Tadeusz Zatorski: Chrześcijaństwo totalitarne. Część II32 min czytania


12.01.2024

Formuła świata

Sięgnijmyż więc do Objawienia,
Które najgodniej wtedy płonie,
Gdy w Nowym szukać go Zakonie.
Kusi mnie księgę tę otworzyć,
W pierwotny wejść rzetelnie tekst
I jeśli to możliwe jest,
Na mój niemiecki go przełożyć.

[…]

Więc: „Na początku było Słowo”.
Staję! Jak dalszą znaleźć drogę?
Słowa przeceniać tak nie mogę.
Trzeba rozpocząć rzecz na nowo,
Jeśli mnie Duch oświeci. Więc 
Piszę: „Był na początku Sens”.

Goethe, Faust I (przeł. Artur Sandauer)

Z cytowanym w pierwszej części niniejszego szkicu Janem Parandowskim można by się częściowo zgodzić: chrześcijaństwo wprowadzało do europejskiej kultury umysłowej „zasady”, jakich „świat przedtem nie znał”. Te nowe „zasady” układają się z wolna niczym kawałki puzzle w obraz dziwnie dobrze nam znany – niepokojąco bliski opisom XX-wiecznych systemów totalitarnych.

Totalitaryzm chrześcijański, czyli pierwsza „formuła świata”

W kościołach chrześcijańskich i w ich teologiach „historia apokaliptyki to przeważnie historia jej wypierania”, zauważył już przed trzydziestu laty protestancki egzegeta Ulrich H. J. Körtner. Nie powinno to dziwić: przyjęcie, że Jezus z Nazaretu głosił bliskie nadejście kresu dziejów, stawia teologów przed koniecznością odpowiedzi na pytanie, dlaczego ta zapowiedź się nie sprawdziła. A przecież to właśnie jako doktryna apokaliptyczna chrześcijaństwo przynosiło ze sobą nową jedyną i ostateczną, „formułę świata”, wyjaśniającą bez reszty jego ukryty „sens”, pozwalającą zatem przewidzieć dalszy bieg historii, który miał znaleźć finał – w odsuwanym ciągle na czas bliżej nieokreślony – ponownym przyjściu Syna Człowieczego – do dziś zresztą pytanie o „sens” życia to ulubiony chwyt duchownych i publicystów katolickich wobec sceptyków i ateistów. Taka „formuła świata”, „wielka opowieść” tłumacząca wszystkie zawiłości tegoż, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe, będzie odtąd fundamentem każdej ideologii totalitarnej: Marks objaśni świat spiżowymi prawami ekonomii i również „przewidzi” jego bieg, mający zakończyć się nastaniem komunizmu, królestwa powszechnego szczęścia i pokoju; naziści odkryją prawa rasy i wskażą winnego wszelkich nieszczęść ludzkości, dowodząc, że winna nią rządzić ich „rasa panów”.

„Formuła świata” to wytwór intelektu, a zatem coś, co tenże sam intelekt łatwo może podać w wątpliwość czy wręcz obalić na drodze krytycznej analizy – rozróżnienie między „wiarą” a „rozumem” to rozróżnienie całkowicie sztuczne: treść „wiary” też jest produktem spekulacji „rozumu”. Dlatego takiej analizie należy za wszelką cenę zapobiec. To sprawia, że w formacjach totalitarnych ludzkie pragnienie zbadania świata, w starożytności uważane za jedną z największych cnót człowieka, staje się z zasady aktywnością co najmniej podejrzaną. „Formuła świata” propagowana przez chrześcijaństwo jest przy tym konstrukcją bardzo wrażliwą. Wytworzono ją bowiem, dokonując operacji nader ryzykownej, bo polegającej na przeniesieniu starożytnych wątków mitycznych – jak narodzenie z dziewicy, śmierć boga, jego zmartwychwstanie czy wniebowstąpienie – do naszej fizykalnej trójwymiarowej czasoprzestrzeni: „Nie za wymyślonymi bowiem mitami postępowaliśmy wtedy, gdy daliśmy wam poznać moc i przyjście Pana naszego Jezusa Chrystusa, ale [nauczaliśmy] jako naoczni świadkowie Jego wielkości” (2P 1,16). Także Paweł podkreślał stanowczo, że nie ma chrześcijaństwa bez wiary w fizyczne zmartwychwstanie Jezusa (1 Kor 15, 14). To dlatego Kościół tak zażarcie bronił geocentrycznego obrazu świata i tak nieustępliwie zwalczał Darwina – narracja chrześcijańska jest spójna jedynie w trójpoziomowym świecie Dantego, w którym pod naszymi stopami  rozciągają się czeluści piekielne, a nad głowami wznoszą kolejne piętra Nieba, zamieszkanego przez aniołów i świętych, będącego naturalnym celem fizycznych Wniebowstąpień i Wniebowzięć. I w którym jacyś „nasi pierwsi rodzice Adam i Ewa” – wedle sformułowania § 375  Katechizmu Kościoła Katolickiego – „ukonstytuowani w stanie ‘świętości i sprawiedliwości pierwotnej’, sprzeniewierzają się „rajskiemu przepisowi żywieniowemu”, jak rzecz przekornie nazywał Hans Blumenberg w swojej Pasji według Mateusza, metaforycznej opowieści o rozpadzie owej fundamentalnej narracji chrześcijańskiej, pełnej logicznych i moralnych sprzeczności i niekonsekwencji[1].  Augustyn nie bez przyczyny tak namiętnie zwalczał w Wyznaniach „nienasyconą ciekawość” człowieka: „Oprócz owej pożądliwości, która pociąga do napawania się wszelkimi rodzajami przyjemności zmysłowych i której hołdownicy, gdy się oddalają od Ciebie, giną – istnieje też w duszy popęd do posługiwania się tymi samymi zmysłami już nie dla cielesnych przyjemności, lecz dla zaspokojenia próżnej, nieuzasadnionej ciekawości, okrytej – niby płaszczem – mianem wiedzy” (X, 35, przeł. Tadeusz Kubiak).  Słusznie przeczuwał, że owa curiositas prędzej czy później niechybnie musi doprowadzić chrześcijańską wiarę do ruiny. Warunkiem utrzymania status quo, a więc i własnej dominacji, jest zawsze władza nad obrazem świata, obecnym w umysłach poddanych. Stąd z jednej strony czujna kontrola nad szkolnictwem, nauką i piśmiennictwem, z drugiej pochwała „ignorancji” dającej „siłę”, o której w Roku 1984 wspominał i Orwell: „Ignorance is strength”. Błogosławieni są „ubodzy w duchu”, a kto chce wejść do Królestwa Bożego, winien stać się „jak dziecko” (Mt 18, 3), to znaczy nie zadawać krytycznych pytań i przyjmować „na wiarę” głos nauczycieli i autorytetów – dziecko z opowieści ewangelicznej to raczej nie dziecko z Andersenowskiej baśni o „nowych szatach cesarza”. Ostrzega także Paweł Apostoł: „Baczcie, aby kto was nie zagarnął w niewolę przez tę filozofię będącą czczym oszustwem, opartą na ludzkiej tylko tradycji, na żywiołach świata, a nie na Chrystusie” (Kol 2, 8). Co jednak zrobić z niepoprawnymi rezonerami, niezadowalającymi się prostą wykładnią dogmatu? W końcu chrześcijaństwo potrzebowało nie tylko prostaczków, którzy „wierzą, choć nie widzieli”, ale i „jajogłowych” – choćby po to, by dać odpór filozofii pogańskiej, jak czyni to Oktawiusz w dialogu Minucjusza Feliksa. I wskazywało im bezpieczne schronienie w błyskotliwych paradoksach, tak lubianych przez myślicieli wszelkiego autoramentu: „credo quia absurdum” czy jak to wyraził Tertulian, „certum est, quia impossibile”.

Przyjęcie „Jednej Formuły Świata” pociąga za sobą daleko idące konsekwencje. Wprowadza nieuchronnie wyobrażenie skrajnej dychotomii, albowiem zaprowadzeniu Królestwa Powszechnej Szczęśliwości, zbudowanego wedle owej Formuły, zawsze ktoś się sprzeciwia. I trudno się temu dziwić. W końcu nie wszyscy mają powody cieszyć się na nadejście „Królestwa Bożego” i związaną z tym wydarzeniem wymianę elit – „ostatni pierwszymi” to hasło zawsze i wszędzie nośne wśród sfrustrowanych swoją pozycją społeczną i dorobkiem życiowym, ale mało popularne wśród zadowolonych ze swojego losu. Jest więc spora grupa tych, po których można się spodziewać, że będą nadejściu Królestwa przeciwdziałać. „Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować” (Mt 10, 17). I tak oto w świadomości wielkich mas ludzkich Bliskiego Wschodu, a potem Europy pojawia się ON: uniwersalny Wróg. To co prawda przeciwnik z góry skazany na przegraną – przez Boga albo „prawa dziejowe” – ale pozostający wciąż, tu i teraz, przeciwnikiem groźnym i wszechobecnym, oblegającym sprawiedliwych w ich twierdzy: „Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć” (1P5, 8). Stąd już tylko krok do podejrzenia, że ów „przeciwnik” ma swoich agentów także wewnątrz fortecy. Co więcej, diabeł wzmaga swą podstępną aktywność, im bliższe jest Królestwo Szczęśliwości (także Stalin ogłosi później tezę o nasilaniu się „reakcji” w miarę postępów w budowie socjalizmu).

Licheń Stary. Dekoracja Bazyliki NMP

Do tego dojdzie jeszcze wizja człowieka z natury złego, skażonego „grzechem pierworodnym”, bo przecież ktoś musi być odpowiedzialny za zło świata, a skoro Bóg jest nieskończenie dobry, to winnego trzeba szukać gdzie indziej. Systemy autorytarne i totalitarne właśnie w tej wizji z natury i nieuleczalnie skażonego złem człowieka szukają usprawiedliwienia i uzasadnienie dla stosowanej przez siebie przemocy. „Człowiek – pisał jeden z najsławniejszych teoretyków i piewców dyktatury, Carl Schmitt, „koronny prawnik” III Rzeszy i chwalca jej systemu prawnego – to istota odrażająca, śmieszna, całkowicie zepsuta przez grzech, tkwiąca w błędach, istota, która gdyby nie zbawił jej sam Bóg, zasługiwałaby na pogardę większą niż gad, rozdeptywany moją stopą” (Der unbekannte Donoso Cortés). Nie wdając się w zawiłe dywagacje teologiczne, najzwięźlej streścił tę doktrynę religijno-polityczną, czerpiącą z katolickiej koncepcji grzechu pierworodnego, Bertolt Brecht w ostatniej strofie swojej Piosenki o ułomności dążeń ludzkich:

Niestety człowiek jest zły,
Więc zdziel go w łeb, bo gdy
Solidne zbierze lanie,
Złym może być przestanie.
Człek bowiem w swym żywocie na zła wciąż idzie lep,
Więc spokojnie możesz zdzielić go przez łeb.

Także zdaniem wczesnych myślicieli chrześcijańskich ten grzeszny człowiek winien być poddany nieustannej kontroli, nie wolno mu pozwalać na zbyt wiele, bo jeśli da mu się wolność, to na pewno jej nadużyje. Kontrola zaś winna być wszechobecna i, co ważne, wzajemna, bo taka jest najszczelniejsza. Dlatego chrześcijan zachęca się wprost do szpiegowania i donosicielstwa. A właściwie wręcz przymusza, grożąc surowymi karami także tym, którzy by się z donoszeniem ociągali. Wytwarza się w ten sposób – przypominający nieco rzeczywistość ZSRR lat 30-tych – system wzajemnej nieufności i kontroli („jeśli ja nie doniosę na niego, on doniesie na mnie”). Jan Chryzostom posługuje się w jednej ze swych homilii sugestywną analogią: „[…] Gdyby w domu został kto ze służby [przyłapany] na kradzieży srebra lub złota, nie tylko on, lecz i ci, co wiedzieli a nie wyjawili, byliby karani. Tym bardziej tak być musi w Kościele. Powiedziałby ci Bóg: Widziałeś, że z domu mego zostało skradzione nie srebrne czy złote naczynie, lecz wstrzemięźliwość, i ten, który przyjął drogocenne Ciało i w ofierze uczestniczył, odszedł na miejsce diabła i w tak wielki grzech popadł. Dlaczego milczałeś, dlaczego to znosiłeś, dlaczego nie doniosłeś kapłanowi?” (przeł. ks. Wojciech Kania).

Zapewne donosicielstwo jest równie stare jak ludzkość. Do donoszenia zachęcał także Platon w Prawach (742b–c), ale tylko wówczas, gdy w grę wchodziło naruszenie państwowych przepisów finansowych, nie zaś życie prywatne obywatela. Jak daleko chrześcijaństwo oddaliło się tu od ducha antycznej demokracji, świetnie ilustruje porównanie nauk Jana Chryzostoma ze słowami Peryklesa z jego wielkiej pochwały demokracji ateńskiej, przytoczonej przez Tukidydesa w Wojnie peloponeskiej (II, 38): „W życiu prywatnym nie wglądamy z podejrzliwą ciekawością w zachowanie się naszych współobywateli, nie odnosimy się z niechęcią do sąsiada, jeśli się zajmuje tym, co mu sprawia przyjemność” (przeł. Kazimierz Kumaniecki).

Także chrześcijańscy delatorzy mogli się powołać na Ewangelię: „Gdy brat twój zgrzeszy, idź i upomnij go w cztery oczy. Jeśli cię usłucha, pozyskasz swego brata.  Jeśli zaś nie usłucha, weź z sobą jeszcze jednego albo dwóch, żeby na słowie dwóch albo trzech świadków oparła się cała sprawa. Jeśli i tych nie usłucha, donieś Kościołowi!” (Mt 18, 15 nn.). 

Żadna inna formacja totalitarna nie wpadła jednak na pomysł tak przerażający jak spowiedź „uszna”: obowiązek zdawania sprawy ze swoich najbardziej intymnych doświadczeń wyznaczonemu przedstawicielowi władzy. Bo też trudno z nią porównać praktykowaną w partiach komunistycznych „samokrytykę”, upokarzającą publicznie, ale niesięgającą zazwyczaj tak głęboko w sferę osobistą.

Pasterze i owce

Co to jest sekta? To kościół, któremu się nie udało. Co to jest kościół? To sekta, która miała więcej szczęścia.

Nietrudno zauważyć, że w praktyce kościołów i innych wielkich formacji religijnych zawsze pozostają rozpoznawalne metody działania sekty, a przede wszystkim sposób podporządkowywania sobie jednostki i sprawowania nad nią totalnej władzy. Tak bulwersujące opinię publiczną przypadki uwodzenia i gwałcenia dzieci przez duchownych katolickich to przecież pochodna wyobrażenia owczarni: „pasterz” może wszak z „owcą” zrobić, co zechce. Zjawiskiem typowym dla sekt, nie tylko chrześcijańskich, jest przy tym często ścisłe reglamentowanie seksu: „owce” namawiane są czy wręcz przymuszane do daleko idącej wstrzemięźliwości, „pasterzom” wolno znacznie więcej – jeśli Paweł w 1 Tm 3, 2 zaleca, by biskup był „mężem jednej żony”, to zapewne zalecenie to wynikało z jakichś sprzecznych z nim obserwacji. Niewykluczone, że – jak się to często zdarza w zamkniętych sektach – „pasterze” już wówczas zachłannie korzystali z wdzięków swoich „owiec”.

System totalnej władzy sprawowanej nad jednostką wewnątrz sekt, przeniesiony na relacje wewnątrz kościołów, sprawia, że te ostatnie mają zwykle skłonność do zawierania sojuszy z autorytarną władzą – działa tu chyba zasada pewnego „powinowactwa z wyboru”, ale nie bez znaczenia są też korzyści praktyczne dla obu stron: władza zyskuje dodatkowy wpływ na poddanych, „pasterze” sekty/kościoła mogą posługiwać się „ramieniem świeckim” do dyscyplinowania niesfornych „owiec” – Inkwizycja nikogo nie zabijała, zlecała wykonywanie swoich wyroków władzy świeckiej, a współczesny polski Kościół nie jest w stanie przymusem zagonić na katechezę niepokornych uczniów, ale może to zrobić Minister Edukacji. To oczywiście sojusze i przyjaźnie często „szorstkie”: średniowiecze targane jest nieustannymi sporami między cesarstwem a papiestwem, a naziści, choć zafascynowani Kościołem Rzymskokatolickim i chętnie korzystający z jego wsparcia, po cichu – jeśli wierzyć Rauschningowi – planują po „ostatecznym zwycięstwie” rozprawę z sojusznikiem. Czasem jednak te przymierza okazują się bardzo stabilne, jak choćby we frankistowskiej Hiszpanii czy we współczesnej Rosji. Niepokojąca jest też ledwie skrywana fascynacja obecnego papieża reżimem Putina. Można wyrazić uzasadnione przypuszczenie, że chrześcijaństwo, w każdej swojej postaci, będzie miało skłonność do budowania formacji o charakterze autorytarnym czy wręcz totalitarnym, niestroniących od stosowania przymusu i przemocy, albo do wspierania ustrojów tego rodzaju. Ta skłonność może ulec chwilowemu stłumieniu – jak chociażby w PRL – odżywa jednak natychmiast, gdy tylko pozwolą na to okoliczności. Przykładów na to nie brak, RP po roku 1989 nie jest jedynym, a katolicyzm nie ma wcale monopolu na budowanie społeczności opartych na takim modelu dyscypliny.

Do myślenia daje pod tym względem choćby ewolucja Marcina Lutra. W 1520 roku, sam zagrożony jeszcze poważnymi represjami za głoszone poglądy, w apelu skierowanym Do chrześcijańskiej szlachty narodu niemieckiego pisze: „[…] Heretyków należy zwyciężać pismami, nie ogniem”, albowiem – dodaje ze specyficznym poczuciem humoru – „gdyby było sztuką zwyciężanie kacerzy ogniem, to najuczeńszymi doktorami na ziemi byliby kaci”. Rok później zaś ogłosi: „Palenie heretyków jest przeciwne woli Ducha Świętego”. Już wkrótce jednak, gdy nieco okrzepnie, a na rynku idei objawią się reformatorzy jeszcze bardziej radykalni niż on, anabaptyści, zrewiduje ten pogląd: Jeśli anabaptyści nauczają czegoś, co przeczy dogmatom powszechnie przyjętym w świecie chrześcijańskim – wywodzi w swoim Objaśnieniu do psalmu 82 – na przykład, że „Chrystus nie jest Bogiem, lecz zwykłym człowiekiem”, wówczas należy ich „karać jako publicznych bluźnierców”, a stosowna władza niech ich pośle „do właściwego mistrza: mistrza Jana”, pod którym to niewinnie brzmiącym imieniem krył się nie kto inny jak tylko kat, teraz uznany jednak za instancję jak najbardziej kompetentną w rozstrzyganiu sporów teologicznych.

Społecznościom budowanym na fundamencie chrześcijańskim warto przyglądać się zwłaszcza tam, gdzie budowa taka kończyła się pełnym albo prawie pełnym sukcesem, to znaczy tam, gdzie chrześcijaństwo – przezwyciężając wszelki opór – stawało się tym, czym chciało być. Takim „klinicznym przypadkiem” jest Genewa pod rządami Jana Kalwina, świetnie opisana przez Volkera Reinhardta w książce o wiele mówiącym tytule Tyrania cnoty. Wyzwolone spod władzy katolicyzmu (!) miasto ma się stać w założeniu „najświętszym miejscem na ziemi”, a jego duchowi i duchowni przewodnicy zyskują praktycznie całkowitą władzę nad mieszkańcami. Lista zakazów, które ci muszą respektować, jest długa i obejmuje: „śpiewanie ‘nieprzyzwoitych’ piosenek, nieusprawiedliwioną nieobecność na nabożeństwie, przeklinanie, bluźnienie Bogu, głośne wyrażanie niezadowolenia wobec władz miasta oraz pastorów, uprawianie seksu poza małżeństwem oraz ‘nieobyczajne’ zachowania wszelkiego rodzaju, przemoc w relacjach małżeńskich, oraz zbyt dużą różnicę wieku między małżonkami, pijaństwo, włóczęgostwo, żebractwo, bezproduktywne spędzanie czasu oraz przywodzenie innych do próżniactwa, noszenie zbyt kosztownych […] szat, zbyt wystawne wesela, zabawy taneczne wraz z podobnymi rozrywkami, wszelkiego rodzaju gry losowe oraz sprzedaż kart, kości i podobnych przedmiotów, sprzedaż dewocjonaliów służących rytuałom magicznym lub zabobonnym (to znaczy katolickim) oraz naturalnie praktykowany za ich pomocą kult świętych i innych ‘bożków’, nadto udzielanie kredytów powyżej dozwolonej granicy, ustalonej między 5 a 7%”.

Także w Genewie terror nasila się – paradoksalnie i znamiennie – wraz z postępem w budowie idealnego społeczeństwa chrześcijańskiego. Jeszcze w 1553 roku najwyższą karę, zakaz przyjmowania komunii, orzeczono zaledwie trzynaście razy. Dziesięć lat później przed trybunał duchowny wzywany był każdego roku, statystycznie rzecz biorąc, już co ósmy mieszkaniec miasta, a rocznie orzekano 200 ekskomunik. Kwitło donosicielstwo, a ścigano nawet wykroczenia wręcz humorystyczne. Za nieprzyzwoite zachowanie ukarano na przykład „dwóch mężczyzn i kobietę, którzy przypatrywali się, jak świeżo upieczony małżonek pokroił bochenek chleba na tyle kromek, ile razy – jak twierdził – spełnił poprzedniej nocy obowiązek małżeński. Sam fakt, że byli oni obecni przy tych przechwałkach i nie zareagowali na nie, wypełniał już znamiona skandalu czy też braku respektu wobec instytucji małżeństwa”. Jedną z cech totalitaryzmu jest dążenie do takiego ułożenia praw, by każdy obywatel mógł się czuć przestępcą.

Zdrada małżeńska bywała karana śmiercią. Przed konsystorz wzywano nawet osoby ociągające się z zawarciem związku małżeńskiego, by wypytywać je o przyczyny takiej zwłoki. „Przekaz był jasny: mamy cię na oku”. Kary często związane były także z publicznym upokorzeniem: „winni” w pokutnych koszulach wystawiani byli na widok publiczny i zmuszani do dziękowania za „cenne napomnienia” – procedura żywo przypominająca samokrytyki praktykowane zwłaszcza w latach stalinowskich w krajach realnego socjalizmu.

Zestawienie chrześcijaństwa, postrzeganego powszechnie jako „religia miłości bliźniego”, z totalitaryzmami XX wieku może się wydać szokującą prowokacją, ocierającą się o „obrazę uczuć”. Zastanawiające skądinąd (i trochę zaskakujące), że jedna z najwybitniejszych badaczek ideologii totalitarnych, Hannah Arendt, autorka sławnych Korzeni totalitaryzmu, daleka była od takich skojarzeń: W jednej z publicznych dyskusji wkrótce po zakończeniu wojny stwierdziła wręcz, że jest „całkowicie pewna, iż cała ta totalitarna katastrofa nie nastąpiłaby, gdyby ludzie wciąż jeszcze wierzyli w Boga albo raczej w piekło, to znaczy gdyby jeszcze istniały jakieś ostateczne zasady” (Ich will verstehen). Ale nie mniej znamienne jest, że nie żaden wróg katolicyzmu czy wyznawca „ateizmu tramwajowego”, lecz katolicki teolog i duchowny, Hans Urs von Balthasar, wskazywał w swej książce o Bernanosie z roku 1954 na fakt, iż „prawicowe totalitaryzmy to specjalność krajów katolickich” oraz że „swoje okrutne karykatury sytuują one często o włos od katolickiego posłuszeństwa”, to zaś sprawia, że „porozumienie z nimi [tzn. między prawicowymi totalitaryzmami a katolicyzmem – T. Z.] zawsze wydaje się otwierać pewne widoki”.

Tak naprawdę skojarzenia tego rodzaju nie są w istocie niczym nowym – pewnie dlatego, że nasuwają się w sposób dość oczywisty. Czy jawnie totalitarny ustrój panujący w „Państwie Słońca”, wymyślonym przez Tommaso Campanellę, to pochwała czy krytyka chrześcijaństwa? W tamtym czasie raczej nie sposób było takiej krytyki wyrazić explicite – Campanella miał i bez tego dość kłopotów. Ostrożny musiał być także protestant Christoph Martin Wieland. Dlatego pisząc o krwawej dyktaturze w porewolucyjnej Francji, jej porównanie z chrześcijaństwem starannie, ale przecież czytelnie, szyfruje: „Wydaje mi się, że nic nie jest bardziej uderzające niż fakt, że to, co nam na czele swych wojsk głoszą Custine, Dumorrrier, Anselme [generałowie francuscy – przyp. T. Z.], to rodzaj nowej religii politycznej. A choć swej wiary nie szerzą jak Mahomet i Omar ogniem i mieczem, lecz przeciwnie (na podobieństwo niegdysiejszych głosicieli Królestwa Bożego) zapraszają ludy do królestwa wolności nader słodkimi i przyjaznymi słowy, to przecież wielką maksymę, zgodnie z którą nie zamierzają tolerować obok siebie żadnej innej wiary, dzielą z Mahometem i teodozjanami”. Pod tym ostatnim określeniem kryją się zapewne chrześcijanie czasów Teodozjusza Wielkiego (panował 379–395), który drakońskimi metodami zwalczał resztki kultów pogańskich oraz wszelkie poglądy odbiegające od ortodoksji Kościoła.

Oczywiście pojmowanie totalitaryzmu jako „religii politycznej” może mieć bardzo różne wektory. W wypadku Erica Voegelina zdaje się nawet wyrastać z antropologii chrześcijańskiej: totalitaryzm to następstwo sekularyzacji, odwrócenia się Europy od chrześcijaństwa, zwyrodniała, bo od chrześcijaństwa jakoby oderwana forma religii. „[…] To sekularyzacja życia – wywodził Voegelin w swoich sławnych Religiach politycznych – którą niosła ze sobą idea humanizmu, była właśnie glebą, na której mogły dopiero wyrosnąć antychrześcijańskie ruchy religijne jak narodowy socjalizm”. A jedyną nadzieją na „wyzdrowienie” z tego „ciężkiego kryzysu” miała być jego zdaniem „odnowa religijna, czy to w ramach Kościołów historycznych, czy poza tymi ramami”. Zupełnie inaczej rzecz widział Theodor W. Adorno, który w Osobowości autorytarnej uznał właśnie katolicyzm, wychowujący w duchu posłuszeństwa formalnemu autorytetowi i podporządkowania hierarchiom, za doskonałą pożywkę dla nazizmu, niejako jego praeparatio w umysłach Niemców: „Istnieje duże prawdopodobieństwo, że wśród niemieckich kobiet faszyzm pełnił dokładnie tę samą rolę, która wcześniej przypadała w udziale wierze w religię pozytywną. Psychologicznie rzecz biorąc, faszystowskie hierarchie mogą w dużej mierze funkcjonować na zasadzie sekularyzacji i substytutu hierarchii kościelnych. Nie przypadkiem nazizm zakiełkował w południowych Niemczech, gdzie istnieje silna tradycja rzymskokatolicka” (przeł. Marcin Pańków). Z kolei Paul Blanshard, autor jednej z zaskakująco nielicznych prac porównujących katolicyzm i komunizm, Communism, democracy, and Catholic power, odwracał niejako tę zależność: dopatrując się bardzo bliskich podobieństw między tymi formacjami tłumaczył je tym, że obie wzorowały swe wewnętrzne struktury władzy na ustrojach, w których wyrastały: wschodnim cesarstwie rzymskim i carskim samodzierżawiu, a zatem na systemach skrajnie autorytarnych – w tym ujęciu to polityka zatruwa religię, nie religia politykę.

Nie chodzi tu jednak o to, by po raz nie wiadomo który oskarżać chrześcijaństwo o rozmaite niegodziwości i zbrodnie, dowodząc, że przypominają niegodziwości i zbrodnie komunizmu czy faszyzmu, lecz o sprowadzenie z pozoru różnych zjawisk do ich podstawowych, rudymentarnych, wspólnych składników, o uchwycenie tego, co w nich zasadnicze: identycznej mechaniki działania formacji przekonanych, że tylko one poznały, jak to się marzy Faustowi,

czym jest ta potęga,
co wnętrze siły świata w jedno sprzęga

(przeł. Feliks Konopka).

Gdy Hitler w rozmowie z Rauschningiem mówi: „Także my jesteśmy swego rodzaju kościołem” („Wir sind auch eine Kirche”), to przecież nie ma na myśli podobieństwa w popełnianych zbrodniach – bo przecież nie rozumuje takimi kategoriami – lecz wyłącznie podobieństwo w sposobie sprawowania „rządu dusz” i integrowania wielkich mas ludzkich. Takich, uderzających często, zbieżności między rozmaitymi formami chrześcijaństwa a XX-wiecznymi totalitaryzmami dopatrzyć się można wielokrotnie. Zdumiewająco podobna była chociażby struktura władzy w kościele katolickim i systemie komunistycznym: na czele Numer Pierwszy, papież lub sekretarz generalny KPZR, nierzadko stający się już za życia obiektem swoistego „kultu jednostki” (pierwszy ma swojego „teologa domu papieskiego”, drugi zatrudniał specjalnego doradcę do spraw ideologicznych), wokół niego najściślejsze grono doradców i współpracowników, kardynałowie kurii rzymskiej czy biuro polityczne, dalej Kolegium Kardynalskie i Komitet Centralny, wreszcie organy – teoretycznie – najwyższe: sobór i zjazd partii. I tu, i tam centrala musi dyscyplinować swoje filie lokalne: kościoły prowincjonalne lub partie w krajach satelickich, próbujące wywalczyć sobie z mniejszym lub większym powodzeniem jakąś niezależność, czasami buntujące się bardziej zdecydowanie i dokonujące „schizm”. I tu, i tam pojawiają się ruchy heretyckie lub „rewizjonistyczne”, tępione bezwzględnie i konsekwentnie. I tu, i tam drobiazgowo kontroluje się także obyczajowość i rozmaite prywatne nawyki poddanych, ograniczając choćby swobodę życia erotycznego. Także komunizm był nieznośnie, a czasem komicznie, pruderyjny: w Rumunii Nicolae Ceaușescu obowiązywał zakaz antykoncepcji, a we wszystkich krajach „bloku wschodniego” cenzura pracowicie wycinała z nielicznych filmów zachodnich zbyt śmiałe „momenty”. Nieśmiałym wyjątkiem była pod tym względem jedynie późna NRD, gdzie pewna swoboda obyczajowa wynikała chyba z osobistych doświadczeń i przekonań „pary królewskiej”: Margot i Ericha Honeckerów.

Toruń. Kościół Maryi Gwiazdy Nowej Ewangelizacji i św. Jana Pawła II

Wszystkie formacje totalitarne narzucają też pewne kanony estetyki i poddają kontroli nie tylko naukę, ale i sztuki piękne: zjazdy KPZR ustalały wytyczne dla twórców z takim samym zapałem jak Sobór Trydencki, a Władysław Strzemiński musi się ze swojego malarstwa tłumaczyć tak samo jak niegdyś Paolo Veronese przed Inkwizycją i jest prześladowany jak w III Rzeszy twórcy „sztuki zdegenerowanej”. Kto zaś jeszcze dziś chciałby nasycić oczy sztuką tworzoną w duchu socrealizmu, niech uda się do toruńskiej „katedry” wzniesionej przez o. Rydzyka. A i współcześni proboszczowie, „ozdabiający” swoje świątynie – niestety także te zabytkowe – wielkoformatowymi banerami, informującymi, że „Rodzina Kościołem domowym”, nasuwają nieuchronne skojarzenia z sekretarzami PZPR, którzy na wielkich transparentach ogłaszali „Program Partii programem Narodu”. Te podobieństwa można by w zasadzie mnożyć w nieskończoność. I nie wynikają one wcale z jakiegoś prostego naśladownictwa, lecz z identycznej wewnętrznej dynamiki formacji społecznych, która narzuca niejako automatycznie jednakową pragmatykę władzy. Nie powinno więc dziwić, że gdy Jerzy Andrzejewski chciał aluzyjnie opisać mechanizmy ustroju stalinowskiego, akcję Ciemności kryją ziemię umieścił w XV-wiecznej Hiszpanii, terroryzowanej przez Inkwizycję.

Mural przedstawiający młodego Kim Ir Sena. Korea Północna

Chrześcijaństwo nie musi tu być zresztą jedynym punktem odniesienia. Równie totalitarny jest przecież islam i na początku lat 80-tych, w czasach, gdy nikomu nie przychodziło do głowy łączyć zjawisko totalitaryzmu z katolicyzmem – postrzeganym naiwnie jako coś wręcz wobec totalnych ideologii przeciwnego – Jan Józef Szczepański pisał bardzo słusznie w swojej Maleńkiej encyklopedii totalizmu (podkr. T. Z.): „Pozornie odwrotne zjawisko totalitaryzmu wyznaniowego, tak jaskrawo występujące w niektórych państwach islamu […], podlega […] temu samemu mechanizmowi aspiracji polityki do pełnego rządu dusz […]. Religia funkcjonuje jako polityczna ideologia. Praktyczne skutki dla totalitarnie rządzonych społeczeństw są te same”. Nie ma powodu sądzić, że zdanie to byłoby mniej prawdziwe, gdyby „niektóre państwa islamu” zastąpić w nim przez „niektóre państwa katolickie”.

Chrześcijaństwo z ludzką twarzą?

Co z tego wynika dla nas „tu i teraz”? Także w obliczu faktu, że polskie chrześcijaństwo stało się glebą, na której wyrósł polski autorytaryzm – chwilowo zatrzymany, ale przecież wciąż stanowiący realne zagrożenie. To prawda: nie wszyscy katolicy głosują na PiS, ale ogromna większość jego wyborców to żarliwi, by nie rzec: fanatyczni, katolicy. Trudno też nie zauważyć, że ich przywiązanie do tej partii przypomina relację wiernego katolickiego wobec jego Kościoła – bezkrytyczną i niewzruszoną, przechodzącą nader łatwo do porządku dziennego nad wciąż wychodzącymi na jaw skandalami obyczajowymi i finansowymi. I jest być może jej przeniesieniem ze sfery religii do sfery polityki.

Takim przeniesieniem może być również tak ważne tu i tam zawieszenie myślenia krytycznego. Bez tego rodzaju operacji niemożliwe jest właściwie przyjęcie jakiejkolwiek „wiary”, choć oczywiście dokonuje się ona na różnych poziomach refleksji: kto wierzy w „cud jarosławski” rozpoczyna ją na innej wysokości niż uczony, studiujący pisma ks. Tischnera. Ale jeden i drugi w pewnym momencie tego myślenia krytycznego musi się wyrzec. A skoro gotów to uczynić przed ołtarzem, dlaczego nie miałby tego zrobić i przed telewizorem?

Przywiązanie do chrześcijaństwa może być również ważnym motywem usprawiedliwiania rozmaitych łajdactw, których dopuszczają się „wybrańcy narodu”: „Cóż, może nie są święci – tamci też nie – może i kradną – tamci też – ale przynajmniej ci bronią ‘wartości chrześcijańskich’, naszej chrześcijańskiej ‘tradycji’ i ‘tożsamości’”. Być może ta „obrona wartości” jest także w umysłach ludzi władzy usprawiedliwieniem własnych nadużyć – każdy człowiek potrzebuje jednak jakiegoś pozytywnego wyobrażenia o sobie samym, niesprowadzającego się jedynie do obrazu cynicznego spryciarza, wykorzystującego swoją pozycję wyłącznie do czerpania korzyści materialnych: „To prawda, ograniczamy wolność mediów, łżemy w nich bez opamiętania, używamy służb do eliminowania przeciwników politycznych i rozmaitych, wciąż nowych ‘wrogów’, podporządkowujemy sobie prokuraturę i sądownictwo, ale to przecież wszystko w imię wartości wyższych, chrześcijańskich, co tak przekonująco teoretycznie opisał genialny filozof polityki, Carl Schmitt. Człowiek ma skłonność do grzechu, więc – jak tego dowodził św. Jan Paweł II – prawdziwa wolność to posłuszeństwo odwiecznemu Prawu Bożemu, a to przecież my jesteśmy jego wykonawcami, co poświadczają nasi biskupi”.

Wydaje się zatem, że przede wszystkim powinniśmy innym okiem spojrzeć nie tylko na Kościół, ale i na chrześcijaństwo jako takie – kościoły są jedynie „emanacjami” tegoż, jego materializacjami w tkance społecznej. Zaprzestać jego re-mitologizowania jako jedynego w swoim rodzaju, najwznioślejszego, niedościgłego systemu etycznego, który jakoby uformował styl myślenia Europejczyków i bez którego rozpadnie się europejska moralność, ustępując miejsca jakiemuś „nihilizmowi” i dostrzec w nim to, czym od początku było: pewną „formułę” objaśnienia świata, umożliwiającą poddanie wielkich rzesz ludzkich władzy Kościoła zbudowanego na tej formule. „Czy etyka świecka to udźwignie?”, martwi się naiwnie o los Europy post-chrześcijańskiej Stefan Chwin na łamach – jakżeby inaczej? – „Gazety Wyborczej” (5. 5. 23). A dlaczego właściwie miałaby nie udźwignąć? W końcu dźwiga europejskie myślenie moralne od stuleci, może nawet od zawsze? Bo też w istocie niewiele miał wspólnego z chrześcijaństwem etos rycerski czy później oficerski. Rycerz średniowieczny chętnie oczywiście zabijał w imię Chrystusa, ale nadstawiać drugi policzek? Co to, to nie! Podobnie rzecz się miała z etosem „gentlemana”, wywodzącym się, jak trafnie zauważył Karl Löwith w eseju o „chrześcijańskim gentlemanie” nie z chrześcijaństwa, lecz z greckiej idei kaloskagathos. Wizja „gentlemana” była wręcz zaprzeczeniem wszystkiego, co chrześcijańskie, ale to właśnie ona wyznaczała fundamentalny kanon wartości nowożytnej Europy. Löwith obrazuje to cytatem z Williama Ralpha Inge’a (1860–1954), anglikańskiego duchownego i teologa:  „Jeśli powiesz anglikańskiemu biskupowi, że nie jest chrześcijaninem, nie będzie bardzo zdziwiony. Takie stwierdzenie mogłoby się stać nawet tematem dyskusji. Ale jeśli mu powiesz, że nie jest gentlemanem, prawdopodobnie nigdy więcej nie zamieni z tobą ani słowa”. Dzieje cywilizacji europejskiej – także europejskiej cywilizacji moralnej – dają się doskonale opisać także jako proces mozolnego wyzwalania się spod dominacji chrześcijaństwa i można by wręcz zaryzykować konkluzję, że Europa kontynentem bardziej przyjaznym człowiekowi – przynajmniej w swej zachodniej części – zaczęła się stawać dopiero wówczas, gdy chrześcijaństwo nieodwracalnie w niej osłabło.

Zapewne chrześcijaństwo dokonało – bardzo brutalnymi metodami – integracji sporej części rodzaju ludzkiego. Ale ta integracja miała i ma swoje granice: jej drugą stroną były wojny religijne – pogaństwu nieznane – bo każdy, kto wyznawał inną religię, albo nawet wyznawał chrześcijaństwo, ale nieco inaczej, stawał się śmiertelnym wrogiem. Dziś religia to czynnik dezintegrujący ludzkość chyba nawet bardziej niż konkurencja ekonomiczna. Widać to nawet w rzekomo niemal jednorodnej wyznaniowo Polsce: czytelnik „Naszego Dziennika” nie pała miłością do swojego „brata w wierze” prenumerującego „Tygodnik Powszechny” i najchętniej zmusiłby go przemocą do zmiany upodobań – nie tylko czytelniczych.

Wołgograd. Dekoracja hali Dworca Głównego

Trzeba też przestać się łudzić, że możliwy jest jakiś „katolicyzm z ludzką twarzą” – tak samo jak daremne były oczekiwania na obdarzony „ludzką twarzą” komunizm – i zdać sobie sprawę, że współczesny, pogrążony jakoby w kryzysie, Kościół nie jest „błędem i wypaczeniem” Ewangelii, lecz jej prostą i nieuchronną konsekwencją. Ten kościół zawsze będzie wspierał siły autorytarne, bo sam jest formacją skrajnie autorytarną i tylko w autorytarnie zbudowanych społeczeństwach, w których może posługiwać się przymusem i wykorzystywać władze świeckie jako tego przymusu narzędzie, czuje się w swoim żywiole. Kościół „posoborowy” nie jest przy tym żadnym kościołem nowym czy innym. Wymowny jest pod tym względem jeden z budzących największy zachwyt dokumentów Vaticanum II, Deklaracja o wolności religijnej, Dignitatis humanae. To prawda: wyrażono w niej uroczyście pogląd, „iż osoba ludzka ma prawo do wolności religijnej”, a nawet dwukrotnie expressis verbis stwierdzono: „nikogo nie wolno przymuszać do wiary”. Tyle że wówczas – poza kilkoma dyktaturami w rodzaju frankistowskiej Hiszpanii – Kościół nie miał już i tak możliwości „przymuszania” kogokolwiek do wiary. „Przyznając” człowiekowi prawo do wolności religijnej ofiarowywał więc – jeśli wolno się posłużyć taką parafrazą – Niderlandy… Niderlandczykom. I – co ważne – zostawił sobie przy tym w owym dokumencie charakterystyczną furtkę na „lepsze czasy”: „Tego zaś rodzaju wolność polega na tym, że wszyscy ludzie powinni być wolni od przymusu ze strony czy to poszczególnych ludzi, czy to zbiorowisk społecznych i jakiejkolwiek władzy ludzkiej, tak aby w sprawach religijnych nikogo nie przymuszano do działania wbrew jego sumieniu ani nie przeszkadzano mu w działaniu według swego sumienia prywatnym i publicznym, indywidualnym lub w łączności z innymi, byle w godziwym zakresie” (intra debitos limites). Co to znaczy: „godziwy” zakres wolności religijnej? To pojęcie zawsze można zdefiniować na nowo w zależności od sytuacji politycznej i politycznych możliwości nacisku – w ciągu ostatnich ośmiu lat definiowali ją po swojemu sprzymierzeni z władzą biskupi i minister Czarnek, obiecujący im przymusową katechezę w szkołach. Furtka stała się – chciejmy wierzyć, że tylko na chwilę – szerokimi wrotami.

I tak będzie zawsze: jeśli jakieś wyznanie chrześcijańskie nie przejawia skłonności do stosowania przymusu i przemocy, to dlatego, że nie jest w stanie ich zastosować – niewielkie kościoły protestanckie czy inne „wspólnoty” chrześcijańskie, formujące się poza organizacjami kościelnymi nie mają na to zwykle szans. Często stosują za to ten przymus wewnątrz – opowieści świadków Jehowy, którzy wyrwali się spod władzy tej sekty, jeżą włos na głowie. Taka jest bowiem istota każdej religii uniwersalnej, forsującej Jedną Formułę Świata: skłonność do przymusu i przemoc chrześcijaństwo ma w genach, a gdyby chciało się jej pozbyć, to ryzykowałoby utratę własnej tożsamości.

Dlatego nie ma wielkiego sensu czekanie na „dobrych biskupów”, którzy zbudują nad Wisłą ów wyśniony „katolicyzm z ludzką twarzą”, Kościół z troską pochylający się nad losem skrzywdzonych i poniżonych, przyjazny wolności, demokracji i prawom człowieka, słowem: prawdziwie – jakoby – „ewangeliczny”. Otóż tak naprawdę „ewangeliczny” ten Kościół jest już dziś. Taki, jaki jest.

Innego nie będzie.

  1. http://www.ahf.ifispan.pl/pl/58-zatorski-blumenberg

Tadeusz Zatorski

(1960), germanista, tłumacz, autor bloga „Brulion bez linii”: www.brulionbezlinii.net

 

12 komentarzy

  1. Stanislaw Obirek 13.01.2024
  2. narciarz2 13.01.2024
  3. Senex 14.01.2024
  4. Radek 16.01.2024
  5. Bungo 18.01.2024
    • Radek 19.01.2024
  6. Maria 20.01.2024
  7. Izydor 21.01.2024
  8. narciarz2 21.01.2024
    • Maria 24.01.2024
  9. Senex 25.01.2024
  10. AnGor 14.02.2024