22.02.2024
przyszedłem tutaj po długiej wędrówce
utrudzony bardzo więc nie pytajcie o nic
pozwólcie oprzeć głowę na ramieniu
Zbigniew Herbert
Droga migranta, rozpaczliwa, jedyna, jaka pozostała. Potrójnie obcy. Zamieszkiwał cudzą, nie naszą ziemię. Jako imigrant (osiedleniec) zjawia się na ziemi cudzej, obcej dla siebie. Najgorsze, że źle poczuł się już wcześniej, tam, na ziemi, którą długo uważał za swoją i z której musiał uchodzić, bo stała mu się obca. Stał się emigrantem (ē-migrō: wynieść się, wywędrować; ale też: kazać się komuś wynieść, wypędzić kogoś). Stracił dom – miejsce do którego się wraca. Przeglądam dawny Pomocnik historyczny „Polityki” poświęcony dwustuletnim dziejom migracji Polaków. Zatytułowany jest „Za chlebem i wolnością”. Pisząc o migrantach z Syrii, Birmy czy Sudanu Południowego trzeba by użyć innego zwrotu – „Za życiem”. Najnowszy raport Lekarzy bez Granic pokazuje powszechność stosowanego w Europie „outsourcingu przemocy”, odpychania (pushback) osób przekraczających granicę, pozbawiania migrantów, w tym dzieci, pomocy lekarskiej. Nie próbuję nawet szukać jakichkolwiek recept, jakimi mogłyby się kierować rządy państw będących celem migrantów. Cała ta sytuacja ma cechy sytuacji tragicznej, to znaczy takiej, z której nie ma dobrego wyjścia – jedna wartość (życie migrantów) przeczy innej (bezpieczeństwo państwa); nie można zachować w pełni obydwu. Można natomiast zachować świadomość tej sytuacji, dostrzegać także trudny do wyobrażenia dramat migrantów. Nie o polityce teraz myślę, lecz o wrażliwości zwykłych ludzi.
Uchodźca mierzy się z problemami, których wcześniej nie odczuwał. Wspomnę o dwóch, o pochodzeniu i o wyglądzie. Julia Kristeva w pracy Etrangers à nous-mêmes (Obcy samym sobie) pisze, że obcego najbardziej rani pytanie o korzenie. Obcy ucieka od korzeni, zdradza je. Zastępuje korzenie nadzieją bycia gdzie indziej, albo nawet bycia nigdzie. Mąż poetki Zuzy Ginczanki, Michał Weinzieher, ukrywający się w okupacyjnym Krakowie pod nazwiskiem Danielewicz, współwięźniom na Montelupich opowiadał, że jest przybyłym z Anglii skoczkiem spadochronowym, co pozwalało uniknąć kłopotliwych pytań o przeszłość. Czy można uciec od korzeni? Orhan Pamuk (Stambuł. Wspomnienia i miasto) sądzi, że raczej nie:
„Każdy, kto próbuje nadać sens swojemu istnieniu, przynajmniej raz w życiu zastanawiał się nad znaczeniem miejsca i czasu, w którym przyszedł na świat. Dlaczego urodziliśmy się akurat w tym zakątku i tego dnia?”. Pytaniom tym towarzyszy szczególna melancholia, w turecczyźnie zwana hüzün, wyrażająca odczucie nieokreślonej utraty.
Wygląd, czyli ogół cech zewnętrznych. Ciało, przede wszystkim twarz (wizytówka, jak określał ją Antoni Kępiński). Fryzura, ubiór, sposób poruszania się, gestykulacja. To, jak się wygląda. Wyglądać, czyli być widocznym, wystawionym na czyjeś spojrzenie. Zależność od tego, jak widzą. Być „dla nich”. Sprawiać wrażenie. Dobry, zdrowy wygląd (good looks). Żadnego w-glądu, wystarczającym źródłem diagnozy jest przejaw, obraz zewnętrzny.
Reżyser Paweł Passini: „Z jakichś powodów cały czas powraca w ludziach rodzaj umiejętności rozpoznawania pochodzenia człowieka po jego twarzy. Wydaje mi się, że niektóre grupy szczególnie wykształciły w sobie zmysł do wyszukiwania semickich rysów w twarzy napotykanych ludzi. Często spotykałem się z komentarzami na ten temat”.
Zazwyczaj diagnozy te, poza sprawianiem przykrości, nie przesądzają o życiu, nie wyrokują o możliwości istnienia. Nie chodzi tu o wygląd trwale kwalifikujący, opresyjny egzystencjalnie. Taki pojawia się wtedy, gdy jest piętnującym znakiem rasy. Nazistowskie kryteria kazały odróżniać dobry wygląd (nordycki, aryjski) od złego (semickiego). Zuza Ginczanka z powodu niedobrego wyglądu prawie nie wychodzi z domu. Blumka Fradis, jej przyjaciółka z Równego, miała tak dobry słowiański wygląd (blond włosy, niebieskie oczy, zadarty nosek), że warszawscy gestapowcy wypuścili ją zaraz po zatrzymaniu. Marcel Reich-Ranicki („papież krytyki literackiej”) do końca życia golił się dwa razy dziennie. Była to, tłumaczył, pozostałość po jego pierwszym okupacyjnym nawyku, gdy w Warszawie w taki właśnie sposób próbował rozjaśnić swą semicką twarz. Widać nie wszystko domknął czas wojny, skoro wiele lat później moja mama musiała tłumaczyć się dociekliwym sąsiadom w Ostrówkach, kłamać, że ciemna twarz mego żydowskiego kumpla Arka, z którym spędzaliśmy tam wiejskie wakacje, jest znakiem jego… greckich korzeni. Jeszcze dzisiaj co jakiś czas można dowiedzieć się o pobiciu w polskim mieście kogoś, kto miał zły wygląd.
Jaka bywa polska tutejszość, świadczy scenka, której byłem świadkiem późnym wieczorem w tramwaju nr 12. Dwie kilkunastoletnie Włoszki, rozbawione czymś, śmieją się w sposób tak zaraźliwy, że sam zacząłem chichotać. Nagle zza pleców usłyszałem: szat ap! Pięćdziesięcioletni na oko mężczyzna nie spojrzał na mnie, kiedy spytałem, co mu przeszkadza w radości tych dziewcząt. Milczał, patrzył uparcie w prawo, w okno, wysiadł na najbliższym przystanku. Wyraźnie zmieszane dziewczyny szeptały coś do siebie. Nieliczni pasażerowie milczeli. Długo nie mogłem zapomnieć twarzy, na której mieszały się udręka i złośliwość. Tonu, w jakim wypowiedział jedyny chyba znany mu zwrot obcojęzyczny. Mnóstwo łatwych skojarzeń przychodziło mi do głowy. Kompleksy i niechęć do kogoś, kto jest ich pozbawiony. Zupełnie jak u Boya: „Pełna wrzasku ziemia polska od Czikago do Tobolska”. W najnowszej „Odrze” (2,2024) o straumatyzowanym społeczeństwie mówi prof. Michał Bilewicz, szef Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW (ten sam, któremu nieszczęśnik z Pałacu Prezydenckiego nie chce wciąż podpisać nominacji profesorskiej). Już niedługo ukaże się poświęcona narodowej zgryzocie książka Bilewicza pt. Traumaland.
Polska ma być poważna, smutna. Coś podobnego znajdował Fryderyk Nietzsche w chrześcijaństwie, stąd jego Zaratustra. Rzeczywiście, słowo „śmiech” w Starym Testamencie pada jedenaście razy, w Nowym tylko raz. Słowo „płakać” odpowiednio 98 i 29 razy (nie liczyłem, przytaczam za znawcami). „Serce mędrców jest w domu żałoby, a serce głupca w domu wesela” (Kohelet).
Słowniki tłumaczą ksenofobię jako lęk, fobię (fóbos, φόβος) przed obcym (ksénos, ξένος). Jednak w grece ksénos to również gość, cudzoziemiec, tułacz, zbieg, przybysz; a także udzielający gościny gospodarz. Obydwa te znaczenia – obcy, gość – są nierozerwalne: obcy, czyli gość. W poematach Homera czytamy o podstawowym prawie gościnności, zwanym ksenia. Ksenagétes to gospodarz podejmujący gości, oprowadzający obcych.
Cezary Wodziński (Trans gościnności) pisał o tym, że dzisiejszy świat hańbi prawo gościnności, to znaczy prawo Innego do pobytu w naszym świecie. Przytacza szkic Jacquesa Derridy pt. Gościnność nieskończona, w którym mowa jest o gościnności bezwarunkowej – takiej, która każe przyjąć Innego nic o nim nie wiedząc. Każe zawiesić wiedzę o nim (uprzedzenia, projekcje) na progu domu. Witając – trzeba wyrzec się zadawania jakichkolwiek pytań poza jednym: czy jesteś głodny?
Gościnność bezwarunkowa, pisze Wodziński, jest ryzykiem. Jednak ryzyko stanowi konstytutywną cechę prawdziwej gościnności. To dość znamienne – filozof, który z zasady nie odwoływał się do cnót konfesyjnych, wyręcza ewidentnych ateuszy w sutannach, nominalnych strażników tychże cnót (może z wyjątkiem papieża Franciszka, który w sprawie gościnności mówi rzeczy identyczne).
Andrzej C. Leszczyński
Jak to u Leszczyny – głębokie refleksje, wyjaśnienie znaczeń, przywołanie autorytetów – dobrze sobie zrobić taki przegląd spraw i problemów naszego świata.
Mam tylko jedno pytanie – czy ta pogłębiona refleksja wpłynie na zachowania ludzi, zwłaszcza tych decyzyjnych, tych którzy nie czytają esejów a raporty służb a przede wszystkim wyniki sondaży poparcia ich partii i ich osobiście.
A może warto pomyśleć o stworzeniu list lektur obowiązkowych dla polityków, takiej która w rytmie tygodnia nakładałaby .obowiązek ich przeczytania a posiedzenie rządu zaczynałoby się godzinnym seminarium prowadzonym przez premiera – Tusk dałby radę, jak sądzę.
Dobrych tekstów ci u nas dostatek, choćby z naszej strony i innych podobnych
Dwie kilkunastoletnie Włoszki, rozbawione czymś, śmieją się w sposób tak zaraźliwy, że sam zacząłem chichotać. Nagle zza pleców usłyszałem: szat ap! Pięćdziesięcioletni na oko mężczyzna nie spojrzał na mnie, kiedy spytałem, co mu przeszkadza w radości tych dziewcząt.
Oj tam Pewno mial zwyczajnego kaca i leb mu nap…Jak to u rodaków bywa.Za ostatni grosz jechał wiec publicznym środkiem transportu