10.03.2023
Wśród plagiatów po PRL jest także metoda wrzucania w odpowiednim czasie i miejscu dyskusji na temat przerywania ciąży. Jako świadek „tamtej” epoki mogę dowody przedstawiać, że w kampanii wyborczej 1989 r., organy SB przygotowały „ściągawki” z trudnymi pytaniami, do zadawania ich kandydatom „Solidarności”. Na czołowym miejscu był w nich temat aborcji.
Tak dla funkcjonariuszy SB, jak i dla wielu współczesnych polityków i propagandystów, temat ten był i jest zupełnie obojętny. Wychodzi się z założenia, że nas to osobiście nie dotyczy, zatem można go traktować jako sposób zaprezentowania własnych cnót moralnych. Prezentującemu katolickie przekonania politykowi nie przyjdzie do głowy, że także jego córce może zdarzyć się nieszczęście noszenia w sobie półumarłego płodu. Liberał zesztywnieje, gdy niedoszły zięć, szantażem lub przekupstwem, będzie próbował namówić jego córkę na „pozbycie się kłopotu”. Nieszczęścia mają swój indywidualny wymiar, prezentacja cnót moralnych potrzebuje abstrakcyjnego tła.
Niedawno bardzo przeze mnie szanowany, prof. Wojciech Sadurski wyjaśniał, dlaczego będąc w tej sprawie zwolennikiem lewicowych rozwiązań, popiera Hołownię i PSL w pomyśle organizacji referendum. Centroprawica chce, by decydował lud; lewica uważa, że głos większości nie może decydować o wolności jednostki. Pamiętam, że ćwierć wieku temu było odwrotnie: lewica chciała referendum, a prawica mówiła, że żadna większość nie może decydować o życiu jednostki.
Szanując profesora uważam jego poparcie dla idei referendum za niezręczne. Wynika to nie tyle z przywołanego konkretnego tematu, ile z mojego przekonania o szkodliwości nadużywania instrumentu demokracji bezpośredniej. Od kiedy dzięki przezwyciężeniu nieszczęścia analfabetyzmu opinie mas zaczęły kształtować masowe media, referenda nie umacniały, ale niszczyły demokrację. Dysponując masowymi mediami, mniej lub bardziej ogarnięty dyktator wykorzystywał referendum, jako wyraz poparcia dla swoich pomysłów na rozszerzenie niekontrolowanej władzy. Nie jest przypadkiem, że ta forma „głosu ludu” była chętnie stosowana przez pana Hitlera i pana Stalina. Gdy dwa wilki i jedna owca w drodze referendum ustalają menu obiadowe, wynik jest łatwy do przewidzenia.
Polityka to sztuka rozwiązywania problemów społecznych. Cały nasz żywot, wymagający współżycia z innymi, to jeden wielki ciąg różnorodnych problemów. Większość, w ten czy inny sposób, rozwiązujemy sami; do części się przyzwyczajamy, znosząc dolegliwości; w wielu wypadkach potrzebujemy „siły zewnętrznej”, by ta ustanawiając i egzekwując przepisy prawa wyznaczyła kompromis między naszym a cudzym prawem do wolności. Na tym polega zaleta „demokracji pośredniej”, że wybieramy „specjalistów”, którzy w naszym imieniu takowy kompromis wynegocjują, wydyskutują i określą. Tak jak na mechanika samochodowego zwalamy odpowiedzialność, by nasz wehikuł jeździł, tak i posła lub radnego obciążamy odpowiedzialnością, by społeczność jakoś działała bez skrzywdzenia kogokolwiek.
Wyobraźmy sobie, że zwolennicy demokracji bezpośredniej zrobią referendum w głośnym ostatnio w Warszawie temacie ograniczenia sprzedaży alkoholu. Podejrzewam, że temat ten dla większości będzie obojętny, nie poświęcą prywatnego czasu, by zapoznać się z opiniami ekspertów, z badaniami socjologów itd. Na wynik wpłyną emocje dość łatwo podsycane przez media: wystarczy zwiększyć częstotliwość pokazywania informacji o bójkach przed sklepami, by zwiększyć zastępy prohibicjonistów. Potem ci sami prohibicjoniści, narzekając, że musząc wódkę kupować od taksówkarza lub meliniarza, pocieszać się będą, że dla innych, czyli ogółu, zrobili coś dobrego.
Nie chcę tu dowodzić, że sprzedaż wódki bez ograniczeń jest czymś dobrym. Zwracam uwagę, że jest to problem społeczny, wymagający poważniejszego poznania tematu oraz przeprowadzenia wielu dyskusji, by poznać różne zdania. Nie mając czasu, by samemu w tym uczestniczyć, po to wybraliśmy radnych, by oni przyjęli na siebie odpowiedzialność za rozwiązanie problemu.
Tak jak w życiu, rzadko występuje krystaliczny podział na „dobro” i „zło”, tak i na większość pytań dotyczących rozstrzygnięć problemów społecznych nie znajdziemy prostych odpowiedzi. Demokracja plebiscytarna jest w pewnym sensie przemocą większości wobec mniejszości. Przemoc, choć bywa atrakcyjna, nie rozwiązuje żadnych problemów, sama jest problemem i rodzi kolejne. Tego chyba nas już nauczyła historia. Ochrona indywidualnej wolności wymaga kompromisów; nie ma bowiem mocy absolutnej ani zasada wolności jednostki, ani prymat wolności zbiorowej. Po to jest parlament, „izba gadająca”, by ów kompromis wydyskutować.
Nieszczęściem, niestety niezauważalnym przez ogół, jest autodestrukcja Sejmu. Jeśli uniemożliwia się dyskusję, jeśli lekceważy się znaczenie konsultacji społecznej, dopuszczania głosów ekspertów, możliwości wypowiedzi wszystkich stron rozstrzyganego problemu społecznego, to Sejm zmienia się w „wykastrowanego koguta”: dobrego do obiadowej potrawki, ale nie spełniającego swej funkcji w kurniku. Posłowie i posłanki są w czymś takim elementem zmiennym. Można dla wygody i oszczędności przećwiczyć wariant „Sejmu” pięcioosobowego, gdzie każdemu liderowi partii przedziela się, odpowiednią do poparcia w wyborach pulę akcji firmy „Rzeczpospolita Polska” S.A. Myślę, że wielu ludzi takie rozwiązanie przyjęłaby z uznaniem: po co płacić 460 darmozjadom, co nie myślą, nie gadają, nie dyskutują, tylko głosują „wedle rozkazu”.
Odbudowa rzeczywistej demokracji przedstawicielskiej jest zadaniem trudnym, wobec autodestrukcyjnych ciągot polityków, ale koniecznym. Jest to warunek podstawowy przywrócenia normalności. A jeśli tak, to demagogicznym mąceniem w głowach jest przeciwstawianie tej formie demokracji idei „głosowania ludowego”. Wskazywanie doświadczeń szwajcarskich nie jest dowodem zgodnym ze standardem nauki; bo podważa go przekład niemiecki z lat 30. Polityk powinien kierować się taką samą zasadą jak lekarz: przede wszystkim nie szkodzić; dlatego niech ludu nie kusi niesprawdzonymi eksperymentami.
Domaganie się przez polityków, by lud w drodze referendum rozstrzygnął spór „aborcyjny”, jest dla mnie – z szacunkiem dla pana Hołowni i pana Kosiniaka-Kamysza – tchórzliwą ucieczką od odpowiedzialności. Jest to ten rodzaj problemu społecznego, którego nie da się rozwiązać topornym narzędziem, sprowadzonym do pytania: jesteś za czy przeciw. Rzeczywisty wybór, często dramatyczny, jest decyzją indywidualną, którą można (jeśli można ?) osądzać tylko indywidualnie, biorąc pod uwagę różnorodność okoliczności. Jako lekarz pan Kosiniak-Kamysz pewnie o tym wie, ale jako polityk chce się ukryć ze swoja wiedzą i odpowiedzialnością za plecami referendalnej większości. Może tej większości podoba się takie dowartościowanie, osobiście tchórzy nie cenię.
Zatem wobec propozycji referendum stoję na pozycjach wroga klasowego z 1946 r., powtarzając: nie, nie, nie.
Jarosław Kapsa