Ożeniony ze szlachcianką (93)12 min czytania

12.12.2022

W rocznicę wydarzeń, które naszą beztroską Amerykę zamieniły w kraj niebezpieczny znaleźliśmy się na lotnisku w Bostonie w drodze do Miami. Tego historycznego dnia podwojono liczbę dłubiących w nosach i oglądających sobie paznokcie pomocników powiatowego szeryfa, potrojono kontyngent rozkraczonych w bezruchu policjantów stanowych, którzy w tym czasie powinni pilnować porządku na drogach, a liczba wpół drzemiących inspektorów-prześwietlaczy damskiej i męskiej bielizny na wypadek, że znajdą tam coś niebezpiecznego, macających nasze ciała wywoływaczy łachotek, a nieraz i chichotek, liczba tych darmozjadów, utrzymujących się z federalnego szmalcu, przewyższyła liczbę pasażerów, którzy tego dnia dali unieść się w powietrze w obawie przed pewnym dziadem z laską spacerującym między grotami na granicy pakistańsko-afgańskiej, który kiedyś przemówił z obrazu, radząc nam przejść na islam, bo inaczej będzie źle.

— A buty? — zapytał strażnik federalny.

— 75 — odpowiedziałem, bo powyżej tego wieku nie jest się już podejrzanym o posiadanie wybuchowej podeszwy i butów zdejmować nie trzeba.

— Nie wierzę — uśmiechnął się federalny, dałbym ci 65.

— A żonie? — przyłożyłem jej twarz do swojej — 55.

Szlachcianka przechodzi przez bramkę pierwsza, jej uśmiech na twarzy idzie na marne, bo tego dnia alert jest pomarańczowy i na uśmiechy odpowiadać nie wolno, a wtedy do bramki, pozbawiony paska do spodni zbliżam się ja, a że ubyło mi kilka funtów ze spodniami opadłymi na nogi — ukazuję całemu aparatowi bezpieczeństwa publicznego swoje czerwone Jockeje. Po czym zbierając spodnie z podłogi zaciskam je paskiem, zerkając na telewizor, a tam pewien czterogwiazdkowy generał odpowiada na pytania senatorów, którzy kwestionują sens wojny, jaką za miliardy naszych dolarów kosztem życia naszych synów i córek, w imię naszego bezpieczeństwa, na odległej pustyni, pod pomylonym adresem, prowadzi nasz lunatyczny prezydent.

Szlachcianka idzie spokojnie, nie gapi się na prawo i na lewo, nie ogląda się za siebie, bo cel ma tylko jeden: dojść do wyznaczonego punktu, a kiedy cel swój osiągnie, zatrzyma się i pomyśli: co teraz? Jeżeli poczuje się zmęczona, wróci do domu, na dziś wycieczek ma dosyć.

Droga, która maszerujemy, prowadzi wzdłuż atlantyckiej plaży w Miami Beach. Kiedyś była to ścieżka zarośnięta krzakami, pod którymi kryli się przed słońcem bezdomni, dziś jest to wysadzone palmami molo, w nocy oświetlone latarniami. Gdy ja zachwycam się postępem jaki zrobiło miasto, ona wpatrzona w ziemię, zauważa niesprzątniętą kupę psa i tak mówi:

— Czy na południu ludzie nigdy nie naucza się porządku?

Na co ja: — Co znaczy jedna kupa wobec tych wspaniałych palm, tej szerokiej alei, tych zadowolonych turystów gapiących się na ocean?

Nie reagując na to pytanie, Grażyna pokazuje mi palcem odstęp między elementami betonowej mozaiki, którą wyłożona jest droga i mówi:

— Miasto nie potrafi wylewać betonu, w tych szparach będzie gromadził się brud.

A gdy ja pozdrawiam przechodzącego grubasa, ona do mnie: — Znasz go? Na co ja:

— Nie, a jakie to ma znaczenie?

Szlachcianka myśli o tym, co dziś ma do zrobienia: rano zaczyna swój życiowy marsz, kończy go, gdy zapada noc. Mnie dzień dzisiejszy nudzi, interesuje mnie jutro. Wybiegam przed nią, wracam z dobra wiadomością, ale ona mi nie wierzy, dopóki sama nie sprawdzi.

Upłynie czas. Ona uda się na własną wyprawę, a po powrocie tak mi powie:

— Miałeś rację, zobaczyłam to własnymi oczami.

Naszą sąsiadką w Miami Beach jest sześćdziesięcioletnia litewsko-kubańska Żydówka, córka właścicieli hurtowni gąbek w Santiago, którzy — gdy Castro przejął władzę — interes sprzedali i w 1959 roku, swoją jedynaczkę Evitę wysłali do Ameryki. Od trzydziestu lat rozwiedziona po tym, jak jej mąż powiedział, że był gejem, ta importerka południowo-amerykańskich ryb jest biznesmenką w stylu rodzinnym, zaprzyjaźniająca się z klientami — rybakami, zapraszającą ich z żonami do Miami, żeby łatwiej było z nimi negocjować. Kobieta spragniona miłości i przyjaźni; a kto nie jest? Manipulantka, która wymusza na nas przyjmowanie jej niechcianych usług sąsiedzkich, takich jak wspólna prenumerata Miami Herald Tribune, bo ona pracuje piętnaście godzin dziennie i nie ma na czytanie czasu, albo „idę do spożywczego, czy czegoś wam nie potrzeba”? A wszystko po to, żeby odzyskać od nas usługi sąsiedzkie. Ta nasza niedokochana i niedoprzyjaźniona sąsiadka tak do mnie mówi: — Będzie kadysz ku pamięci mojego zmarłego ojca Sandera, potrzeba dziesięciu mężczyzn, mniej nie może być, kobiety się nie liczą, brakuje jednego do modlenia, czy możesz przyjść?

Założyłem granatową marynarkę, której od dwudziestu lat nie noszę, świeżo wyprasowane spodnie i wizytowe pantofle (moja matka tak nazywała buty), idę do synagogi Menora, a tam co widzę? Żydów jest chyba z piętnastu, „ale dobrze, że przyszedłeś, do ostatniej chwili nie było wiadomo”, jeden gorzej ubrany od drugiego, przepocone koszulki gimnastyczne, trampki na nogach. Jeden z nich Moreno, mimo że blisko ze zmarłym spokrewniony — w dresie sportowym. Ktoś mi wtyka książkę do modlitw, a ja nie tylko hebrajskiego nie znam, ale okularów zapomniałem. W ławce jeden sąsiad przekłada mi strony, ale drugi zauważa, że jestem na niewłaściwej, książkę mi wyrywa, szuka strony. Nie udaje mu się, więc lekceważąco mi oddaje modlitewnik, oszustwo się wydało.

Gdy tak my siedziemy (Gombrowicz nazywał tak nudne siedzenie), a oni modlitwę czytają, ja raz wpatrzony w sufit, raz na nogi się modlących, a raz na Evitę, która do wstania mnie podrywa, a wtedy przypomina mi się uciążliwe klękanie w krótkich spodniach na zimnej, kamiennej podłodze kościoła w Warszawie i jak ojczym mnie wyśmiewał:

— Maryś, co ty za katołyk?

Gdy inni wciąż wstają i siadają, Moreno przestaje wstawać, więc myślę sobie, że ja, ze zmarłym niespokrewniony, wstawać też nie będę, a gdy słyszę modlitwy — jakby na wyścigi mówione coraz szybciej — i widzę twarze zmęczone już tym modleniem się, bunt we mnie powstaje przeciwko niezrozumiałemu krzykowi, koszulkom przepoconym, robocie odwalanej ku pamięci ojca Evity. A w dodatku za ścianą głośno się śmieją ludzie. Idzie tam Evita. Wraca i mówi, że tam nowoprzybyli wenezuelscy Żydzi dowcipkowali, ale ich uciszyła.

Kadysz się skończył i my z Evitą na ulice wychodziemy (znów Gombrowicz); ja swoim zwyczajem ręką jej ramię obejmuje i w szyje całuje, ona wychodzącym Żydom jako sąsiada mnie przedstawia i tak do mnie:

— Cała synagoga będzie mówić, że Evita ma kochanka.

Nadchodzi żydowski Sądny Dzień, więc postanowiłem sięgnąć do wydanej przed wojną książki „Szlachta wyznania mojżeszowego”, a ponieważ lubię czytać dwie książki jednocześnie, zabrałem się również do tomu Teresy Torańskiej „Jesteśmy” o żydowskiej emigracji marcowej 1967-1968. Pierwsza książka jest przerażająca, druga wzruszająca.

W „Szlachcie wyznania mojżeszowego” antysemicki autor wyżywa się w historiach o tym, jak to na przestrzeni dziejów Żydzi, aby zrobić kariery, wypierali się własnego Boga, trafiali na dwory królewskie, otrzymywali przywileje, posyłali dzieci na studia, żenili je z kim trzeba, bogacąc się, aż strach było patrzeć. Od czasu do czasu sprawiedliwości stawało się zadość i Żydów mimo ich przybranej religii, przeganiano na cztery wiatry, wkrótce jednak odradzali się gdzie indziej i znów było im dobrze, handlowali wszystkim, nawet religią.

W książce „Jesteśmy”, dzieci emigrantów marcowych opowiadają o swoich rodzicach, którzy zarzucili judaizm, żeby zapewnić swoim rodzinom lepsze życie: zapisywali się do partii komunistycznej, w której też panowała religia i której, tak jak Boga, trzeba było się bać.

W 1967 roku partia postanowiła, że Żydzi zgrzeszyli i dała im pokutę: lojalność albo won. Wyjeżdżały z nimi dzieci, którym w Polsce niczego nie brakowało poza świadomością kim są, bo tego rodzice, w imię ich szczęścia, chcieli im zaoszczędzić. I oto czytamy wzruszające monologi o dorosłych dziś emigrantach marcowych, którzy nawet po śmierci swoich nieszczęśliwych rodziców nie mogą zaznać spokoju. Niby żyją w wolnych krajach, niby wyzwolili się z wszelkich religii, a jednak po czterdziestu latach myśli ich kierują się do Polski; tam, gdzie przez wieki rozgrywał się żydowski dramat. Zastanawiam się: co by było, gdyby Mojżeszowi nie ukazał się Bóg, gdyby nie urodził się Jezus Chrystus, nie nauczał Mahomet? Nie trzeba byłoby bać się Boga. Byłoby nas więcej o pokolenia, które z powodu religii wymordowano albo zmarnowano im życie.

Niby Polacy, niby Amerykanie, ale gdy przychodzą święta, ani jedno, ani drugie. Boże Narodzenie nas omija, bo otoczeni żydowskimi przyjaciółmi jesteśmy na Florydzie; pozostaje Wielkanoc w Bostonie. Dzieci nasze daleko w świecie, Anya w Szwajcarii, Bartek w Seattle, co święta warte bez dzieci? Więc wśród polskiej kolonii rekrutujemy zastępczą rodzinę, która w tym roku tak będzie wyglądała: Włodek, z polsko-żydowskiej rodziny, informatyk, w Ameryce od 37 lat, do Wielkanocy nie przywiązany, przyjdzie sam, bo jego żona, Irena, jest w Portugalii, gdzie mieszka ich córka; pozostałe dwie córki też poza domem, jedna w Północnej Karolinie, druga w podróżach. Ania z Jankiem, innym informatykiem, oboje z trzydziestoletnim stażem amerykańskim, religijnie pomieszani. Marysia, mikrobiolog, od dziecka w Ameryce, jedyna mocna w katolickich tradycjach, też przyjdzie sama, bo jej narzeczony dopływa na jachcie do brzegów Izraela. Marcin i Agnieszka, pół roku mieszkają w Polsce, pół roku uczą w Stanach, mieli iść do Amerykanów, ale tam tradycja Wielkanocy słabiutka, przyjdą do nas.

— Co robimy z jajkami? — pytam szlachciankę – plastyczkę, która jajek namalowała się w dzieciństwie wiele, a gdy nie dostaję od niej odpowiedzi, otwieram internet i pod hasłem „spryciarze” czytam, że oprócz jajek ugotowanych na twardo będziemy potrzebować garnka, octu, małej łyżeczki i dużej łyżki, kubków do każdego koloru, kredek, farbek, gumek, tasiemek, naklejek, wosku, parafiny, a dla każdego koloru każdy kubek ma być wypełniony gorącą wodą z dodatkiem łyżki octu i kilku kropelek barwników, zanim włożymy jajko do kubka z wybranym barwnikiem.

— Zrobię po swojemu — przerywa mi Grażyna. Będzie nas ośmioro, ugotuję osiem jajek i na każdym namaluje twarz gościa.

— Dzień dobry, Władek powiedział, żebym do pana zadzwonił.

— Jaki Władek?

— Władek albo Włodek, albo Waldek, jego żona i moja sprzątają w serwisie, on u pana w domu robił, mówił, że pan jest kolekcjonerem.

— Zbieram polskie świątki.

— To jest poważniejsza sprawa, ja pracowałem za Husseina w Iraku, montowaliśmy urządzenia elektryczne, pojechałem na wycieczkę do Babilonu, a tam buldożery kopią w ziemi, no wie pan, wykopaliska, archeologia, ja się schylam i widzę kamień ze starożytnymi literami, napisane było, żeby nie zabierać pod karą więzienia, ale powiedziałem jednej dziewczynie, żeby schowała to w majtki, no nie wiem, w majtki czy w biustonosz i wychodzimy, dużo lat potem przeczytałem w gazecie, że Amerykanie wykradali antyki z Iraku i zobaczyłem zdjęcie takiej samej tabliczki, 14 tysięcy lat przed Panem Jezusem, to mnie zachęciło, ale ponieważ kradzione nie tuczy, boję się z tym ujawnić, czy pan by nie kupił? A może na internet z tym iść?

— Na internet.

— A drugie co mi Waldek powiedział, to że pan jest filmowiec, a ja mam taki scenariusz: matka jeździła do Istambułu skórki kupować na handel i tam zauważyła, że był obóz dla polskich uchodźców politycznych, to ja przez granice i tam się znalazłem, gdzie nas przez dwa lata Turki bili, polska telewizja się tym interesuje.

— Powodzenia.

— No widzi Pan, czyli nam z tego interesu nic nie wyjdzie, a jak pan długo w Ameryce?

— 47 lat, a pan?

— 20.

— Co się stało? Za dużo pan waży?

— Chyba tak, jak to w Ameryce.

Ja: — Śniło mi się, że chciałaś spowodować wybuch bomby atomowej i zniszczyć cały świat, ale głównie chodziło ci o mnie.

Ty: — Skąd wiesz, że chodziło o ciebie?

Ja: — Bo leżeliśmy w łóżku, a ty pokazałaś mi na niebie czerwoną smugę i powiedziałaś, że za chwilę wybuchnie bomba, którą uruchomiłaś własną wyobraźnią, a ja pomyślałem, że chcesz w ten sposób pozbyć się mnie.

Ty: — Pozbyć się ciebie? Nikt cię tak nie kocha, jak ja. Może twoja matka.

Ja: — Ale kochasz mnie po swojemu.

Ty: — Tak jak potrafię.

Ja: — Na przykład nie znosisz moich podróży do Polski i śmiejesz się, gdy mówię ci, że szukam tam sensu życia.

Ty: — Myślałam, że znalazłeś to tutaj, u mnie.

Ja: — Tak, ale to mi nie wystarcza.

Ty: — Szkoda. Ale z tą bombą atomową, to największa bzdura, jaką kiedykolwiek od ciebie słyszałam.

Ja: — Nie przejmuj się. To był tylko sen. Ślimak, ślimak, pokaż rogi, dam ci sera na pierogi. (Łachotki, śmiech Grażyny).

Ty: — Daj spokój.

Ja: — No widzisz, to jest ten twój sposób kochania mnie.

Ty: — Rzuciło ci się na głowę. Przestań. Starczy już. Spróbujmy zasnąć.

Dcn

Marian Marzyński

Polski i amerykański dziennikarz, reżyser filmowy i scenarzysta. Ur. 12 kwietnia 1937, zmarł 4.04.2023. Mieszka stale w USA. Album autobiograficzny Mariana Marzyńskiego KINO-Ja. ŻYCIE W KADRACH FILMOWYCH jest do nabycia w księgarni internetowej UNIVERSITAS i w sklepach taniej książki.  

Witryna Marzyńskiego LIFE ON MARZ

Więcej w Wikipedii

Ożeniony ze szlachcianką (100)

12.03.2023

Siedzimy jak tysiące razy przedtem przy kawiarnianym stoliku.  Szlachcianka naprzeciw mnie, a w jej tle wielkie okno wychodzące na zatokę  Miami…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (99)

13.02.2023

Jestem w Izraelu na dokumentacji nowego filmu. Jako dziecko bylem okupowany przez Niemców w Warszawie i dlatego z sympatii do okupowanych przez Izrael Palestyńczyków zabrałem…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (98)

31.01.2023

2017. Po pierwszym łyku zupy grochowej, która odgrzewana lepiej smakuje, tak sobie gwarzymy: Ty: — Po co on te bombowce wysłał do Syrii? Żeby ukarać? Kogo?…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (97)

23.01.2023

Pod drzewami dookoła rezerwuaru wodnego w Bostonie „Klub spacerujących kobiet” zainstalował wspomnieniowe ławeczki. Gdy ktoś ze spacerowiczów umiera, rodzina lub przyjaciele…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (96)

17.01.2023

W pociągu z Warszawy na odchudzanie w Cetniewie siedzę obok zakonnicy. Już mam ja zagadać, gdy zaczyna szeptać zdrowaśki. Nie mam tremy wobec duchownych,…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (94)

21.12.2022

Nasz syn Bartek napisał list do syna mojego zmarłego przyjaciela Mariusza Waltera. Przetłumaczyłem to na polski. Piotr, życie popędziło nas w różne…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (93)

12.12.2022

W rocznicę wydarzeń, które naszą beztroską Amerykę zamieniły w kraj niebezpieczny znaleźliśmy się na lotnisku w Bostonie w drodze do Miami. Tego historycznego…
Czytaj dalej

Ożeniony ze szlachcianką (92)

05.12.2022

— Znów wybierasz się na Kubę i znów za własne pieniądze, to znaczy, że nikogo ten temat nie interesuje — grzmi z drugiego pokoju Grażyna, gdy zamawiam…
Czytaj dalej
Print Friendly, PDF & Email