Marek Jastrząb: Wsi spokojna, wsi wesoła6 min czytania


27.01.2024

Byli to landrynkowe czasy lania wody. Czasy typu eh; rzewnych epitetów, gdy ogarniała nas wścieklica, że jakaś tam rotacyjna Hołownia bredzi o skasowaniu naszych. Wyszedł człek na mównicę i od razu robiło się ciekawie. Prawdziwy naród żądał beki, a my, jak te bogi gromowładne, stali na trybunach rozparte w sobie i tryskali jadowitym jadem i pieprzyli do smaku, aż naszych niedrugów zalewała, krew i dawali się zapowietrzyć i zaczynali dyszeć zemstą, i odwrzaskiwać nieskładne bajadery, co zachęcało nas do powtórki z rozrywki.

Strumieniami, legalnie i skrupulatnie, w trybie nijakim, wprost na serca sponiewieranych przez los, płynął miód naszych wystąpień i wciskali my ciemnym ludziom rożne takie nieprawdziwe prawdy, a ciemne ciemniaki wierzyły w każdą ciemnotę. Lecz choć łza się w oku kręci, czasy tamte jak byli, to się zmyli, bo chodzą słuchy, że zapał do pyskówek wygasa w narodzie i naród się od nas odsuwa i już nie chce grandzenia i spokojność jest znowu w modzie. Dlatego, z kronikarskiego obowiązku i w trosce o zachowanie dobrych wspomnień, wyciągamy z lamusa pamięci te oto bajki:

1

„Zakazać, nie zakazać, oto jest pytanie. Zagwozdka. Wszelako nie dla drobiu przysposobionego do krętactwa.

Większość dziobatych uważała, że lepiej pójść na ugodę i przycupnąć w krzakach, udawać pokorę i pójść do Canossy, niż dać się wymiksować z istnienia. Nie widziała przeszkód by symulować skruchę. Stwierdziła, że pogaduszki z pustogłowymi są konieczne, bo stanowili ugrupowanie groźniejsze niż myślała. Ich ugrupowanie rozrastało się w tempie przyspieszonym i nabierało cech niepokornych, uznała więc, że iż z nimi tak, z nimi jak najbardziej owszem, należy, można i – co gorsza – trzeba prowadzić pojednawcze ksiuty.

Tym więcej, że całe drobiarstwo zaczynało próchnieć. Skoro zatem nie było rady, postanowiono zwołać plenum i zawrzeć z nimi przymierze.

*

Posiedzenie otworzyła Pierwsza Nioska, rzeczniczka stronnictwa specjalizującego się w zaognianiu konfliktów.

Zaczęła od stwierdzenia, że jest niewyraźnie i trzeba coś z tym fantem uczynić.

Lecz nie zdążyła rozwinąć tej myśli, bo w momencie, gdy zabierała się do dalszego jej ciągu, na gęgalnicę wtargnął Wicegłówny, intelektualista w stanie spoczynku.

Znalazłszy się na mównicy, najpierw zamaszyście westchnął, po czym łypnął na salę lepszym bielmem, a gdy burza zdawkowych oklasków przeszła w stupor oczekiwania, oznajmił:

– Do luftu taka polityka!

Zaległa pełna wyczekiwania, rzężąca cisza.

– Koleżanka Nioska powiada, że jesteśmy skazani na porozumienie i że od naszego zaangażowania zależy jego kształt.

Moim zdaniem to wierutne farmazony! Proponuję, byśmy postąpili jak zwykle, to znaczy wytyczyli zasady, wedle których nam przypadnie wszystko, a im nic. Trzeba z nimi bez ceregieli – ciągnął – Nie ma co się obcyndalać, bo przez taką pojednawczą postawę wpadniemy w pułapkę daremnej elokwencji. Kupry nam ugrzęzną w banałach, zabrniemy w mętne dywagacje i zbędne gadki dziada do obrazu, w jakieś kołowanie po ścianie i bezpłciowe szczebioty idioty!

Na razie nie mamy wyjścia: musimy twierdzić, że ich kochamy, gdyż wedle mnie problem z ich ogromem, to nie dmuchanie w kijaszek!

Paciorki zebranych były wlepione w zastępcę Głównej Kaczki, on zaś wolał nie wiedzieć, o co chodzi.

Tymczasem Wicegłówny nie ustawał w tokowaniu:

– Rzecz pewna, że nadszedł czas na oberka z nimi i musimy zrobić wszystko, by nie zrobić niczego. Przyrzec, dać wyraz, uroczyście zapewnić. Przecież nabieranie naiwnych, to podstawa naszej dyplomacji.

Dyplomacja jest tutaj nieodzownym słowem. Aż się prosi, byśmy wcielili w czyn nasz wrodzony spryt i na użytek zewnętrznego świata byli rozważni, subtelni, nieomal szczerzy.

Są to kwestie niepodważalnych pryncypiów.

Delikatność jest następnym słowem, które tu wyjątkowo pasuje. Kwaknę więcej: ono jest tu na miejscu.

Za nic nie możemy zrezygnować z delikatności. Musimy tak traktować każde ich zdanie, by pojęli, że solidaryzujemy się z ich poglądami.

Cokolwiek im przyjdzie do głowy, koncepcja czy inne dyrdymały, my na to, że owszem, że tak trzymać, to przejdzie, ale zaraz, jak obuchem w czubek, wyjeżdżamy ze swymi odcieniami, zastrzeżeniami, niuansami, poddawaniem w wątpliwość. Dzielimy piórko na czworo i zanim się durnie połapią, gdzie jest toaleta, już ich mamy na widelcu, już są wykastrowani z jakiejkolwiek słuszności. A wtedy, drżyjcie narody: niech kombinują, biorą na rozum i marudzą, o co im chodzi.

Tak, moi drodzy, delikatność, to potęga!

Skończył i rozległy się anemiczne brawka. Znużony, ocierał z łebka pot. Rozpierało go szczęście. Zlazł z podium.

Zaraz jednak do przemawialnicy dopchnęła się Druga Nioska. Ujęła w nóżkę mikrofon i wrzasnęła:

– Protestuję! A co z PRAWEM?

Powiało konsternacją. Literalnie nikt nie wiedział, co ma tu do rzeczy prawo.

– W czym kwestia – zapytał Główny Baraszkowy. Ale nikt nie zaryzykował odpowiedzi.

2

Przeptaszenie stało się ciałem; na dzień dzisiejszy jest nas dziesięć, no, może dwadzieścia miliardów z hakiem i całym pogłowiem obijamy się na drzewach. Natomiast na dzień wczorajszy było nas, średnio licząc, ze dwa razy mniej.

Poprzednio nie mogliśmy swobodnie drzeć mordy, bo każdy ptaszek miał swoją prywatną gałąź, konar z podsłuchem przebranym za dzięcioła. Teraz, jak wszyscy, mamy po kilku sublokatorów. Im kto szybciej zawodzi, tym prędzej wywrzeszczy sobie większą substancję odpoczynkową, tego co rychlej przenoszą aż pod koronę drzewa, gdzie przewidziano dla namolnych większe metraże, znośne warunki, istne raje.

Z czasem i dla nich wprowadzono szlaban na kłapanie dziobem. Kto został przyłapany na lamentowaniu bez zezwolenia i pytlował na dziko, tracił prawo do stałego zasiedlania gałęzi. Z punktu dostawał skierowanie do bajora na zadupiu i tam, do upadłego, mógł zajmować się roszczeniami. Niewielu więc było chętnych do oficjalnego kręcenia dziobem.

Ten, co pomstował po cichu i na pół gwizdka, bez uprzedzenia zostawał odgórnie doceniony i mógł dopraszać się podciągnięcia pod ulgowy przepis gwarantujący możliwość zasiedlenia całego drzewa. Wtedy wywyższał się na swojej powierzchni, puszył, szarogęsił i kokosił ze swoją metrażową pomyślnością, aż wszystkich przestrzennie upośledzonych za mocno kłuło to w oczy i nie było wyjścia: musieliśmy przywołać go do porządku i – dla przykładu – walić go w cztery litery, by nabył ogłady.

A cały ten galimatias z zagęszczeniem powstał z powodu wron; wrony od zamierzchłych czasów żyły w opozycji do logiki:

a) opowiadały się za nieskrępowanym znoszeniem męskich jaj,
b) złośliwie postanawiały przekształcić się w jeszcze liczebniejsze stado, po czym zaczęły nauczać śpiewu.

Marek Jastrząb

Pisarz, publicysta

Niektóre publikacje Autora są do pobrania w Bibliotece Studia Opinii

 

źródła obrazu

  • jastrzab: BM

2 komentarze

  1. Asc 27.01.2024
  2. slawek 28.02.2024