Henryk Brzozowski: Tłusty czwartek9 min czytania


06.02.2024

Józef W. był naszym lokalnym guru i moim kuzynem. Postawny, dobrze zbudowany blondyn o pogodnej twarzy, przypominał kpt. Klosa, gdyby nie powoli rosnący brzuch… Mieszkał na Posadzie, tuż za torem kolejowym w dużym, drewnianym domu. Willa z początku zeszłego wieku, posag żony, miała kilka wejść i dwie oszklone werandy. Było tam 5 albo 6 pokoi w amfiladzie; kiedy szły pod wynajem, drzwi między nimi zastawiano szafami, albo obijano dyktą, a w środek wióry. Tłumiły odgłosy – szczególnie nocne, miłosne, ale i dzienne – bijatyki, kłótnie, libacje… Dzieci nie było słychać, bo lato i zimę spędzały w szkole albo na dworze; do domu wpadały tylko zjeść i do spania.

Kiedy lokatorskie małżeństwa szły na swoje, Józef wynajmował pokoje Ukraińcom handlującym papierosami i tanią wódką. Z początku przyjeżdżali mężczyźni, a jak się skończyła kontrabanda, pojawiły się kobiety. Nie miały towaru, ale oferowały seks. Gospodarz dyskretnie podpowiadał, by się z którąś umówić; brały pół stówki… Dla nas – mówił – to nie pieniądze; dla niej spory grosz. Jak go pomnoży, może tam żyć przez miesiąc, albo dwa… Jednak nie bawił się w stręczyciela; rozumiał ich biedę i desperację. Przemieszkiwały więc lekarki, nauczycielki, urzędniczki – które nagle straciły pracę; matki dzieciom i żony bezrobotnych mężów, wreszcie singielki…

Józef z zawodu sprzedawca sklepowy był od nas starszy o dziesięć, może piętnaście lat, co oznaczało większe doświadczenie. Miał za sobą więzienie, gdzie go wpakowała własna żona – córka rzeźnika, która wcześniej uciekła z wiejskim listonoszem. Zostawiła męża z dwoma chłopcami w wieku szkolnym, których wychowywał przykładnie. Obaj ukończyli znane w regionie liceum plastyczne, a potem akademię sztuk pięknych. Takie fakty budziły nasz respekt.

Jego gen towarzyski przyciągał jak magnes, a pogawędki o niczym często przechodziły w poważne rozmowy. Pasjonat krzyżówek, rebusów i szarad przepytywał o brakujące słowo, a kiedyśmy nie wiedzieli, wyjmował z półki swoją „więzienną encyklopedię” – gruby zeszyt, zapisany kształtnym pismem. Oglądało się go z namaszczeniem – jak białego kruka …

Polska lat 80-tych zeszłego wieku była krajem uładzonym; formalnie miała importowany ze wschodu ustrój „ludu pracującego miast i wsi”, faktycznie – panował rodzimy bałagan, zarządzany przez aparat partyjny niewysokich lotów. Mówiło się, że PRL to „najweselszy barak w obozie”, co miało dowodzić większej suwerenności. Prawda, że w porównaniu z innymi demoludami było lepiej… Partia zmonopolizowała materialną stronę życia; Kościół zajmował się sferą ducha, stojąc na straży moralności prywatnej oraz własnych interesów.

Któregoś razu Józef zaskoczył nas kategorycznym twierdzeniem, że: „nie ma, (albo nie zna?) księdza, który by nie pierdolił”. Było to dziwne, bo chodził do kościoła, spowiadał się, przestrzegał postu i sierpniowej abstynencji. Ktoś zapytał, skąd to wie? Na co on, że niedawno proboszcz zaprosił go na obiad (J. musiał mu coś załatwić spod lady), a kiedy gospodyni podała żurek, ksiądz stwierdził, że w zupie za mało kiełbasy i mu „kuśka nie stanie!”

Kto wtedy wiedział, że pierdolić znaczy „bredzić”, czyli „pleść bzdury”; w najgorszym razie „puszczać wiatry”. Chociaż w księgarni Domu Książki można było zobaczyć Pamiętniki starego pierdoły Rolanda Topora, a nasi dziadkowie mówili tak o austriackim cysorzu, to jednak większość inaczej kojarzyła to słowo; zresztą Józef też…

Któregoś letniego przedpołudnia dnia wpadłem do niego mimochodem; mogła być dziesiąta – a on siedzi nad miską pełną pierogów ze skwarkami.

Obiad o tej porze? – pytam.

– Popierdoliłem sobie z rana i trzeba coś przekąsić… Poczęstuj się – zachęca.

– Gdzie, kiedy? A przed godziną, właśnie wyszła… I mówi, że odwiedziła go żona kolegi, właściciela sklepiku żelaznego.

Trzeba ją zrozumieć, ładna kobieta, ma potrzeby, a mąż kiepski. Nie będzie się włóczyć po ulicach… I daje do zrozumienia, że pierogi to rodzaj barteru, a przed Wielkanocą inna pani umyła mu okna.

Widzisz w tym coś złego? Może zapalimy… – i podsuwa świeżo otwartą paczkę klubowych z filtrem.

*

Minęły lata, nasz guru przeniósł się na łono Abrahama, a kolega Z. wzięty adwokat przeszedł na emeryturę. Kancelarię przejęła córka, ale on z przyzwyczajenia chodzi jeszcze „do biura”. Czasem pojawi się ktoś z dawnych klientów, albo ich dzieci… Doradza „młodej”, choć i to powoli ogranicza, wiedząc że biegłość w zawodzie zdobywa się na własną rękę. Prawnik starej daty wiele widział i mało co jest go w stanie zaskoczyć. A jednak…

Któregoś dnia kancelarię odwiedził mężczyzna po czterdziestce; zadbany, schludny, wypachniony – widać, żyje w cieplarnianych warunkach. Ostrożny w ruchu i słowie, opanowany… Zachęcony by usiadł, z niejakim skrępowaniem przedstawia sprawę; jest ojcem nieślubnego dziecka, które ma z samotną kobietą, a ta – im dziecko starsze – domaga się coraz wyższych alimentów.

– Jest pan żonaty – pyta mecenas.

Nie – To co stoi na przeszkodzie, by się z nią ożenić? Stara, brzydka, ma jakiś defekt? – Też nie.

– Jeśli mam pomóc, muszę wiedzieć coś więcej …

– Jestem księdzem – oświadcza klient ze spuszczoną głową.

– To nieco komplikuje sytuację, ale zawsze jest jakieś wyjście… Przystać na żądania i dobrowolnie płacić na dziecko, aż dorośnie. Trzeba też sporządzić umowę, bo kobieta lubi być zabezpieczona… Inne rozwiązanie, to dać jej większą sumę za pokwitowaniem. Może się zadowoli, choć nie wiadomo, na jak długo…

Duchowny milczy, adwokat nie ponagla. Wie, że klient musi się oswoić zwłaszcza, kiedy w grę wchodzą pieniądze. Kątem oka widzi, jak kapłan mimo woli kręci głową – przejaw chwilowej bezradności…

Żadne mnie nie urządza – oświadcza.

A to dlaczegóż? (mecenas czasem lubi być staroświecki).

Bo w sąsiedniej miejscowości mam drugie dziecko z inną kobietą. Jak się tamta dowie, że tej zapłaciłem, obie puszczą mnie z torbami…

To zmienia postać rzeczy i adwokat niewiele tu poradzi.

Interesant powoli wstaje z krzesła, podnosi skórzaną teczkę i bez słowa, zmierza ku wyjściu… – Jegomościu, a honorarium? Przecież siedzieliśmy tu chwilę, może choć drobna opłata za lokal… Przystaje więc, odwraca się i niechętnie reguluje należność.

*

Czas szybko płynie; pożera wszystko, co miało szansę zaistnieć. Zmarł syn Józefa, zdolny rzeźbiarz i pedagog (nie dożył czterdziestki); na dobre zmienił się nasz ustrój; jedni ubożeją, inni się bogacą… Bez czasu niemożliwe jest nadal przemieszczenie się – na przykład z dużego miasta K – do małego S, skąd rozpierzchliśmy się po świecie.

Przerobiony z furgonu dostawczego pojazd firmy Erbus, pokonuje odległość między nimi w cztery godziny. Jest prawie pusty; pojedynczy fotel z prawej strony kierowcy zajął starszy pan, na dwu środkowych fotelach siedzi grubas w nieokreślonym wieku, w ostatnim rzędzie tuli się do siebie dwoje młodych. Podróż jest długa, męcząca, auto niesprawne; kierowca klnie, bo mu nie wchodzi trzeci bieg. Co chwilę ziewa i by nie zasnąć, wymienia urywane zdania z najbliższym pasażerem. Przed końcem trasy zajeżdża na rynek w R, a nuż ktoś wsiądzie… Drzwi otwiera niestara kobieta z pełnymi siatkami:

Ile kosztuje bilet do Z.? Pięć złotych – odpowiada kierowca.

A Bolek (nazwa innej linii na tej trasie) bierze cztery

Ale tu za piątkę można mieć dwa miejsca – wtrąca facet przy drzwiach.

Niech stracę – mówi nowa pasażerka i gramoli się do środka, wnosząc ze sobą intensywny zapach świeżych pączków.

– Pięknie pachną – zagaduje gość …

Proszę się poczęstować – zachęca kobieta.

Lekarz mi zabronił, ale może kierowca?

Ten, przytrzymując kierownicę lewą ręką, prawą sięga po pączek i pochłania go w okamgnieniu.

Drugiego?Jak pani pozwoli… Tak nas gonią w firmie, że nie było czasu zjeść śniadania.

Starszy pan zauważył, że tam, dokąd jedzie kobieta, ksiądz bardzo dba o kościół; osusza mury, robi odwodnienie, izolację pionową, poziomą, nowe ogrodzenie…

A skąd pan wie? – pyta zaciekawiona.

– Często tędy jeżdżę i widzę…

– To wszystko kasa unijna… Kościół zimny, a proboszcz każe nam płacić za gaz na ogrzanie plebani – dodaje ze złością.

Dobry gospodarz, lubi wygodę

Pewnie, że lubi. W sąsiedniej parafii ma babę i dwoje dzieci. Naprawił jej dach, ocieplił chałupę… Jeździ do niej co drugi dzień, a nam każe żyć po bożemu

Prawdziwy mężczyzna – kwituje rozmówca.

Kierowca, który się nie odzywał, zaczyna hamować, bo kobieta szykuję się do wysiadania. Zatrzymał pojazd, a kiedy widzi, że już zeszła ze stopni, dorzuca:

A podobno wasz wikary lubi chłopców…

Panowie, co wy mówicie… Przecież to Sodoma i Gomora!

Odwróciła się, przez moment stoi oszołomiona… Obie ręce ma zajęte, ale ruchem ramienia próbuje zatrzasnąć drzwi pojazdu; pomaga jej gwałtowny podmuch wiatru z południa. Jedziemy dalej; przed nami jeszcze godzina drogi, a potem Wielki Post…

Henryk Brzozowski

*Autor jest emerytowanym humanistą; w latach 70-tych współpracował z „TP” oraz innymi pismami z tamtego czasu.

 

9 komentarzy

  1. Stanisław Obirek 06.02.2024
  2. HK 07.02.2024
  3. Sonia 07.02.2024
  4. Makary 07.02.2024
  5. slawek 08.02.2024
  6. Izydor 22.02.2024
  7. Piotr 22.02.2024
  8. Dalida N.K. 27.02.2024
  9. Bungo 02.03.2024