15.12.2023
Bez polityki …
Jako czternastolatek byłem nieśmiałą, niezdarną lebiegą. W lecie byliśmy w Bułgarii w Złotych Piaskach. Wieczorami młodzież grała w ping-ponga. Dołączyłem. Wszyscy się ze mnie śmiali, nawet mama. W pokoju powiedziałem jej: „Oni mają prawo się śmiać, a ty nie. Kto mnie na taką lebiegę wychował?” Mama wzięła to sobie do serca. W następne wakacje wysłała mnie na obóz żeglarski. Zdałem na stopień żeglarza.
Rok później pojechałem do Jastarni, zdać na stopień sternika jachtowego. Ale nie miałem skończonych szesnastu lat i nie dopuścili mnie do egzaminu. By mi to jakoś osłodzić, mama załatwiła wyjazd na konie. Do Tomaszewskich do Łącka. W koniach się rozkochałem. Ale i sternika chciałem zrobić, więc rok później trafiłem na obóz warszawskiego “Yacht Klubu”. Egzamin wymagający – zdawało mniej niż połowa. I zdałem! Kiedy wróciłem z patentem, mama oświadczyła, że dalszą część wakacji muszę zorganizować sobie sam. Jak usamodzielnianie, to usamodzielnianie.
W LOK-u na Chocimskiej spytałem, czy nie potrzebują sternika do pomocy na organizowanych przez nich obozach żeglarskich. Oczywiście, potrzebowali. Sterników było wtedy, jak na lekarstwo (mam patent numer tysiąc coś tam, a numeracja obejmowała wszystkich sterników w kraju). Przydzielili mnie do małego harcerskiego obozu w Ostródzie, miałem pomagać doświadczonemu instruktorowi.
Nadszedł termin, siadłem w autobus i pojechałem. Przyjeżdżam, wielki obóz, harcerzy ani śladu. Coś się komuś w LOK-u pomyliło. Trafiłem na obóz ostatnich klas technikum elektronicznego z Zajączka. Technikum pięcioletnie, młodzież po 18, 19 lat. I duża grupa instruktorów – na co dzień nauczycieli wychowania fizycznego. Nie bardzo wiedzieli, co ze mną zrobić. Obóz był mieszany: żeglarsko – piłkarski. I owszem, pomagałem trochę przy łodziach, ale zakwaterowali mnie z piłkarzami. Wielki wojskowy namiot, trzydziestu chłopa chrapiących na piętrowych pryczach. Dryl wojskowy. O świcie pobudka i apel, baczność, spocznij! Na miasto – tylko z nauczycielem. Kanał.
Myślę sobie: „Dawaj czym prędzej nogę i jedź do Łącka”. Idę do komendanta obozu i mówię, że list z domu dostałem. I muszę wracać w ważnej sprawie rodzinnej.
– List z domu dostałeś, cooo? – komendant ze śmiechem.
– Tak, naprawdę muszę wracać – potwierdzam.
– Tyle, że wszystkie listy przez moje ręce tu przechodzą. I żadnego do ciebie nie pamiętam.
Mina mi zrzedła. A komendant:
– Chcesz uciec? Nie podoba ci się tu, cooo?
Milczę.
– To zrobię tak, że odechce ci się uciekać. I kiedy się obóz skończy, będzie ci żal wyjeżdżać. Odmaszerować!
– Tak jest, panie komendancie!
Następnego dnia, podczas porannego apelu, przedstawiają mnie jako nowego, pełnoprawnego instruktora grupy żeglarskiej. I przydzielają mi załogę. Cztery piątoklasistki.
WOW! Nie to, żebym się zmartwił. Ale … ki czort!?
I zaczynają się rajskie wakacje. Mieszkam w małym namiocie (nie turystycznym, rzecz jasna, lecz wojskowym) z moimi dziewczynami. Do obiadu żeglujemy po jeziorze. Po obiedzie dziewczyny wdzięczą się do mnie: „Zabierze nas pan na miasto, panie instruktorze”. A co mam nie zabrać? Proszę bardzo!
Maszeruję dumny jak paw z moimi laskami. Do kawiarni. Tu i tam. Jedyne zmartwienie, to obawa, by mi któryś z ostródzkich osiłków nie wlał. Ale lekka, bo to były inne czasy. Chłopaka, póki był z dziewczyną, nie ruszało się. Nie byłem tylko pewien, czy kodeks obejmuje przypadek, kiedy jest z czterema.
Za bramą dziewczyny przechodziły na ty. I dziwiły się, że taki nieśmiały jestem. „Już my zrobimy z ciebie chłopa, że hej. Nauczymy gadać z dziewczynami. Bo fajnie nas żagli uczysz i do miasta zabierasz. Kiedy wrócisz, to cię twoi nie poznają”.
I nauczyły.
Komendant prawdę rzekł. Naprawdę żal było wyjeżdżać. No ale … ki czort?
Tajemnica wyszła na jaw tuż przed końcem obozu, kiedy przyszedł czas egzaminu na stopnie żeglarskie. Przejechała komisja z Wojewódzkiego Okręgu Żeglarskiego. Komendant wezwał mnie do kapitanatu i przedstawia komisji, dodając, ku mojemu zaskoczeniu, funkcję – Kierownik Wyszkolenia Żeglarskiego. Bo, aby obóz miał status obozu szkoleniowego, kawużet musiał być. I musiał mieć patent sternika. A nikt z nauczycieli z Zajączka nie miał. Gdybym więc wyjechał, byłby klops, kompletny klops.
Kiedy zaś pakowaliśmy się z obozem w drogę do Warszawy, do ośrodka LOK-u zajechał autobus. Harcerze. A z nimi dwóch dorosłych instruktorów.
***
Dwa tygodnie spędzone w dzień i w nocy z czterema atrakcyjnymi niemal dwudziestolatkami, były dla mnie – szesnastolatka – niezwykłą przygodą.
Nie sądzę, by zakwaterowanie mnie z dziewczynami było makiawelskim pomysłem komendanta. Raczej złem koniecznym Czterech nauczycieli – instruktorów mieszkało, po dwóch, w oddzielnych namiotach. Ostatnią rzeczą, na jaką by się zgodzili, to dokwaterowanie im gówniarza. Kursanci obozu żeglarskiego mieszkali w pięciu szóstkach. I tylko u dziewczyn były dwa wolne miejsca. Nie bez znaczenia był też, myślę, mój niewinny wygląd. Pamiętam, że aby wejść na dozwoloną od lat 16-tu „Barbarellę” z Jane Fondą, którą wyświetlali wtedy w kinach, musiałem pokazać legitymację szkolną.
Nie wiem, czy dziewczyny były świadome powodu, dla którego nagle zastąpiłem im nauczyciela w roli instruktora. Ale były dla mnie słodkie. Może spowodował to naturalny instynkt opiekuńczy (w tym wieku trzy lata różnicy, to niemal pokolenie). A może imponowałem im na łódce. Po dwóch morderczych jacht-klubowych szkoleniach i trzech tygodniach na morskich łódkach w Jastarni czułem się pod żaglami, jak ryba w wodzie. A im, podobnie jak pozostałym kursantom, bardzo zależało na zdobyciu pierwszego stopnia żeglarskiego.
Zawsze byłem odpowiedzialny. I ambitny. Dumny z zadania, jakie mi powierzono, podszedłem do niego bardzo poważnie. Do tego – oczywiście – popisywałem się przed dziewczynami. Kiedy wiec inne załogi pływały sobie po jeziorze, my ćwiczyliśmy, ćwiczyliśmy, ćwiczyliśmy.
A jak wyglądało wspomniane wcześniej „robienie ze mnie chłopa”?
Za bramę obozu kursanci mogli wyjść tylko z instruktorem. Czyli pozostałe załogi z nauczycielem. A dziewczyny za mną. Kupa śmiechu. Ale nikt się nie śmiał, tylko wszyscy dziewczynom zazdrościli.
Za bramą, w czasie wypraw na miasto, rządziły dziewczyny. Już nie byłem panem instruktorem, tylko młodziutkim leszczem, z którego można było trochę pożartować. W knajpie zamawiały sobie po kuflu piwa (z nauczycielem chyba by to nie przeszło).
– Piwa ci nie sprzedadzą, ale damy ci spróbować naszego. A może wolisz oranżadę? – dokuczały.
I wymyśliły sobie ulubioną zabawę edukacyjną: „Idź ją poderwij”. Siedzimy sobie przy stoliku i któraś rzuca, na przykład:
– Wyobraź sobie, że w Łazienkach siedzi sobie na ławce Gocha i karmi wiewiórki. Idź i ją poderwij!
Ja wysilam biedną łepetynę, a wywołana Gocha okrutnie odgrywa rolę spławiającej podrywacza. Pozostałe trzy wyśmiewają moje rumieńce i komentują:
– Nie udawaj, że się przypadkiem dosiadłeś. Przecież Gocha widziała, jak się skradasz przez pół alejki.
Albo
– Matko!!! Czym karmi wiewiórki? – salwa śmiechu – Gocha, odpowiedz, że suchym chlebem.
Ale na tym się nauka nie kończyła. Też traktowały poważnie zadanie, które sobie wyznaczyły. Były więc i wykłady.
– Lubisz, kiedy cię chwalimy za to, jak umiesz żeglować.
– Pewnie.
– To teraz pomyśl! Jeżeli każda dziewczyna chce się podobać, to też musi lubić, kiedy się ją chwali za urodę. No to jej mów, że ci się podoba. I nie gap się przy tym na swoje buty, tylko patrz jej w oczy.
Pamiętam, jak pytały, dlaczego boję się zaczepić dziewczynę, a drugiego chłopaka nie. Odpowiadałem, że do chłopaka zawsze zwracam się z jakąś konkretną sprawą, a do dziewczyny żadnej sprawy nie mam, poza tym, że mi się podoba. A dlaczego uważam, że chęć poznania czyjejś opinii na jakiś temat jest sprawą, a chęć poznania dziewczyny nie? – pytały. I tłumaczyły, że można się z tym do dziewczyny zwrócić bez obawy. Byle bez wymyślania idiotycznych pretekstów, ani popisywania się sztucznymi tekstami ułożonymi na taką okazję.
***
Nie wiem, czy dziewczynom przydały się moje żeglarskie nauki. Ale jakże przydało mi się to, czego nauczyły mnie one.
Kiedy byłem na ostatnim roku studiów, kolega nagle zaczął mnie bardzo namawiać, bym poszedł z nim do nowo wybudowanego wieżowca Intraco, dokąd chodził na obiady. Chodził jako jedyny, bo reszta z nas stołowała się w technikum gastronomicznym nieopodal naszego wydziału. Okazało się, że chce pochwalić się piękną dziewczyną, którą tam poznał. Od tamtej pory chętnie chadzałem na obiady ze Stasiem. Trochę ze względu na urodę Joli, trochę dlatego, że drugiej takiej wspaniałej stołówki wtedy w Warszawie nie było.
Jadaliśmy sobie we trójkę, aż pewnego razu spytałem Jolę:
– Słuchaj, może masz jakąś miłą koleżankę …
– Mam – odrzekła Jola – Jest trochę starsza od ciebie, a ty jesteś taki … niepoważny. Ale spróbuję.
I po jakimś czasie doszło do spotkania podczas stołówkowego obiadu. Siedzieliśmy przy stole we czwórkę. Co się spróbowałem odezwać, Jola ze Stasiem kopali się pod stołem. A Ewa była wściekła zorientowawszy się, że – nie uprzedzając jej – Jola to wszystko zaaranżowała. Po obiedzie pierwsza szybko wstała od stołu, pożegnała się i ruszyła do wyjścia nie oglądając się na nas. A ja zerwałem się i pobiegłem za nią.
Gdybym się za tą dziewczyną pobiec nie odważył, najprawdopodobniej więcej bym jej nie zobaczył.

A przecież miałem do niej sprawę. Zatrzymałem więc Ewę i powiedziałem, że skoro zorientowała się, iż wszystko zostało zaaranżowane po to, byśmy się poznali, to może jednak spróbujmy się poznać. I zaproponowałem wspólne pójście do kina. A Ewa się zgodziła.
Niedawno obchodziliśmy czterdziestą rocznicę naszego małżeństwa.

P.S.
Przeczytawszy to opowiadanie Ewa powiedziała ze śmiechem:
– Pamiętam, że chciałam pozbyć się ciebie i jak najszybciej stamtąd wyjść. Ale propozycja była tak naturalna, że nie znalazłam argumentów.
Wojciech Kuszko
Rzecz tak kapitalna przez swoje zaistnienie w życiu oraz tego opisanie, że podziw, rozbawienie i gratulacje wymieszały mi się w dowolnych proporcjach w aromacie tamtych czasów.
Fajna historia i taka naturalna.
Świetna historia! I może przysporzyć Studiu Opinii młodych czytelników! 😉
A przy okazji — gratulacje!
Jak to dobrze, że możemy zacząć wracać do normalnych, ludzkich spraw. Polityka powoli pozwala nam trochę odpocząć od konieczności zajmowania się nią. Na razie z akcentem na “powoli”.
Piękna dziewczyna, piękna kobieta… Tylko zazdrościć, bo to ludzkie uczucie!
W zasadzie nadszedł czas, gdy można pozwolić sobie na swobodniejszy oddech i chwilową separację od politycznych zgryzów! Rezygnacja z akademickich rozważań o korkowaniu pisowskich strzyg, jest dobrym sposobem na tematyczne niezwariowanie.
Gratuluję czterdziestej rocznicy i trochę zazdroszczę szkolenia u tych dziewczyn. Ja tez mam żeglarską historie do opowiedzenia. Sternika robiłem w Trzebieży po trzeciej klasie liceum. To był bardzo poważny kurs, z wykładami i żeglowaniem po zatoce szczecińskiej. Bylem młodym szczawiem. Mieszanina nieśmiałości i bezczelności. To drugie pozostało mi do dzisiaj. Instruktorem mojej załogi bul niewysoki, niezwykle miły osobnik (zapomniałem nazwiska), który z trudem się poruszał. Chyba po Heine. W załodze była starsza ode mnie pani, która kazała do siebie mówić Hula i która pracowała w Warszawie na Hożej. A ja już wtedy myślałem o studiach na fizyce. Byliśmy na “ty”, bo takie są zwyczaje na pokładzie. Miałem z tym potem mały problem, gdy poszedłem ją odwiedzić w pawilonie na prawo od głównego budynku fizyki. Było mi trochę niezręcznie dalej mówić jej “ty”. Nie umiałem kontynuować poprzedniej roli. Takim bylem szczawiem, ale ona mi pomogła jakoś się w tym odnaleźć. Była przyzwyczajona do nieśmiałych studentów. Była miła, zdystansowana, i trochę opiekuńcza po starej znajomości. Parę lat później mi doradziła, u kogo mogę robić magisterium. Rozmawiałem z nią wielokrotnie w ciągu wielu lat. Zawsze mogłem liczyć na życzliwą rozmowę, choć starałem się tego nie nadużywać. Niedawno odeszła na wieczną wachtę. Pani profesor Maria “Hula” Szeptycka na zawsze pozostanie w mojej wdzięcznej pamięci. Poznałem ją na pokładzie w Trzebieży.