu… W zakresie potrzeb samorealizacji uda się czasem, ale to już po godzinach, zagrać z kumplami mecz w ulubiony sport, najlepiej potem zakrapiany piwem. Co do piękna, to piękna jest nasza partnerka (czy partner), i tyle na ogół wystarczy do przeciętnego zadowolenia…
Typowy wymiar to „od dziewiątej do piątej” (przysłowiowe w j. ang. „nine to five”) dla najemnego zatrudnienia jednozmianowego – i ani minuty więcej. O piątej zero śrubokręt czy długopis wypadają z ręki i na dzisiaj koniec, fajrant. Wykonywanie czynności w ramach zatrudnienia niekoniecznie musi „angażować zdolności intelektualne i myślenie” ale może generować wystarczające przychody zaspokajające potrzeby. Ludzie zatrudnieni na kontraktach wypełniają warunki umowy w przewidzianym czasie i często taką swoją działalność nazywają „robotą”, niekoniecznie z dużym udziałem wysiłku fizycznego, ale często ze znużeniem psychicznym wynikającym z powtarzalnych czynności. W sferze produkcyjnej takie nużące zatrudnienie i tak może przynosić zaplanowaną wartość dodaną ale sfera nieprodukcyjna i niematerialna raczej ją dzieli. W tej sferze też występują nierówności, bo gdy chirurdzy nieraz nie nadążają z operacjami do późnej nocy, to wielu urzędników państwowych patrząc na zegar czy tylko instynktownie, zwalnia przerzucanie papierów z lewa na prawo, byle jakoś dotrzymać do tej trzeciej czy czwartej i skończyć na dzisiaj tę „robotę”.
Zatrudnieniem w najemnej pracy dającej możliwość przetrwania już dawno temu brzydził się jeden z naszych wielkich wieszczów – C.K. Norwid. Popłynął do Ameryki z przekonaniem, że jego poetycki geniusz rzuci Amerykanów na kolana i w uznaniu tej wielkości obsypią go zaszczytami i złotem. Gdy wskazano mu jednak, że może praktyczniejszym sposobem na zaspokojenie potrzeb życiowych byłaby praca najemna w którejś z okolicznych fabryk, to się obraził i powrócił do Paryża, by tam dalej głodować. Wprawdzie mimo biedy „angażował w pełni swe zdolności intelektualne i myślenie” oraz „zaspokajał potrzeby wyższe piękna i samorealizacji” – pracował intensywnie tworząc wspaniałą poezję – to jednak nie generował dochodu i niezbyt fortunnie skończył żywot jako nędzarz w przytułku.
Przykładem odmiennej pracowitości może być wybitny współczesny kompozytor amerykański Philip Glass, syn litewskich imigrantów, który urodził się w Baltimore i już od dziecka uczył się prawd i reguł Ameryki. Wiedział, że oprócz miłości do muzyki musi posiąść ogromną wiedzę, by konkurować z innymi twórcami, i musi też umieć generować dochód w każdej chwili, by się utrzymać i opłacić rachunki. Dlatego studiował pilnie w kraju i za granicą zdobywając potrzebną wiedzę oraz nagrody za kompozycje, ale równie pilnie pracował też nad generowaniem dochodu. Niemal do 40. roku życia prowadził w Nowym Jorku firmę transportową przewożącą fortepiany, zatrudniony był także jako hydraulik, a nawet był kierowcą taksówki. Dopiero gdy muzyka zaczęła mu przynosić realne dochody, poświęcił się jej całkowicie. Tworzył od zawsze, ale dopiero od lat 60. swego życia i do dziś komponuje w pełnym wymiarze niezwykłą muzykę symfoniczną, kameralną, teatralną i filmową, nie myśląc o „nicnierobieniu” na emeryturze i nie zrażając się wiekiem dobiegającym do 90-tki.
PRACA
Wiele zawodów wymaga „zaangażowania zdolności intelektualnych i myślenia” choć wcale nie musi to być działalność twórcza prowadząca do „zaspokojenia potrzeb wyższych wiedzy i piękna”. Praca operatora dźwigu czy koparki wymaga dużego skupienia oraz zaangażowania zdolności intelektualnych i myślenia, by zrobić dokładnie to, co trzeba tak jak trzeba i nie spowodować wypadku. Jeszcze większego skupienia i zaangażowania zdolności intelektualnych i myślenia wymaga praca kontrolera lotów na zatłoczonym lotnisku, nie wspominając absolutnego skupienia i zaangażowania zdolności intelektualnych chirurga w trakcie operacji.
Można się zgodzić, że pełne zaangażowanie zdolności intelektualnych i myślenia jest nieodzowne w pracy twórczej, będącej domeną artystów, naukowców, wynalazców, czy coraz liczniejszych twórców aplikacji informatycznych. Ci pracują 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu (24/7), choć niektórzy mogą w tym czasie nie generować żadnego, albo niewiele dochodu. Tenże wspomniany wcześniej C.K. Norwid nie był w tym gronie jedyny, choć czasami jako poeta bywał przyjmowany i odżywiany na salonach. Dużo bardziej skrajnym przypadkiem pracowitej nędzy był niejaki Vincent van Gogh, głodujący przez większość krótkiego życia i malujący niecierpliwie dzień i noc, choć często nie miał groszy na farby i kromkę chleba… Za życia nie sprzedał ani jednego obrazu, choć dzisiaj każda sztuka idzie w miliony w dowolnej walucie.
Całe życie biedny był inny geniusz pracy twórczej – Wolfgang A. Mozart, który w ciągu nocy (i z gąsiorkiem wina..) potrafił stworzyć symfonię lub koncert na dowolny instrument – i to bez ani jednej poprawki w zapisie !… Wszystko miał już wcześniej poukładane w głowie i po prostu przelewał muzykę z tej głowy na papier. Kto nie wierzy, ma dzisiaj możliwość „wyguglania” oryginałów tych partytur. To budujące doświadczenie, które wszakże może nieco przerazić początkujących twórców w każdej dziedzinie… Podobnie, w biedzie żył i tak też zmarł Ludwig van Beethoven, który z kolei rzadko bywał zadowolony ze swoich prac i niektóre kreślił i poprawiał wielokrotnie nawet przez 10 lat, choć nikt mu za tę wytężoną pracę nie płacił. Przytoczeni tu najwybitniejsi twórcy – artyści, pracowali nieograniczoną ilość czasu dla samej potrzeby – dla pasji tworzenia, bez stałego zatrudnienia, z okazyjnym tylko wynagrodzeniem zależnym od kaprysu przypadkowych sponsorów. Pracowali o każdej porze dnia i nocy, dopóki nie czuli, że dzieło ukończone. Taka praca twórcza w czystej postaci z pewnością zaspokaja ego samego twórcy i jego potrzeby wyższe – wiedzy, piękna i samorealizacji, choć nie zawsze musi starczyć na tę przysłowiową kromkę chleba. Warto w tym kontekście obejrzeć znany film „Amadeus” M. Formana, zestawić z może mniej znanym, choć także doskonałym obrazem A. Holland pt. „Kopia Mistrza”, czy oskarowym „Van Gogh. U bram wieczności”.
Na tym poziomie praca twórcza wymaga nadzwyczajnych zdolności i myślenia wytężonego do granic bólu i zwątpienia oraz najczęściej nieograniczonego czasu pracy. Żadne „dziewiąta do piątej”, czy „ósma do czwartej”… W takim ujęciu to bardziej „stan umysłu” czy „sposób bycia” niż jakiekolwiek zatrudnienie. Dowodem są życiorysy tych wybitnych twórców, którym się powiodło w karierze i za życia na swoich pracach dorobili się majątku. Michelangelo Buonarotti czy Pablo Ruiz Picasso dożyli dziewiątej dekady i nie zmęczyli się nigdy, nie przestali tworzyć do ostatnich swoich dni. Tym zasadniczo różnią się od tych zatrudnionych „w robocie”, którzy nie mogą doczekać emerytury i paraliżuje ich sama myśl o podwyższeniu wieku emerytalnego.
Praca angażująca zarówno zdolności intelektualne, jak i myślenie, ale także realne myślenie o wartości dodanej, czyli o przychodach, była domeną rzemieślników od zarania dziejów, przynajmniej tych pisanych. To oni myśleli, jak ulepszyć istniejący już produkt, wycyzelować go, by podobał się bardziej i sprzedał się lepiej. Nocami projektowali nowe, lepsze buty, dzbanki i piękniejsze krzesła czy jeszcze słodsze torty. Rzemieślnicy zamieszkiwali miasta (fr. „bourg”) i wraz z przedstawicielami wolnych zawodów sektora usługowego – bankierami, prawnikami, kupcami, lekarzami, nauczycielami – stanowili klasę mieszczan (fr. les bourgeois). Kiedy nowy, lepszy produkt sprzedawał się dobrze i trzeba było zwiększyć produkcję, zatrudnić nowych pracowników, zainwestować w rozwój firmy, rzemieślnicy poszukujący funduszy zwracali się do sąsiadów w mieście darzonych zaufaniem – bankierów, kupców, lekarzy i innych z dostępnym kapitałem, a sąsiedzi prawnicy spisywali szczegółowe umowy. Tak powoli wzrastała klasa mieszczaństwa (fr. bourgeoisie), na podstawie wiedzy zawodowej, stały rozwój produktów, szacunek do wartości i rzetelność umów. Tu i ówdzie przypływ czy nadmiar kapitału przekładał się na wzrost samozadowolenia i objawów arogancji, co budziło zazdrość ale czasem też i sprzeciw społeczny warstw uboższych.
Karol Marks i jego wyznawcy przejęli od bystrego fanfarona i oszusta J. J. Rousseau i skanalizowali jednostronnie takie negatywne odczucia określając „burżuazję” jako źródło zła, które trzeba zniszczyć drogą rewolucji. Od tego czasu, a głównie od XIX wieku i przez rewolucję październikową do dzisiaj, to słowo ma konotację pejoratywną. Ta fałszywa konotacja nie chce się kojarzyć z wysiłkiem nad wymyślaniem nowych i lepszych produktów, sprawniejszych systemów dystrybucji i sprzedaży, czy metod finansowania wzrostu. W szczególności ta szkodliwa konotacja nie kojarzy się z zachowaniem ciągłości rozwoju i porządku prawnego.
Karol Marks (podobnie jak J. J. Rousseau) zawsze żył za czyjeś pieniądze i choć o tym pisał, nigdy sam „twórczo nie przetwarzał przyrody” i nigdy nie zrozumiał istoty mechanizmów postępu techniki i technologii. Dlatego alienacje Marksa jako nieaktualne można dzisiaj pozostawić tam, gdzie ich miejsce, czyli w lamusie historii. Choć kapitalizm ma wiele wad opisanych w licznych dziełach od czasu „Kapitału” Marksa, to ma niezaprzeczalną zaletę – ciągle ewoluuje i jest efektywny przez realną konkurencję. Może jeszcze większą zaletą jest to, że w swej ewolucji kapitalizm wytworzył najlepiej funkcjonujące mechanizmy rozwoju i wdrażania innowacji.
Nie tylko cechy (gildy) rzemieślnicze przez wieki chroniły tajemnice swoich zawodów i produktów dla zachowania własności i przychodów. Ochrona jakości i rozwoju nowych produktów gwarantowana była formalnie już w połowie XV wieku przez królewskie „listy patentowe” w Anglii, czy „ustawę wenecką” we Włoszech. Te dokumenty stały się fundamentami prawodawstwa patentowego i zapoczątkowały ochronę własności intelektualnej. Dalszy postęp w tej dziedzinie przyczynił się do rozwoju XIX – to wiecznej rewolucji przemysłowej, którą umożliwiły także działania światłych polityków – reformatorów, takich jak twórca liberalizmu, lekarz i filozof John Locke.
Pod koniec XIX wieku oddzielono prawa autorskie od praw własności przemysłowej. Czas na te kodyfikacje był właściwy, bo produkty przemysłowe stawały się coraz bardziej złożone. Pojedynczy rzemieślnik mozolnie ulepszający swój produkt coraz częściej zastępowany bywał przez całe zespoły projektowe. Wysiłek I wojny światowej wymusił większy nacisk na finansowanie i rozwój nauk stosowanych i rozwojowych w uniwersytetach. W miejsce pojedynczych profesorów uczelni poszukujących prawd bytu i materii zaczęły pojawiać się zespoły badawcze, powoływane do rozwiązania ściśle określonych problemów. Większe firmy i ich korporacje tworzyły coraz większe laboratoria dedykowane tematyce badania i rozwoju konkretnych produktów. Udział nauki w rozwoju nowych produktów przyrasta lawinowo w ciągu ostatnich 100 lat. Obok zawsze potrzebnego kapitału to właśnie nauka stała się siłą napędową gospodarek rozwiniętych stanowiąc główne źródło innowacji.
Nie wszystkich może interesuje, że brzytwy do golenia wykonywane były przez rzemieślników ze stopów metali już w epoce brązu, tysiące lat przed naszą erą, a podobno jeszcze dużo wcześniej – z obsydianu i innych kamieni. Dzisiaj także nie wszyscy panowie golący się w porannym pośpiechu wieloostrzową golarką myślą o tym, że w opracowaniu tylko tego konkretnego produktu i tylko w jednej firmie, brało udział bezpośrednio ponad 400 naukowców, inżynierów i projektantów.
W odróżnieniu od dawnych twórców – artystów (i na szczęście dla postępu wiedzy) twórcy – naukowcy bywają zatrudniani na różnego rodzaju etatach, ale niekoniecznie osiągają cele swojej pracy w godzinach od 8. do 16. W tych godzinach mogą czytać bibliografię i czegoś nie rozumieć, myśleć ale nic nie wymyślić. Mogą zacząć myśleć długo po godzinie 16, na przykład w czasie spaceru w lesie. Za to będą potem pisać do północy, żeby uchwycić i utrwalić wątek, żyją tym o czym myślą i co robią. Tak zwany nielimitowany czas pracy może dla wielu takich twórców mieć wymiar 100 godzin w tygodniu i pióro nie wypadnie z ręki, komputer nie zgaśnie ani nie zmieni tego żadna ustawa.
GENEROWANIE DOCHODU
Kiedy w 1876 roku Alexander Bell patentował pierwszy telefon, nie mógł się spodziewać, że 100 lat później w samej tylko firmie Bell tysiące naukowców i inżynierów będą pracowały nad nowym produktem – przenośnym, a potem nawet kieszonkowym urządzeniem, za pomocą którego za kolejne 50 lat wytężonej pracy dalszych tysięcy naukowców i inżynierów w wielu firmach tej branży niemal każdy mieszkaniec globu będzie mógł za niewielką opłatą rozmawiać z kimkolwiek innym w dowolnym miejscu na każdym kontynencie.
I to już nie tylko przy pomocy telefonu, ale w ostatnich latach także za sprawą rozlicznych komunikatorów sieciowych zainstalowanym w większych i mniejszych urządzeniach. Dzięki nadzwyczajnemu wysiłkowi nauk stosowanych i wdrożeniowych nad rozwojem nowych materiałów umożliwiających miniaturyzację i przyspieszenie procesów – w pogoni za osiągnięciami nauk podstawowych – doszło do oszałamiającego rozwoju i upowszechnienia komputeryzacji. Z kolei postępy astrofizyki i aeronautyki umożliwiły w ciągu kilku dekad rozszerzenie zastosowań internetu od wąskich i ściśle militarnych do powszechnie dostępnych we wszystkich dziedzinach działalności niemal każdego człowieka pracującego.
W związku z tym niezwykłym postępem, w ostatnich dziesięcioleciach zaczęły pojawiać się i rozwijać liczne i zupełnie nowe zawody tej nowej ery cyfrowej, których Karol Marks w XIX wieku nie mógł wymarzyć w najśmielszych snach. W Polsce w samej branży informatycznej zatrudnionych jest około 600 tysięcy osób (ciągle 2 razy za mało…), a w całej Europie jest ich około 8,5 miliona, nie licząc osób posługujących się technikami cyfrowymi we wszystkich innych dziedzinach działalności.
Kiedyś, jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w jednym z portów Ameryki Północnej przydarzyło mi się przypadkowo być zaproszonym na jacht pewnego zamożnego obywatela. Jako żeglarz byłem zachwycony nie tylko funkcjonalnością wnętrza, ale przede wszystkim bogactwem elektronicznego wyposażenia nawigacyjnego. Po prostu – marzenie… Do tego stopnia, że jako przybysz z innego świata (czytaj – PRL-u) nie zauważyłem nieznanych mi z widzenia innych urządzeń i na wstępie popełniłem pierwszą gafę:
– Przyjemnie spędzasz wakacje – wymamrotałem na powitanie.
– Ja nie spędzam wakacji – uśmiechnął się luzak w szortach i T–shircie – ja tu pracuję…
– Jak to? Tu i teraz?… – wybałuszyłem oczy.
– Tak, tu i teraz – i pokazuje płaskie pudełko ze świecącym ekranem, jakiego z bliska jeszcze nie widziałem – tu mam notebook, a w nim wszystkie potrzebne dane. Tam leży telefon bezprzewodowy zwany komórkowym, z którego dzwonię wszędzie, gdzie potrzebuję.
Telefon był wielkości połowy cegły przeciętej wzdłuż, ale w porównaniu z wielkimi i rzadko działającymi skrzyniami znanymi mi z budek telefonicznych w ludowej ojczyźnie, to było jakieś niezwykłe cacko techniki. Czułem się jak wyrwany z innej epoki i przez dyskrecję nie pytałem o ceny.
– Obliczam, co mam do policzenia – kontynuował inwestor – myślę, sprawdzam dane, porównuję warianty i dalej myślę – co z tego może być dla mnie. Dzwonię do partnerów i dyskutujemy co dzisiaj robić, czego nie. Co jutro sprzedamy a co pojutrze i jak z tego wygenerować wartość dodaną.
– Jak widzisz, nie potrzebuję być nigdzie zatrudniony od dziewiątej do piątej. Robię to, co najważniejsze – generuję dochód. Jestem niezależnym inwestorem, kapujesz? Zatrudniam sam siebie, dokładnie w tym, co ja chcę. Czasem przegrywam, ale jak dotąd – raczej wygrywam, i dlatego lubię to, co robię.
Wychowany w PRL na ekonomii politycznej socrealizmu i nachalnej propagandzie nie wszystko pojmowałem tak szybko ale pomyślałem sobie właśnie wtedy, dawno temu – „to jest człowiek przyszłości – dla mnie – prawie kosmita. I wcale w tych szortach to nie taki – jak mnie uczyli – krwawy burżuj gnębiący klasę robotniczą, której tu i tak prawie nie ma. Mądry facet, który robi dobrze to, co umie, ryzykuje ale generuje swoje dochody. Imponujące!…”
Ta scena sprzed prawie czterdziestu lat ciągle tkwi mi w głowie. Przypomina się także teraz, kiedy z zapartym tchem oglądam pojazdy kosmiczne firmy Virgin Galactic, utworzonej przez genialnego przedsiębiorcę Richarda Bransona, właściciela założonych przez siebie kilkuset firm z grupy Virgin, który w młodości nie był dobrym uczniem, wielokrotnie wyrzucanym z różnych szkół…
Ta scena sprzed prawie czterdziestu lat może wydawać się niemal trywialna dla obecnych dwudziesto- czy trzydziestolatków. Przecież dzisiaj już miliony ludzi pracują zdalnie z laptopem, tabletem czy tylko z komórką, w dowolnym miejscu na świecie i przez dowolną ilość godzin. Czują się z tym dobrze, jakby tak było od zawsze. Dzięki rozwojowi sieci i zastosowań okołosieciowych, miliony ludzi generują swoje dochody pojedynczo jako samo–zatrudnieni, także w mniejszych czy większych zespołach w skali mikro i małych firm. Nie potrzebują nikogo, żeby im mówił co mają robić, bo wiedzą. Potrzebują stabilnych warunków prawnych a głównie tego, żeby im nie przeszkadzać w generowaniu dochodu.
Taki nowy przedsiębiorca to przede wszystkim człowiek myślący, umiejący dostosować się do rzeczywistości i do tego umiejący umiejscowić swój pomysł w łańcuchu dostaw. To nie tylko „cwaniak” z fantasmagorii pewnego wyalienowanego i zakompleksionego polskiego starca, który nigdy nie pracował w zawodzie, całą karierę spędził za cudze pieniądze a wartość kojarzy mu się tylko z manipulacją czy innym oszustwem, znanym głównie z własnego otoczenia.
POLITYKA
Pandemia covid–19, której końca jeszcze nie widać, dodatkowo przyspieszyła i zwielokrotniła tę nową formułę pracy zdalnej, w zasadzie bez ujmy dla ogólnej produktywności w wielu krajach. Parlament holenderski, który nowoczesnością wyprzedza wiele innych parlamentów, właśnie debatuje nad ustawą, według której praca zdalna ma być prawem każdego zatrudnionego, który taką opcję wybierze. W Polsce w czasie pandemii pracę zdalną wykonywało tylko około 20% zatrudnionych.
Jak wskazują eksperci, produktywność w tych nowych formatach zatrudnienia ma jednak istotne znaczenie dla równowagi rynkowej i przyrostu produktu krajowego . Może nie wszyscy wyborcy pamiętają, że nie tak dawno temu (około roku 2010) miał miejsce tak zwany „kryzys grecki”. Wielu młodszych wyborców może nawet nie wiedzieć, o co w nim chodziło, ale w uproszczeniu można powiedzieć, że chodziło o to samo co dzisiaj w Polsce. Więcej szczegółów można znaleźć w: Kryzys zadłużenia w Grecji – Wikipedia, wolna encyklopedia.
Nadmierne zatrudnienie w sektorze publicznym wraz z niewspółmiernymi wynagrodzeniami zaniżyły w Grecji średnią produktywność, spowodowały spadek konkurencyjności greckich produktów i to szczególnie wzmocniło inflację. W liczbach to wyglądało tak, że w środku wspomnianego kryzysu wartość średniej produktywności w Grecji wynosiła około €16/godz., kiedy w krajach rozwiniętych EU ta średnia produktywność była warta €30/godz.
Ale uwaga!
Dokładnie w tym samym czasie „kryzysu greckiego” wartość średniej produktywności w Polsce wynosiła tylko €11/godz. !!!… Jakie dobre zrządzenie losu, że wtedy nie byliśmy w strefie euro…
Już wtedy fachowcy przypisywali ten niski wskaźnik produktywności w Polsce nadmiernemu zatrudnieniu w sferze nieprodukcyjnej, a szczególnie w administracji państwowej. Mimo że 12 lat temu, w czasach „kryzysu greckiego” zatrudnionych w niej było „tylko” około 500 000 osób, to już było dużo za dużo w porównaniu z racjonalnie zarządzanymi krajami jak Norwegia, Irlandia czy Kanada. W krajach rozwiniętych, o znacznie mniejszym zatrudnieniu w administracji państwowej, od dawna wszystkie sprawy obywateli załatwia się przez internet, gdy w Polsce ciągle tylko około 40%…
Niewielu emerytów dzisiaj pamięta, a młodzi wyborcy mogą w ogóle nie wiedzieć, że już w epoce Władysława Gomułki, czyli w głębokim PRL narzekało się na biurokrację, choć wtedy w administracji państwowej zatrudnionych było tylko 100 000 ludzi. Nie mieli komputerów, nie wiedzieli co to oprogramowanie i jeszcze nie było programistów. Wszystko pisało się ręcznie albo rzadziej na maszynach (przez biura pisania podań !…) i na wszystko były kartoteki i teczki. Takie kartoteki ciągle w Polsce dominują a „teczkomania” i „hakomania” niektórym pozostała w głowach do dziś. Ciągle mają za mało kontrolowania, gubią się w tych teczkach, więc jeszcze trzeba im „Pegasusa”, zamiast solidnej cyfryzacji urzędów…
Dzisiaj zatrudnienie w administracji państwowej, nie wytwarzającej a tylko dzielącej wypracowaną wartość dodaną, szacuje się już na osób 750 000+, niektórzy mówią o milionie, choć dokładnych danych brak. Może ono rosnąć w nieskończoność w istniejącym opresyjnym, nakazowo–kontrolnym modelu państwa – w gruncie rzeczy takim samym jak za Gomułki – tylko teraz z jeszcze większą ilością policji i niewydolnych służb specjalnych.
O kosztach wynagrodzeń administracyjnych dla podatnika w obecnym centralistycznym modelu można chyba mówić rozwojowo, spoglądając na szczyt tej góry lodowej, czyli na Kancelarię Prezesa Rady Ministrów. Na dzisiaj podatnicy fundują tam prawie miliard złotych na zatrudnienie 1300 urzędników, w tym 110 dyrektorów departamentów. Chaos działań premiera i rządu budzi wątpliwości, czy chodzi tam o jakąś konkretną pracę, czy tylko o to zatrudnienie. Nie wypominając licznych i wielotysięcznych ministerstw i innych urzędów, które też mają wypełniać te zadania…
Możliwe, że idąc za dobrym przykładem także zmierzamy do poziomu arcymistrzostwa w marnotrawieniu publicznych funduszy, którego słynnym już symbolem w Grecji było jezioro Kopais. Dla przypomnienia cytat za Wirtualną Polską (Tak marnują naszą kasę – WP Finanse):
„W 1957 roku podjęto decyzję o osuszeniu jeziora Kopais w celu wybudowania drogi po jego dnie.
W tym celu powołano specjalną agencję, która miała zająć się projektem. Zadanie zostało szybko wykonane w ciągu roku, jednak do 2011 roku agencja wciąż działała i zatrudniała 30 pracowników, w tym szofera na potrzeby prezesa. Każdy z nich pobierał pensję w wysokości 2,5 tys. euro; co więcej, gdy jeden pracownik przechodził na emeryturę, zatrudniano nowego.
Nie trzeba chyba mnożyć dalszych porównań, bo przykłady konfliktu interesu (by nazwać delikatnie…) ujawniane są niemal codziennie. Na nieszczęście dla ciągle niezbyt świadomych podatników, na ten kryzys partyjnego państwa centralistycznego nakładają się teraz poważniejsze kryzysy zewnętrzne.
W takim trudnym punkcie historii politycy zaczynają wczesne przedbiegi do kolejnej rundy walki o władzę i otwierają nową edycję rozdawnictwa czyli wyścigu na kiełbasę wyborczą. Jako że samo rozdawanie pieniędzy już się kojarzy z inflacją, więc pojawia się nowa odmiana kiełbasy – w postaci skrócenia tygodnia roboczego. Po co komu taka kiełbasa i jakiego wyborcę przyciągnie?…
W tle jest główny wątek czyli produktywność, która jest wskaźnikiem przyrostu zasobności kraju i obywateli. Wydawałoby się, że każdy rozsądny rząd powinien przede wszystkim wspierać tych, którzy nie licząc godzin i dni sami generują dochody i jeszcze dokładają do wspólnej kasy. Dalej, pracujących w sferze produkcyjnej rząd powinien wspierać dobrą legislacją i instrumentami finansowymi ułatwiającymi inwestycje podnoszące produktywność, bo w przemyśle nie jest ona równa nawet połowie tej z Europy Zachodniej.
Ale w tym kraju można się spodziewać, że potencjalnie najszczęśliwszą grupą beneficjentów tej nowej kiełbasy wyborczej będą zatrudnieni w stale rosnącej administracji państwowej. Przecież oni także głosują… I co z tego, że gdy urzędy będą pracowały 4 dni w tygodniu to sprawy obywateli – podatników, w tym przedsiębiorców, będą się jeszcze bardziej rozciągały w czasie? Co z tego, że koszty administracji jeszcze bardziej obniżą średnią produktywność w kraju?
Ciekawe, jak długo taki „rząd się wyżywi” …
P.S. A gdzie w tej polityce wcześniej wymieniana praca twórcza? Jest ale ma się słabo. Jednym z istotnych elementów produktywności jest też innowacyjność. Polska dotąd nie była i niestety nie będzie krajem innowacji i to dopóty, dopóki będzie tkwić w zbiurokratyzowanym partyjnym centralizmie. To jest organiczna dysfunkcja i to na pewno nie motywuje wynalazców i naukowców – twórców nowych materiałów i nowych technologii, pracujących bez realnego wsparcia systemowego, albo tylko z pozorowanym, i do tego wbrew przeciwnościom biurokratycznym.
Sorry, ale taki mamy klimat…
Krzysztof Konsztowicz