29.11.2022

Dla Grażyny podróż to permanentny stan zagrożenia przewożenie ciała z jednego miejsca na drugie na niebezpiecznych wysokościach, tak jak gdyby tam miało być coś innego, a przecież będzie to samo, tylko gorsze: sypialnia mniejsza niż domowa, łóżko o niewłaściwej twardości, łazienka, w którą ledwie da się wcisnąć do wanny, prysznic jak kabina telefoniczna gdzie słuchawka wciąż spada z widełek, w restauracji, za którą ukrywa się dekorator wnętrz niemający o gotowaniu pojęcia poza rzucaniem kawałów masła na patelnie, oblewaniem czym się da, soleniem, pieprzeniem i bez wyczucia posypywaniem przyprawami, leżenie bez umiaru na plaży pod rakotwórczym słońcem, łamanie nóg na nartach i powroty w gipsie. Podróżować, żeby nieznani ludzie, zanudzali cię swoimi problemami, czy swoich nie masz pod dostatkiem?
— A ty, Maryś, szczególnie nie nadajesz się do podróżowania; czy pamiętasz, jak po pokazaniu na granicy francusko-belgijskiej naszych komunistycznych paszportów, bawiąc się nimi, wsunąłeś je między siedzeniem a oparciem samochodu kuzyna, (znalazły się pięć lat później, gdy kuzyn sprzedawał samochód), jak musieliśmy wracać do Polski na świstkach wystawionych przez konsulat i jak potem w Gdyni przesłuchiwał mnie ubek z pistoletem na biurku, mówiąc mi, że ty dawno już siedzisz w więzieniu w Warszawie i sypiesz, wiec, żebym powiedziała komu wybierającemu się do Polski na szpiegowanie — za ile sprzedaliśmy te paszporty? Czy pamiętasz, jak w Brukseli zalałeś ludziom dom, opierając się na umywalni?
Rzeczywiście, 45 lat temu, umywalnia w bardzo starej łazience przyjaciół, ledwo co trzymała się na ścianie, a po jej runięciu na ziemie, woda zaczęła się lać z rur, które próbowałem zatykać, bez rezultatów papierem klozetowym i woda przeciekła na niższe piętro. Po latach dowiedzieliśmy się, że za pieniądze z ubezpieczenia udało im się zbudować nową łazienkę.
— Maryś, tylko rak chodzi do tyłu, mówi szlachcianka — po co nam ta podróż do Polski? Po co wracać do cierpienia?
A jednak lecimy na Wielkanoc do Warszawy. Na Placu Trzech Krzyży dochodzimy do kościoła Świętego Aleksandra, dokąd w 1945 roku moja matka zabrała mnie, swego wychowanego przez księży i zakonnice 8-letniego jedynaka, abym służył do mojej pierwszej powojennej mszy. Ołtarz był tak wysoki, że z trudem go dosięgałem. Gdy sięgałem po ampułki z wodą i winem, jedna z nich spadła mi na stopień ołtarza, a wtedy wydało się: Bóg już mnie nie chce. Po wyjściu z kościoła zatrzymała nas kobieta w chustce i ze słowami „ty wstrętna żydówo!”, uderzyła matkę w twarz. Mój ojczym, Daneczek chciał wezwać milicjanta, ale pozbawiona żółci matka powiedziała:
— Zostawmy ją w spokoju, ona ma swoje problemy.
Warszawskie Aleje Ujazdowskie, trakt królewski prowadzący od Belwederu do Placu Trzech Krzyży, a potem Nowym Światem do Kolumny Zygmunta. Pamiętam z niedzielnych spacerów, dawno przed Grażyną, gdy rodzice i ja, odświętnie ubrani zatrzymywaliśmy się przy ustawionych wzdłuż Parku Łazienkowskiego stołach, przy których autorzy podpisywali swoje nowe książki, a potem pod pomnikiem Szopena, w uniesieniu słuchaliśmy jego muzyki. Niedzielny spacer w Alejach to był moment wytchnienia od PRL-owskiej szarości.
Gdzie Hitler przyjmował w 1940 roku defiladę wojskową, naprzeciwko Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, które nie istnieje już od ponad dwudziestu lat, Instytut Pamięci Narodowej przyśrubował do chodnika metalowe tablice, przypominające niemieckie plakaty donoszące o egzekucji ludzi antyhitlerowskiego podziemia, jakie kiedyś tam rozwieszano. Wystawa nazywa się „Twarze bezpieki” i składa się ze stu tablic, każda z nich poświęcona jednemu ubekowi. Wisi tam powiększone zdjęcie szeregowego agenta ze Słupska, jak również wysokiej rangi urzędnika ministerstwa, a pod tymi zdjęciami twarzy tępych i ponurych, wyciągnięte z archiwów pamięci narodowej fragmenty ich życiorysów i opinii, jakie wydawali im przełożeni. Niektórzy dobrze „stali na straży zdobyczy socjalizmu”, innym zarzucano niewywiązywanie się z obowiązków i „prywatę”, której przykładem była prośba pewnego funkcjonariusza o wysłanie go na wymarzone wczasy pracownicze do socjalistycznej Korei. Patrzę na rozbawione twarze oglądających te plakaty — policyjne obwieszczenia, młodych ludzi urodzonych w czasie, gdy rozpadał się polski komunizm. Wyobrażam sobie, że jestem synem albo wnukiem jednego z tych nigdy niepostawionych przed sadem ubeków, albo kimś, kto zna ich rodziny. I bunt się we mnie rodzi: kiedy rządzący Polską zrozumieją, że w demokratycznych społeczeństwach jest się niewinnym aż do udowodnienia winy? Nie miałbym nic przeciwko takiej wystawie dokumentującej działalność aparatu bezpieczeństwa w PRL w jakimś muzealnym wnętrzu, ale szokuje mnie zastępujący akt oskarżenia, plakatowy lynch, szczególnie w Alejach Ujazdowskich, miejscu moich pogodnych niedzielnych spacerów.
Wiejską dochodzimy do Sejmu, na pustym placu stoi pomnik Polski Walczącej, który Grażyna uznaje za brzydki i niedopasowany do otoczenia, ale czy kiedykolwiek zbudowano ładny pomnik? Zabetonowanie jakiejkolwiek idei razi człowieka o otwartym umyśle. Gdyby ona decydowała, to na każdym przeznaczonym na pomnik miejscu sadziłoby się drzewa i kwiaty. To tutaj, przechodząc koło Sejmu, uciekałem przed Daneczkiem, który za mną wołał:
— Nie bój się niczego syneczku, wojna się skończyła, wszyscy wiedzą, że jesteś Żydem, wracaj kochany żydziaku!
W miejscu, gdzie był nasz domek fiński, stoi teraz ambasada niemiecka.
— Niemcy znów wam zabrali dom — mówi Grażyna.
Robi się coraz zimniej, jedyny spotkany człowiek z pieskiem na smyczy odszedł w ciemność parku, a wtedy szukając miejsca na wypicie gorącej zupy, idziemy w kierunku jedynego światełka i znajdujemy szykującą się do wyjścia kelnerkę, która podgrzeje nam pomidorową.
— Lura bez smaku, skomentuje Grażyną, a ja na to: — W tej dramatycznej godzinie wielkanocnego postu, smak zupy nie ma znaczenia, byle była gorąca.
W drodze powrotnej znów zatrzymujemy się przed kościołem, ksiądz kończy litanię do wszystkich świętych. Grażyna przypomina sobie, że kiedyś, takiej rezurekcyjnej nocy, po całodniowym poście, rodzice zabrali ją do kościoła i tam zemdlała.
Telefon w mieszkaniu przyjaciół, w którym, się zatrzymaliśmy.
— Ja znalazłam pana w książce telefonicznej, ale z góry zastrzegam, że ja nic nie chce panu sprzedać i żadnej promocji nie robię, chciałam porozmawiać w sprawach biblijnych.
— Proszę bardzo, co nowego w biblii?
— Czy słyszał Pan o 21 grudniu 2015 roku?
— Tak, słyszałem. Koniec świata.
— Ale nie musi być, gdy wrócimy do Biblii.
— No to wracajmy.
— Zacytuję Mateusza: zbawieni będą ci, którzy…
— Proszę pani, ja nie wierzę w Boga, jest to bajeczka, na którą nie mam czasu, sam zajmuje się swoim zbawieniem; czytając inne książki, uważam, że biblię napisał zespół grafomanów i wszystko tam jest nieprawdopodobne. Rozmawiam z panią, bo zainteresowała mnie pani jako osoba, która spędza czas na nieproduktywnych zajęciach; czy nigdy nie przyszło pani do głowy, żeby skończyć studia komputerowe i zatrudnić się w jakiejś korporacji.
— Skończyłam właśnie takie studia i dzwonię do pana z pracy, ale interesują mnie wyłącznie tematy biblijne, bo nasze życie tutaj jest przelotne, a tam czeka na nas życie wieczne, trzeba się tylko do niego przygotować.
— Słyszałem już to od kubańskiej manikiurzystki w Miami, „Mario, mówiła mi, takim jesteś porządnym człowiekiem, a nie wierzysz w Boga, a przecież wystarczy, że przyjmujesz Jezusa Chrystusa za swojego zbawcę, a będziesz zbawiony, nawet gdy to wypowiesz w minutę śmierci”.
—Właśnie to chciałam panu powiedzieć.
— Obiecuję Pani, że na minutę przed śmiercią, na wszelki wypadek, wypowiem te słowa, ale póki żyje, wydają mi się głupie.
—A jakiej właściwie jest pan wiary? —
Żadnej, chociaż zostałem ochrzczony, żeby mnie nie zabili.
— Ktoś na pana napadł?
— Tak, oddziały SS i Wehrmachtu.
— Bardzo mi przykro.
— Pan Jezus był Żydem, ale potem powstała inna wiara, czy moglibyśmy porozmawiać na tematy biblijne.
— Chętnie, ale muszę już wyjść z domu. Proszę zadzwonić jutro o tej samej porze.
— Z przyjemnością, życzę miłego dnia, niech Pan nad panem czuwa.
— No więc jaka jest państwa sytuacja? — zapytała główna specjalistka od nadawania numerków pesel w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.
— Jesteśmy obywatelami amerykańskimi, ale ostatnio otrzymaliśmy poświadczenie posiadania obywatelstwa polskiego, które zabrano nam jako warunek emigracji.
— Proszę pana, źle pan powiedział, u nas mówi się tak: „jestem Polakiem, ale posiadam również obywatelstwo amerykańskie”.
Grażyna szepce mi do ucha:
— Mówiłam ci, kraj, jak głupi był, tak głupi pozostał.
Ale ja, który w głupocie wdzięku szukam, tak do głównej specjalistki:
— Dziękuje za zwrócenie mi uwagi, tyle lat już w Polsce nie mieszkam, wyleciało mi z głowy, jak tu się mówi.
A na to specjalistka:
— No widzi Pan, poskutkowało, teraz możemy rozmawiać, peselki otrzymacie państwo za trzy tygodnie.
Miasto, w którym mieszkałem przez pierwsze 32 lata mojego życia. Z mostu Poniatowskiego schodzimy na Powiśle, gdzie we wrześniu 1939 roku Bronka spacerowała ze mną w wózku, aż nagle, słysząc głos syren alarmowych, zaczęła biec wzdłuż Wisły, żeby przed nalotem zdążyć do schronu na Wilanowskiej 4. Pamiętam dźwięk tych syren. 70 lat później stoimy przed bramą Wilanowskiej 4, tam się urodziłem. Patrzę na głuchy domofon. Słyszę donośny głos dozorcy z podwórka: — Panie Kuszner! Alarm! Firanki nie zasłonięte, panie Kuszner, firanki!
A może ojciec mi o tym opowiadał dwa lata później, w getcie?
Jako filmowiec mam ucho do ulicznych dialogów. Stara kobieta: -– Zeszedł do piwnicy i powiesił się na rękach. Jej towarzyszka spaceru: –- Co pani? Jak można się powiesić na rękach? Odpowiedź: — Pewnie najpierw na rękach, a potem na szyi.
Wilanowska to dobra ulica, inne były złe: Sienna, Stawki, Podwale, Mokotowska, Kałuszyńska, Krakowskie Przedmieście, ulice strachu, tam się chowałem przed Niemcami. Po wojnie furmanką chłopską z sierocińca w Łaźniewie wróciliśmy na Powiśle i znów były przyjazne ulice: Łazienkowska, Górnośląska, Czerniakowska.
Spacer po Powiślu zaprowadzi nas do kościoła, w którym w południe ma zacząć się nabożeństwo żałobne. Kilka dni temu umarł na raka płuc mój kuzyn Adaś, urodzony tego samego dnia, miesiąca i roku, co ja: 12 kwietnia 1937. Oba porody przyjmował wuj naszych matek, dr Jan Przedborski. Później znalazł się on wśród Żydów zebranych w warszawskim Hotelu Polskim, którym po zagarnięciu ich majątków, Niemcy obiecali uratowanie życia w „ciepłych krajach”, wywieźli do komór gazowych, po drodze kazano im pisać listy do getta, że są w drodze do Brazylii. Adaś z rodzicami mieszkał z nami w tych samych mieszkaniach w getcie, które zmienialiśmy, gdy getto się kurczyło. Na tym zdjęciu on jest po prawej, ja po lewej.
Gdy Niemcy wywieźli na śmierć rodziców Adasia, zaopiekował się nim po stronie aryjskiej inżynier Narożny, który zaadoptował go pod warunkiem, że do własnej rodziny nigdy nie wróci. W lutym 1945 roku w naszym domku fińskim w Warszawie pojawił się Adaś, najpierw na jeden dzień, potem przyjeżdżał co tydzień, próbując się z nami zaprzyjaźnić, ale po każdym powrocie do domu, inżynier Narożny przypominał mu o warunkach jego adopcji: zerwane związki z żydowską rodziną. W pewnym momencie Adaś znikł nam z oczu, nie podając swego adresu, uznaliśmy go za zaginionego. Wyszedł na powierzchnię w latach 90. za sprawą swojej żony, która dowiedziała się, że dostaje się odszkodowania za holokaust; wtedy Adaś skontaktował się z Halusią. Od tego czasu spotykali się co miesiąc, ale z przeżyć wojennych Adaś zapamiętał tylko imiona swoich rodziców: Bronek i Flora Hermanowie. Spotkałem go tylko raz, w kawiarni na MDM, rozmowa nam się nie kleiła, dowiedziałem się, że jego córka mieszkała w Japonii, przywiozła urodzone tam dziecko i ma dość rodzinnych komplikacji, aby spotykać się z żydowskimi kuzynami. Mój plan był taki, że na pogrzebie pokażę jej to zdjęcie z Adasiem, om po prawej, ja po lewej stronie, zrobione w getcie w 1941 roku, może się wzruszy.

Rozbratem dochodzimy do schodków na Górnośląskiej, to tu ktoś przerwał na chwilę moje spokojne powojenne dzieciństwo; najpierw zobaczyłem żyletkę w czyichś palcach i usłyszałem „parszywy żydziak”, a potem uderzenie w tył głowy rzuciło mnie na ziemię, podniosłem się i przybiegłem do domu, Daneczek powiedział:
— Za Żyda masz walić w mordę.
Idziemy Łazienkowską, na prawo buduje się nowy stadion Legii, przy starym był basen z solarium, w którym opalały się piękne dziewczyny Warszawy, wśród nich Grażyna. Po lewej zaczyna się imperium Matki Boskiej Częstochowskiej, zaraz po wojnie był to szkielet spalonego kościoła, a teraz na murze wisi reklama: „Upiększanie dla pań i panów, opalanie promieniami, zabiegi regeneracyjne”, czyżby to też należało do obwarowanego wieżyczkami jak z bajek dla dzieci kościelnego dworu? To tu ma się odbyć nabożeństwo żałobne Adasia, ale przed wejściem nie ma samochodu, jak więc przywieziono tu jego trumnę? Dowiaduję się od robotników, że Matka Boska Częstochowska jest w remoncie i od miesiąca nic się tu nie dzieje. Pewnie moja kuzynka Halusia, która zagrypiona, na pogrzeb się nie wybierała, pomyliła kościoły, albo ja Czerniakowską pomyliłem z Łazienkowską. Szkoda, że nie mogę wejść do kościoła, aby przypomnieć sobie konfesjonał i zmartwienia, o jakich grzechach opowiedzieć księdzu. Po wyjściu od spowiedzi mieliśmy zwyczaj rzucania mięsem, na co jeden z nas wykrzykiwał: „o kurwa, trzeba iść do poprawki”.
Opowiedziałem kiedyś o tym w domu, a wtedy zapadła decyzja, że na religię i do kościoła nie będę chodził. Od tego czasu było wiadomo, że mają w szkole żydka, ale nikt nie odważył się pisnąć słowa, bo krajem rządziła żydokomuna.
Dochodzimy do Czerniakowskiej, a tam, naprzeciwko kanaliku, stoi budynek mojej szkoły powszechnej numer 128, bylem tam ulubieńcem pozbawionej daru ciekawego mówienia nauczycielki o nazwisku Walawska, jej lekcje przerywałem ziewaniem i zawodzeniem „nuuuudaaaa”, posyłała mnie wtedy do kierowniczki Gertrudy Płażewskiej, ta dzwoniła do matki, a matka tak mówiła: — Nic na to nie poradzę, wychowaniem dzieci powinno zajmować się socjalistyczne państwo, w domu Maryś jest grzecznym chłopcem.
W szkole chłopcy mnie lekceważyli, bo wzwyż mogłem skoczyć zaledwie 65 centymetrów, a sto metrów przebiegałem w szesnaście sekund, tyle, co dziewczynki. Zostałem więc babskim królem, plotkowałem na temat kto kogo lubi, powtarzałem to chłopcom, a ich reakcje powtarzałem dziewczynkom, panowałem nad życiem uczuciowym klasy. Pewnego popołudnia, otoczony dziewczynkami, zrobiłem na chodniku „kupę”, powaliliśmy się na ziemię, ja wylądowałem na Ani Augustyńskiej, dokładnie w momencie, gdy ulicą przechodziła jej matka. Gertruda Płażewska widziała to wszystko z pokoju nauczycielskiego, nazwała mnie zboczeńcem, matka znów odwołała się do socjalistycznego wychowania.
Na Czerniakowskiej zatrzymuję dwie kobiety w moherowych beretach, podobno po tym poznaje się kobiety kościelne i tak je pytam:
–- Czy jest tu w pobliżu kościół? Szukam pogrzebu, czy to nie w tym na prawo?
Na co jedna z nich:
–- O nie, proszę pana, to jest kościół narodowy, niech pan się nawet tam nie zbliża, u nich wszystko jest inaczej, ale pójdzie pan dalej i po prawej będzie kościół Nazaretanek.
Ze szkoły Sióstr Nazaretanek rekrutowały się uczennice, które na zabawach u Batorego najlepiej się do nas w tańcu przylepiały, często powodując tak zwany wzwód, teoria była taka, że pod moralnym terrorem zakonnic dojrzewanie seksualne miały przyspieszone. Ale przed kościołem Nazaretanek też nie ma samochodów, a drzwi do kościoła są zamknięte, więc Halusia nie tylko pomyliła kościoły, ale i dzień pogrzebu; pewnie będzie to w przyszły piątek, gdy mnie nie będzie już w Warszawie.
Nie wiem, kiedy odbył się pogrzeb Adasia. Nie pierwszy to był katolicki pogrzeb w mojej rodzinie, chrzest decydował o naszym życiu lub śmierci. Pod krzyżem na Bródnie leży siostra mojej matki, moja najukochańsza Franuchna, na pomniku zmienione ma imię i nazwisko, tylko daty urodzenia i śmierci są prawdziwe. Brat mojego ojczyma, komunista z gorącego przekonania, który z wszelkimi kościołami walczył przez całe życie, też leży pod świętym krzyżem ze spolszczonym imieniem, bo inaczej by go tam nie pochowano.
Odwiedzamy warszawskich przyjaciół, kiedyś biedni, teraz bogaci, strażnik ze złym psem wprowadza mnie na trawę wymanikiurowaną, po której przyjaciel nasz, który zamiast jak dawniej do nas podbiec, teraz wolno się przechadza, czekając, aż służba nas do niego doprowadzi, a może po zawale jest i uważać musi? Żona też wolno to i my wolno, że niby wrażenia posiadłość na nas nie robi. Dom obejść nam każą, bo tak pomyślany, że z każdej strony świata inaczej wygląda; do wnętrza weszliśmy, a tam boazerie z brzozy jak na jachcie, winda na mostek niby kapitański, tam w brydża się gra, potem windą do piwnic, a tam urządzenia do chłodzenia i ocieplenia, jak na okręcie, jacuzzi uruchomili, gapimy się na basen z wodą, która sama fale robi, „do sauny byście nie poszli”? Potem na werandzie siedzimy, na zachwyty nasze czekają, a my bez słowa, że niby nic, do stołu zasiadamy śniadanie podżerać i wreszcie o starości mówić zaczęliśmy, że on na emeryturę a syn biznes obejmie, że co mógł, to z życiem zrobił, lekko nie było, ale co ma to ma, zmęczony jest, ale nie żałuje, więcej zrobić nie mógł, na Florydę, żeby z nami pobyć, za daleko, musi być blisko swojego kardiologa.
W warszawskiej kamienicy, w której nasz przyjaciel Jarek, po latach spędzonych na posolidarnościowej emigracji w Chicago, częsty gość w naszym Bed and Breakfast, ma teraz swój własny BB; zalatującą moczem klatkę schodową uczynił czyściutkim „kuluarem” zbudował antyczne wrota, zainstalował interkom, odbudował windę, wyłożył marmurkiem i taki plakacik powiesił:
My mieszkańcy Smolnej chcemy, żeby było „normalnie”. Nie palimy i nie śmiecimy na schodach.
Rowery zostawiamy na podwórku. Nieznane nam osoby pytamy, kogo zamierzają odwiedzić. Pozdrawiamy się uśmiechem. A może nawet pytamy „jak leci?” Zero tolerancji dla demoralizacji! Codziennie przypominają nam o tym wkładane bez naszej aprobaty, gorszące w treści i formie, zaproszenia do domów publicznych. Wrzucane przez kierowców, stają się dostępne dla każdego, w tym małych dzieci. Nie godzimy się na taką ingerencję w naszą prywatność. Jeżeli domy publiczne nie zaprzestana rozrzucania swych zaproszeń – będziemy szukać prawnych sposobów ich karania!
Jarka BB nazywa się „Chopin”. W salonie codziennie młodzi pianiści grają Chopina. Spotkaliśmy tam parę amerykańską, która powiedziała nam, że najtańszy bilet lotniczy dookoła świata można kupić w Bangkoku, a potem polską blondynkę, która zatrzymała się na noc z pewnym włoskim brunetem, jednym z granicznych carabinieri na dworcu lotniczym w Wenecji. W korytarzu czekali Anglicy, pianista z Finlandii i doktorantka z Bułgarii. Normalna kamienica z międzynarodowym czarem. Spędzimy tu kilka nocy.
— Czy to Halinka?
— Nie, Zofia.
— To przepraszam, źle wykręciłem numer.
— O jaką Halinkę panu chodzi?
— O moją kuzynkę.
— Pytam, bo tu mieszkała kiedyś Halinka.
— Przepraszam za pomyłkę.
— Ale ona mieszkała tutaj zaraz po wojnie. To był blok zakładów Szpotańskiego, potem jak weszli Rosjanie.
— Bardzo przepraszam, że panią niepokoję.
— Nie szkodzi. A może ta pana kuzynka specjalnie podała panu zły numer, żeby z panem nie rozmawiać, w rodzinach się robi takie numery…
— Ależ skąd, proszę pani, to jest moja ukochana kuzynka.
— A ja się nazywam Racławicka Zofia, mieszkam tu już prawie 50 lat. Proszę sprawdzić w biurze meldunkowym, jeżeli pan nie wierzy.
— Oczywiście, że pani wierzę, nie będę sprawdzał. Przepraszam jeszcze raz.
— Ale gdyby nie udało się Panu odnaleźć kuzynki, to proszę się nie krępować i jeszcze raz zadzwonić, zawsze dobrze jest usłyszeć ludzki głos.
W nocy budzimy się i odkrywamy telewizję Trwam. Na tle buszujących łanów zboża siedzi kanonik, nazywany duszpasterzem rolników.
— Szczęść Boże, księże kanoniku.
— Szczęść Boże, panie redaktorze.
— Jak ksiądz kanonik widzi swoje duszpasterstwo?
— Odpowiem zdarzeniem sprzed kilku dni. Przychodzi do mnie matka z czteroletnim chłopcem. „Księże kanoniku, mówi, mój synek nie wierzy w Boga, proszę go nawrócić”. „Proszę pani, odpowiadam tej kobiecie, to rodzice zaszczepiają wiarę, Kościół jest po to, żeby ją utrwalić”, i tu, panie redaktorze, mamy dramat dzisiejszych czasów: dziki, rozpasany ateizm atakuje wiarę, a z nią Kościół, bożkami stają się pieniądze, golizna, perwersyjne akty seksualne, jeżeli sami nie będziemy atakować, zginiemy pod tym naporem, a wtedy nastąpi zagłada świata.
Dzwoni telefon.
— Szczęść Boże, księże kanoniku, mówi taki a taki spod Hanoweru, u nas w domu było ośmioro dzieci, a za niezmówienie pacierza waliło się po pysku. Dzisiaj, księże kanoniku, mamy masakrę: wiara w pieniądz zastąpiła wiarę w Boga. Popieram księdza kanonika z całego serca. Szczęść Boże.
Ja: — Jak było z Tadeuszem?
Ty: — Mordował mnie hrabiami, ten przyjechał, tamten odjechał, on był z nimi, oni byli z nim, przyszedł do niego jakiś kolega hrabiego, adwokat jego czy doradca, sprzedał coś Lubomirskim, a z Brzezińskim w Ameryce jest na ty, a potem Tadeusz płakał, że nie ma pieniędzy, czy miałam mu coś dać?
Ja: — A chciał?
Ty: — Nie, on tylko nadaje w imieniu całego świata. Ja tu nie wytrzymam.
Ja: — Buty kupiłaś?
Ty: — Tych butów już tam nie ma, on dalej mówił, potem mnie zostawił i chodziłam sama.
Ja: — No i co?
Ty: — Śmierdzi.
Ja: — Co śmierdzi?
Ty: — Ulice, szczynami w bramach, burdel, bieda.
Ja: — Jak to bieda? W Warszawie są najlepsze butiki europejskie.
Ty: — Mnie mierzi, nie lubię tu być, nigdy nie lubiłam, a teraz jeszcze bardziej nie lubię.
Ja: — To już nie chcesz więcej udawać, że wróciliśmy do Polski i mamy tutaj mieszkanie na Smolnej z widokiem na Warszawę?
Ty: — Nie bawi mnie widok na brzydkie miasto, staram się, żeby mi się podobało, ale nie wychodzi.
Ja: — A w sklepach widziałaś coś dobrego?
Ty: — Tak, sukienkę z prawdziwego lnu, ale bez ciebie nie mogłam się zdecydować. Ja: — A co myślisz o tej szwajcarskiej piekarni z bułeczkami otrębowymi? Otręby kiedyś były tu tylko dla krów, teraz, po amerykańsku, są dla zdrowia.
Ty: — Powiedzmy, że bułeczki były dobre.
Ja: — A ta pedikiurzystka ze Smolnej, która wróciła z Ameryki, nic się jej tam nie podobało, poza tym, że nikt nie używa soli i nikt nie gotuje na tłuszczu, a teraz ona jedyna w Polsce, to robi.
Ty: — Nie była na Polonii.
Ja: – A ten pieróg polany sosem pomidorowym i wypchany jarzynami, który jedliśmy w wegetariańskim „Green Way” na Szpitalnej, czy to nie plus dla Polski?
Ty: — Może.
Ja: — Halinka chce znów do restauracji.
Ty: — Powiedz jej, że restauracje psują nam żołądki, nie znosimy kelnerów, dlaczego musimy się z nią spotkać w porze jedzenia?
Ja: — Bo przy jedzeniu lepiej się rozmawia.
Ty: — To niech ona coś ugotuje.
Ja: — Ona jest leniwa, ty coś ugotuj, albo przynieś coś z „Green Way”, przecież podobało ci się tam.
Ty: — Nie mogę się zmusić do podobania. Jak ja te siedem dni wytrzymam?
Ja: — A jak wytrzymałaś 32 lata?
Ty: — Nie wytrzymywałam, dlatego wyjechałam.
Ja: — Dobrze wypełniałaś sobie czas przez te 32 lata, a teraz siedmiu dni nie możesz wytrzymać?
Ty: — A ty znów zaczniesz wszystkim mówić, że ja nie mogę wytrzymać, i oni będą mnie przekonywać, żebym wytrzymała, bo nie jest tak źle.
Ja: — Po pierwsze, patrząc na twoją wiecznie uśmiechniętą twarz, nikt z nich nie uwierzy, że to prawda z tym niewytrzymywaniem, wszyscy wezmą to za żart.
Ty: — Kupiłam Herald Tribune z wiadomością o katastrofie autobusu polskich pielgrzymów we Francji.
Ja: — Po co kupiłaś Herald Tribune? Tyle polskich gazet o tym pisze.
Ty: — Nie zorientowałam się, że z polskich gazet można się czegoś dowiedzieć.
Ja: — Wiem, że trudno ci je czytać, bo nie wiesz, kto to jest Ziobro.
Ty: — Nie wiem i nie chce wiedzieć kto to jest Ziobro, 38 lat mnie tu nie było, a wszystko tak samo się kotłuje: głupi prezydent, głupi premier, jakbym wczoraj wyjechała.
Ja: — Ale co najgłębiej ci się nie podoba? Spróbuj to określić
Ty: — Język.
Ja: — Jaki?
Ty: — Polski.
Ja: — Dobierasz im się nawet do języka?
Ty: — Nie znoszę tego języka.
Ja: — Ale przecież to jest również twój język.
Ty: — Mam wrażenie, że w tym języku wszyscy kłamią, nawet prawda robi wrażenie kłamstwa. Ten język służy do wprowadzania w błąd, oszukiwania, zakłamywania życiorysów.
Ja: — A my, mówiący po polsku, czy też jesteśmy zakłamani?
Ty: — My mówimy po naszemu, przywieźliśmy to stąd, ale tutaj się tak nie mówi.
Ja: — A może to rezultat angielskiego, który jest krótki, rzeczowy?
Ty: — Może, ale w polskim informacja gubi się w powodzi ciężkiej roboty, żeby nie zgodzić się z czymś, zmusić kogoś do czegoś, dać do zrozumienia, kim się jest (znaczy, nie jest), kogo się zna (znaczy, nie zna), że się jest bogatym, a przynajmniej kogoś bogatego się zna, albo przynajmniej kogoś inteligentnego — jeżeli nie bogatego, bo połączenia tych dwóch cech w jednym człowieku polski zazdrośnik nie wytrzymuje, dlaczego słowo inteligencja jest tak często tu używane? Czy to dlatego, że panuje głupota?
Ja: — Myślę, że ty uciekłaś nie od języka, ale od komunizmu, który wprowadził do języka kłamstwo.
Ty: — No dobrze, idziemy spać, zamknij okno.
Ja: — Po co? Powietrze jest dobre.
Ty: — Komary wpadną.
Ja: — W Warszawie nie ma komarów.
Ty: — To muchy albo ćmy.
Na pustym peronie trzęsąca się z zimna Grażyna i ja. Jest niedziela, wierzący w kościołach, niewierzący śpią, przyjście na dworzec na godzinę przed odjazdem pociągu jest fatalne, szczególnie w tej temperaturze. Ale Grażyna ma swoje zasady szczególnie w Polsce, gdzie „nigdy nic nie wiadomo”. Poprzedniego dnia w pociągu “Gombrowicz” z Lublina do Warszawy, doświadczyła PRL-u: otworzyła drzwi ubikacji i w nozdrza wpadł jej zapach, który ostatni raz poczuliśmy 50 lat temu, nazywaliśmy to: Eau de Pologne. Do przedziału wszedł człowiek w długich wąsach, biała koszula, wzorzysty krawat, prosił o pokazanie biletów, wyszedł, a wtedy ktoś z poprzedniej epoki politycznej, powiedział: „jak tak można, bez munduru? A gdyby to nie był konduktor?” „Nie zbrzydły już panu mundury?”— odpowiedziała młoda. „Czyli każdy może się podać za kolejarza?”, nie dawał za wygrane emeryt: „co za pole do nadużyć?” W przedziale rozpoczęła się spowiedź, z jakiej słynęła Polska Ludowa; nie znało się nazwisk rozmówców, opuszczali pociąg i ślad po nich ginął, co to była za przyjemność obgadywać reżym!
Tym razem spowiedź była bardziej prywatna niż polityczna. Starzy rodzice z Limanowej wracali z odwiedzin u córki — adwokatki, ożenionej z biznesmenem. „Dom za milion, dwa samochody w garażu, dwie niańki do dzieci, świat stanął na głowie”, mówiła babcia z Limanowej.
— Dzisiaj jedziemy na zachód — pocieszam opatuloną wełnianym szalem Grażynę, pociągiem Pendolino, który wjedzie na tor 4 przy peronie 3. Siedzenia będą „samolotowe”, szczupłe konduktorki będą miały toczki na głowach, co chwilę Ukrainki będą sprzątać wagon, „Wars” ugotuje pierogi.
— Odsmażone, nieświeże — dodaje Grażyna, gdy na peron wchodzi żołnierz — weteran, na głowie ma 4-gwiazdkową, przedwojenną czapkę wojskową (Czy jest pan kapitanem? Ale skąd — zwykły szeregowiec, kupiło się co było w sklepie), nosi wacianą kurtkę, na prawym ramieniu biało-czerwona opaska z napisem „Brygada wołyńska”, spodnie i buty cywilne, twarz zaokrąglona, bez zmarszczek (ile ma pan lat? 90), ręce mu się lekko trzęsą (początki Parkinsona?), zaczynamy rozmowę:
— Brygada Wołyńska?
— Zgadza się — odpowiada weteran, batalion czwarty, kompania „Wichrzyciela”, drugi pluton, ja szeregowiec Wiśniak.
— A co się stało z bronią, jak weszli bolszewicy?
— Zakopali my.
— To skąd te karabiny i pistolety, które widziałem wczoraj na plakacie „Pamiętajmy o żołnierzach wyklętych”?
— Do zdjęcia się odkopało.
— Walczyliście z bolszewikami. Strzelił pan kiedyś w życiu?
— A czym? Jak broń zakopana, a rozkazów nie było?
— To co robiliście przez te lata po wojnie?
— Każdy poszedł gdzie chciał, jeden do milicji, drugi chował się w lesie, jedzenie brali. My od chłopów, bo musieli dawać, ale ja długo nie wytrzymał i osiedlił się w Starogardzie, ziemię dostał ja z reformy.
— A teraz przyjechał Pan na zlot żołnierzy wyklętych do Warszawy. Ile was się było?
— Czterech. Reszta powymierała.
— A co Pan pamięta z wojny, jak Rosjanie weszli do Wołynia?
— Najwięcej to Żydków, oni, proszę pana, od kacapów dostawali bron i strzelali do polskich chłopów jak popadnie. Ja nigdy nie zapomnę tych Żydków, co do nas strzelali.
Ich kacapy tak lubili, że pan nawet nie wie.
— Ja tego nie wiedziałem, mieszkam w Ameryce.
— A kiedy pan wyjechał?
— 1969. Żyd. Ale żonę mam Polkę, powiedziałem, pokazując na Grażynę i poczułem się bezpieczniej.
Podjechał Pendolino, żołnierz wyklęty wsiadł do wagonu 6, my do 16.
— No widzisz — powiedziała szlachcianka — gdybyśmy później przyszli, nie dowiedziałbyś się tego.
— Wygląda pan na Ukraińca —zagaduję taksówkarza po powrocie do Warszawy.
— Niech mnie pan nie obraża.
— Wydało mi się, że mówi pan z akcentem podobnym do tego, jaki mają sprzątaczki w moim hotelu.
— Zgadza się, jest tego dużo.
— Nie lubi pan Ukraińców.
— Obojętny jestem.
— Co z Arabami?
— Nie daj Boże.
— Murzyni?
— Tego jeszcze u nas nie ma.
— Ile pan ma lat?
— 27.
— Czy nie zauważył pan, że świat się miesza?
— U nas jeszcze nie.
— U nas już dawno, co trzeci lekarz w Ameryce ma cudzoziemskie nazwisko.
— To słyszałem, ale Ameryka to co innego, pojechałbym tam.
— Polska jak się nie wymiesza, to pozostanie w tyle.
— Takiego filozofa jak pan jeszcze nie wiozłem. To jest tu, tak?
— Nie, to jest Teatr Narodowy, a ja mówiłem panu: Filharmonia Narodowa.
— Nie słyszałem o czymś takim, ale sprawdzę, gdzie to jest.
Wokół kościoła Zbawiciela w Warszawie jedna z bocznych uliczek wylepiona jest plakatami pod nazwą Rok Jana Karskiego. Pod jego portretem wielkimi literami napisano o wielkim Polaku, który chciał zatrzymać zagładę Żydów, ale nie udało mu się do tego namówić zachodniego świata. Poznałem go w Waszyngtonie kilka lat przed śmiercią: delikatny, uczuciowy, stary mężczyzna, który przeżył tragedię samobójstwa swojej żony. Wcześniej widziałem go w filmie Lanzmanna Shoah, w którym stworzył wstrząsającą postać człowieka, któremu to, co widział – do dziś wyciska z oczu łzy. Pamiętam, jak po pokazaniu w PRL-owskiej telewizji wybranych fragmentów z Shoah gazety uznały film za antypolski, a Karskiego za Polaka wyeksploatowanego przez niewdzięcznego Żyda – Lanzmanna, który perfidnie wykorzystał jego słabość, doprowadzając do płaczu. Ktoś nawet nazwał Karskiego „żydowskim płaczkiem”.
Nazwisko Jan Karski jest dziś w publicznym obiegu i jak to bywa w obiegach, nie zawsze pasuje do oryginału: wie się, że Karski był wielki, ale co zrobił – nie za bardzo. Karski dwukrotnie był w warszawskim getcie, przez okna warszawskiego tramwaju, który przecinał getto chroniony przez żołnierzy niemieckich i granatowych policjantów, żeby Żydom nie udawało się wskoczyć na stopnie i uciec z getta – oglądał makabryczne sceny zagłady.
Zamyśliłem się, a w mojej filmowej głowie taki pojawił się obraz: duchom tysięcy zamordowanych w warszawskim getcie Żydów udało się urwać na krótką wycieczkę po Warszawie i tak jak ja, gapią się na skupioną, pogodną twarz Jana Karskiego. Nikt z nich go z getta nie pamięta, no bo jak? On siedział w oknie tramwaju, a oni na przeludnionych ulicach – czekali na śmierć. Film toczy się dalej: do swoich plakatów podchodzi duch Karskiego i zrywa je, jeden po drugim.
Lekarzowi w Miami nie udało się z lewego ucha wyciągnąć mi wosku, bo zbyt głęboko zalegał. Z ciekawości jak się w nowej Polsce można leczyć prywatnie, wchodzę do przychodni i pytam:
— Czy laryngolog nie ma czasem dziury i mógłby zajrzeć mi do uszu?
— A ma — odpowiada recepcjonistka, a takiego uśmiechu nie widziało się za naszych czasów w państwowych ośrodkach zdrowia, pięćdziesiąt złotych i bez papierków. Siedzę w fotelu i widzę błysk w oku polskiego laryngologa, gdy ten się dowiaduje, że w Miami się nie udało.
— My może mniej zarabiamy niż oni, ale spójrzmy, co tam jest — mówi mi do prawego ucha doktor Lewandowski, wprowadzając do lewego coraz to nowe instrumenty, najpierw pompuje jakiś płyn, a potem z tym płynem wysysa drobinki wosku, aż wreszcie jego miniaturową łyżeczką dostaje się do usznego dna, a wtedy z okrzykiem „mam!”, wyciąga szarą grudkę.
— A w Miami nie potrafili — tryumfuje i posyła mnie do audiologa, żeby dowiedzieć się, co słyszę, a czego nie.
Do audiologa na Wareckiej wchodzi się po kilku schodkach, na których siedzą i palą papierosy woźny i sprzątaczka. Młodziutka audiolożka wprowadza mnie do dźwiękochłonnej kabiny, zakłada słuchawki na uszy i każe mi rozpoznawać różne dźwięki, raz niskie, raz wysokie, raz ostre, raz tępe, raz z dala, raz z bliska, raz z prawa, raz z lewa, ale razem z tymi sygnałami, słyszę przez ścianę jak woźny ze sprzątaczka, podniesionym głosami, nie zgadzają się w jakiejś sprawie.
— Czy nie dałoby się uciszyć ich trochę? Pytam audiolożkę, która tak mi odpowiada: — Mówią głośno, bo oboje mają kłopoty ze słuchem, to jest prywatna przychodnia, a ich nie stać na aparaty słuchowe.
Wracam z werdyktem: 15% utraty słuchu w obu uszach.
— Jak na warunki, w których musiałeś pracować, to nieźle — śmieje się szlachcianka.
Siedzimy u „Bliklego”, na warszawskim Żoliborzu, dokąd przyleciał dziś z Nowego Jorku niedospany M., który pod stolikiem za rękę trzyma piękną D., a jest w niej zakochany, wydaje się, z wzajemnością, ale kto to wie? Tych dwoje łączy wiele, ale też coś dzieli. On, emigrant marcowy, z którego przez czterdzieści lat kariery amerykańskiego naukowca polskie emocje dawno już wyparowały, po pierwszym swoim powrocie do Polski nawet nie poszedł zobaczyć miejsca, gdzie kiedyś mieszkał — i ona, przed którą rodzice, aż do jej dojrzałości ukrywali żydowskie pochodzenie ojca. Gdy on zrzucał z siebie balast przeszłości, ona właśnie brała go na swoje barki. Tutaj urodziła dzieci i pochowała rodziców. Jego umarli pozostaną tam, w Miami. M. nie przeniesie się do Polski, ale chciałby być z D. I tak do nas:
— Czy nie zauważyliście, że gdy mówimy o Ameryce, to zawsze opowiadamy o sobie, a gdy tutejsi mówią o sobie, zawsze opowiadają o Polsce, jakby nie mieli tu życia osobistego?
Spodobało się to D., która tak mówi:
— On nie rozumie, jak trudno dzisiaj, gdy już się nie musi, ruszać w świat z tym naszym bagażem.
W młodości emigracja jest życiową przygodą, gdy wieku przybywa, przypomina przestawianie starych mebli, a to noga się złamie, a to drzwiczki odpadną, a to zginie kluczyk od szafy, niech lepiej zostaną tam, gdzie są.
Czekamy na lot do Bostonu, obok odlatują dwa samoloty, jeden do Dublina, drugi do Toronto. Siedzimy z Grażyną na kawie, gdy nagle wpada nam w ucho rozmowa dwóch Polaków.
— Ja mam dwie dziewczynki, dziewięć i piętnaście, to znaczy mam i nie mam, mieszkają z tamtym facetem, to jest przykre, jak się człowiek dowie o niektórych rzeczach i to boli, przez dwa lata bylem w depresji, bo jednak spędziliśmy razem dwadzieścia lat.
— Ja też rok po rozwodzie, zrobiłem licencję na tirze, Europę objechałem, ale jest tak, że ja podpisuję umowę na 43 euro za godzinę, a potem jest 35, to ja tego nie lubię, albo w Milano, jadę już siedemnaście godzin, a on mówi: pan jedzie dalej, a wtedy ja na siebie muszę wziąć odpowiedzialność, 30% pochylenia.
— Ja też jeżdżę na tirach, w Górach Skalistych, miałem to samo.
— Masz kogoś?
— Od roku nie mam, nie tyle, żeby nie było okazji, ile nie opłaca się wydawać, a bez pieniędzy, to ja już mam te swoje 43 lata, to z czym do gościa? A na trasach to kobiety albo grubaski, albo flejtuchy, jak jakaś dobra to Polka, albo jakaś inna Słowianką.
— Zamierzasz w Kanadzie zostać?
— Nie wiem.
— A o interesie w Polsce nie myślisz?
— Nie mam z czego włożyć.
— Tam, gdzie ty jesteś to angielski czy francuski?
— Po angielsku, ale ja nie uznaję takiego kurewstwa, żeby przestać po polsku mówić, niektórzy wypierają się narodowości, dla mnie to jest bardzo brzydkie przegięcie.
— A w Polsce to gdzie teraz mieszkałeś?
— W domku pod Górą Kalwarią, kuzyn mnie użyczył, co prawda bez prądu i bez wody, ale przyjemnie, koledzy przychodzili z wódeczkami. A ty?
— Ja jak wychodzę ze swojej chałupy, to Jasną Górę widzę, to jak ja się mogę tego pozbyć?
— A dlaczego wyjechałeś?
— Przez babę, 18 lat namawiałem ją do wyjazdu, powiedziałem koniec, poszedłem na tiry i osiedliłem się w Irlandii, córka na studiach w Londynie, syn ze mną, też na studia idzie, oni do Polski nie wrócą, a ja sam to tak, niby mi dobrze, ale ja bez kościoła długo wytrzymać nie mogę.
— Ja też mam fioła na punkcie tego patriotyzmu, ja muszę być Polakiem, a tam się nie da.
— A państwo dokąd? — zauważa nas lecący do Dublina.
— Do Bostonu, w Ameryce, mieszkamy od 45 lat, odpowiadamy.
— To za komuny wyjechaliście, a przecież wtedy nie można było.
Wołali do samolotu i nie musieliśmy się tłumaczyć.
W samolocie gwarzymy o naszych tirowcach z lotniska, którzy w kontenerach wożą po świecie obce towary. Ich własne polskie kultury zostawili w domach. My, naszą zapakowaliśmy w walizki. Przydaje się nam w nowym świecie.
Dcn.

Marian Marzyński
Polski i amerykański dziennikarz, reżyser filmowy i scenarzysta. Ur. 12 kwietnia 1937, zmarł 4.04.2023. Mieszka stale w USA. Album autobiograficzny Mariana Marzyńskiego KINO-Ja. ŻYCIE W KADRACH FILMOWYCH jest do nabycia w księgarni internetowej UNIVERSITAS i w sklepach taniej książki.
Witryna Marzyńskiego LIFE ON MARZ
Marian Marzyński: Nie odchodź serce
Ożeniony ze szlachcianką (100)
12.03.2023
Siedzimy jak tysiące razy przedtem przy kawiarnianym stoliku. Szlachcianka naprzeciw mnie, a w jej tle wielkie okno wychodzące na zatokę Miami…Ożeniony ze szlachcianką (99)
13.02.2023
Jestem w Izraelu na dokumentacji nowego filmu. Jako dziecko bylem okupowany przez Niemców w Warszawie i dlatego z sympatii do okupowanych przez Izrael Palestyńczyków zabrałem…Ożeniony ze szlachcianką (98)
31.01.2023
2017. Po pierwszym łyku zupy grochowej, która odgrzewana lepiej smakuje, tak sobie gwarzymy: Ty: — Po co on te bombowce wysłał do Syrii? Żeby ukarać? Kogo?…Ożeniony ze szlachcianką (97)
23.01.2023
Pod drzewami dookoła rezerwuaru wodnego w Bostonie „Klub spacerujących kobiet” zainstalował wspomnieniowe ławeczki. Gdy ktoś ze spacerowiczów umiera, rodzina lub przyjaciele…Ożeniony ze szlachcianką (96)
17.01.2023
W pociągu z Warszawy na odchudzanie w Cetniewie siedzę obok zakonnicy. Już mam ja zagadać, gdy zaczyna szeptać zdrowaśki. Nie mam tremy wobec duchownych,…Ożeniony ze szlachcianką (95)
09.01.2023
What country are we in? United States. What state? Massachusetts. What city? Boston. Year? 2022. What date? September…Ożeniony ze szlachcianką (94)
21.12.2022
Nasz syn Bartek napisał list do syna mojego zmarłego przyjaciela Mariusza Waltera. Przetłumaczyłem to na polski. Piotr, życie popędziło nas w różne…Ożeniony ze szlachcianką (93)
12.12.2022
W rocznicę wydarzeń, które naszą beztroską Amerykę zamieniły w kraj niebezpieczny znaleźliśmy się na lotnisku w Bostonie w drodze do Miami. Tego historycznego…Ożeniony ze szlachcianką (92)
05.12.2022
— Znów wybierasz się na Kubę i znów za własne pieniądze, to znaczy, że nikogo ten temat nie interesuje — grzmi z drugiego pokoju Grażyna, gdy zamawiam…