Andrzej Sidorski: Nieodrobiona lekcja z Łyszczyńskiego zemściła się oblanym egzaminem z demokracji18 min czytania


07.04.2024

335 lat temu, 30 marca 1689 roku na szafocie ustawionym na Rynku Starego Miasta w Warszawie, na którym miano za chwilę ściąć Kazimierza Łyszczyńskiego skazanego za ateizmu, miało miejsce inne wydarzenie, nie tak tragiczne, ale o znacznie większych konsekwencjach dla Polski i świata. Konsekwencjach, które w Polsce boleśnie odczuwamy do dzisiaj. Na mocy wyroku komisji sejmowej, jakiego zajadle domagali się polscy biskupi, spalono trzymany w ręku przez autora jedyny egzemplarz napisanego przez Łyszczyńskiego 265-stronicowego traktatu O nieistnieniu Boga.

Nie był to odosobniony przypadek bezpowrotnego unicestwienia przez Kościół jakiegoś dzieła – robił to odkąd zdobył władzę – ale tym razem pastwą chrześcijańskiego barbarzyństwa padło dzieło z niczym innym wówczas nieporównywalne. Gdyby rękopis Łyszczyńskiego został opublikowany, byłaby to najbardziej niebezpieczna książka ówczesnego świata i to na kolejnych niemal sto lat. Co najmniej do czasu wydania Testamentu Jeana Mesliera (1762), a przede wszystkim do momentu publikacji Systemu przyrody Paula d’Holbacha (1770) uważanych za pierwsze dzieła jawnie głoszące ateizm. Książek również skazanych na spalenie, ale już po wydrukowaniu, więc oryginały i jakieś egzemplarze przetrwały.

Tak skrajnie niebezpieczna byłaby ta książka dla Kościoła, bo druzgotała fundamenty jego potęgi, odsłaniając przy tym ukryty mechanizm działania religii i demaskując jej rzeczywistą funkcję polityczną. Ukazywała religię po prostu jako środek sprawowania władzy.

Łyszczyński wyprzedzając prawie o wiek francuskie Oświecenie, dokonał w myśli filozoficznej przewrotu na miarę kopernikańskiego. Za pomocą erudycyjnego i precyzyjnie logicznego wywodu – co ze zgrozą i mocą podkreślał oskarżyciel – dowodził, że to nie Bóg jest stwórcą człowieka, ale odwrotnie – to człowiek jest twórcą Boga. Co więcej, wykazywał, że religia, jako dzieło człowieka a nie Boga, to cyniczne oszustwo kleru, który poprzez umiejętne zarządzanie zaszczepianym w ludzkich umysłach strachem zapewnia sobie władzę, przywileje i bogactwo. W wiernych widział nie autonomicznych wyznawców spontanicznego kultu bezinteresownie celebrowanego przez kapłanów, ale nieświadome ofiary bezwzględnej manipulacji żądnego władzy duchowieństwa, zindoktrynowane do tego stopnia, że gotowe zniszczyć każdego, kto spróbuje im ich zniewolenie i wyzysk uświadomić lub z nich wyzwolić. Tą trafną diagnozą socjologiczną Łyszczyński niejako przewidział własny tragiczny los.

Był więc traktat O nieistnieniu Boga czymś w rodzaju Boga urojonego XVII wieku. A zarazem czymś nieporównanie więcej, bo Richard Dawkins to jednak tylko „nowy” ateista i nie jedyny, podczas gdy Łyszczyński to osamotniony prekursor ateizmu. Choć nie był oczywiście całkiem oryginalny, gdyż ateizm i krytyka religii są starsze niż chrześcijaństwo, i Łyszczyński z dorobku antyku, a także późniejszych krytyków religii świadomie czerpał. Jego wielkość polegała jednakże na tym, że jako pierwszy od czasów antyku tak jednoznacznie i systematycznie wyraził ateistyczny i materialistyczny pogląd na świat. Osiągnięcie tym bardziej niezwykłe, jeśli patrzeć na nie w kontekście religijnych przekonań wielkich rówieśników Łyszczyńskiego – takich myślicieli jak Newton, Locke, Leibniz, Pascal, nawet Spinoza, czy nieco starszy od nich Kartezjusz. Wszyscy oni w swoich pismach odwoływali się w różnym stopniu do Boga, podczas gdy Łyszczyński całkowicie odrzucił dotychczasowy paradygmat postrzegania świata. Ironia historii sprawiła, że w 1689 roku, w którym Łyszczyńskiego zgładzono za ateizm, jeden z ojców współczesnej filozofii człowieka, wspomniany John Locke w swoim słynnym Liście o tolerancji twierdził, że na tolerancję nie zasługują jedynie ateiści.

Spalenie z woli biskupów jedynego egzemplarza traktatu O nieistnieniu Boga w niczym nie umniejsza wielkości jego autora, tak jak wielkości Kopernika nie umniejszałoby spalenie rękopisu O obrotach sfer niebieskich. Dzięki kilku najcelniejszym cytatom zachowanym w mowie oskarżyciela i relacjom nielicznych czytelników, znamy treść traktatu Łyszczyńskiego nie gorzej niż niektórych podziwianych dzieł starożytnych filozofów i mamy dostatecznie dużo danych, aby docenić przełomowość tego rękopisu.

Również proces Łyszczyńskiego był pewnego rodzaju światowym ewenementem. To najsłynniejsza sprawa stulecia obok procesu skazanego na śmierć króla Anglii Karola I Stuarta i skazanego na odosobnienie Galileusza. Proces Łyszczyńskiego toczył się bowiem przez wiele dni na Zamku Królewskim w Warszawie przed królem Janem III Sobieskim, senatorami i całym sejmem. W jakimś sensie żyła nim cała rozsejmikowana szlachecka Polska, gdyż sprawa Łyszczyńskiego rozpoczęła się skandalem bezprawnego uwięzienia szlachcica i nabrała rozgłosu już rok wcześniej. Wieści o procesie docierały również za granicę – był niemal na bieżąco relacjonowany przez pierwszą francuską gazetę La Gazette, a w Niemczech zaraz po jego zakończeniu ukazała się dokładnie opisująca sprawę anonimowa broszura. Można wręcz powiedzieć, że ten proces odbył się przed całą Europą, gdyż w kolejnych latach o Łyszczyńskim pisano niemal w każdym europejskim języku. Łyszczyński trafił też do pierwszego Słownika ateistów Sylvaina Marechala wydanego we Francji w roku 1800.

Łyszczyński nie padł ofiarą fanatyzmu religijnego czasów kontrreformacji – to takie zwalanie winy na nikogo – lecz nienawiści biskupów, którzy słusznie widzieli w jego traktacie dalekosiężne zagrożenie dla swojej władzy i włożyli mnóstwo energii, aby przekonać sejm, że darowanie Łyszczyńskiemu życia sprowadzi na Polskę wszelkie możliwe klęski zesłane przez obrażonego Boga. Ich wściekła krucjata przeciw Łyszczyńskiemu byłą doskonałą ilustracją manipulacyjnego mechanizmu działania religii przedstawionego w traktacie O nieistnieniu Boga. To z woli biskupów Łyszczyński został uwięziony z pogwałceniem przywileju nietykalności szlachcica bez wyroku sądowego i oni jako pierwsi skazali go na śmierć w tajnym procesie kościelnym. Wywołało to protesty szlachty, widzącej w tym zagrożenie dla „złotej wolności” i zakusy Kościoła, aby wprowadzić w Polsce rządy inkwizycji, co w rezultacie zawiodło sprawę Łyszczyńskiego przed komisję sejmową i oblicze króla. Niestety z wiadomym – z powodu zorganizowanej akcji biskupów będących z definicji senatorami – skutkiem. Dzieje walki o Łyszczyńskiego między szlachtą a Kościołem są świetnym przyczynkiem do dziejów oporu przeciwko władzy Kościoła w Polsce.

Łyszczyński został przez komisję sejmową skazany na stos nie za ateizm – którego stosując „obronę Galileusza” do końca się wypierał i który tak znacznemu, popularnemu szlachcicowi, posłowi i sędziemu uszedłby zapewne na sucho – ale za napisanie demaskatorskiej książki ukazującej społeczne funkcjonowanie religii. Symbolicznym napiętnowaniem tej właśnie jego winy, miało być spalenie ręki, którą traktat napisał. I dlatego głównie jako autor dzieła filozoficznego i krytyk religii, a nie jedynie jako ateista, powinien być przypominany. Robienie z niego wyłącznie idola, czy też maskotki polskich ateistów jest dla jego dokonań krzywdzące.

Na podkreślenie zasługuje również to, że domaganie się przez biskupów spalenia Łyszczyńskiego na stosie odbywało się przy akompaniamencie całkowitego milczenia ze strony ówczesnej elity intelektualnej. Szlachta broniła w osobie Łyszczyńskiego swojej wolności zagrożonej przez Kościół, ale nie – przynajmniej głośno -prawa do ateizmu. Nikt, żaden z licznych wówczas piszących, nie bronił prawa Łyszczyńskiego do własnych poglądów religijnych, ani też nikt nie protestował przeciwko karaniu za ateizm śmiercią. Było nawet bardziej haniebnie. Nasz wybitny barokowy poeta Wacław Potocki napisał w trakcie sprawy Łyszczyńskiego w swoich Moraliach (1688): „Gorzej grzeszy od diabła, kto przez to zapiera Boga na niebie; słusznie trzeba takich palić”.

Oczywiście biskupi szantażowali sejm, że każdy kto stanie w obronie Łyszczyńskiego, sam zasługuje na proces o ateizm, ale przecież kontrreformacja to okres wielkiego rozwoju piśmiennictwa i w obiegu było niemało anonimowych tekstów np. wymierzonych w katolicyzm czy króla. Wyrażenie sprzeciwu było więc możliwe. Również przez kolejne 200 lat nikt się nie oburzał. Tym milczeniem – a nawet wsparciem krwiożerczości biskupów – przyłożyliśmy jako społeczeństwo rękę do skazania Łyszczyńskiego za poglądy na spalenie żywcem, zamienione w drodze łaski przez Jana III Sobieskiego na ścięcie. Hańba spada na nas wszystkich.

Postać Łyszczyńskiego jako heroicznego myśliciela mającego odwagę w warunkach chrześcijańskiego totalitaryzmu poszukiwać prawdy poza utartymi ścieżkami dociekań, demaskatora mechanizmu religijnego zniewalania i demistyfikatora społecznej i politycznej funkcji religii powinna być chlubą naszej historii i naszym powodem do dumy. Jego traktat – choć spalony z powodu religijnego terroru chrześcijaństwa – stanowi przysłowiowy kamień milowy na drodze postępu ludzkości od zabobonu i podlegania religijnym ograniczeniom ku pełnej autonomii rozumu. Brzmi patetycznie i drętwo, ale tu wielkie słowa są na miejscu, bo taka jest prawda.

Biorąc to wszystko pod uwagę nieobecność Łyszczyńskiego w polskim zasobie „kultury i dziedzictwa narodowego” jest trudna do pojęcia. Łyszczyński ma wprawdzie obszerne hasła w Encyklopedii filozofii polskiej i Powszechnej encyklopedii filozofii Polskiego Towarzystwa Tomasza z Akwinu – największych tego typu wydawnictwach w Polsce, a nawet wzmiankę w Słowniku mitów i tradycji kultury Władysława Kopalińskiego. Mimo to od początku – jakby podtrzymując wywalczony przez biskupów wyrok wystrzelenia jego prochów z armaty – konsekwentnie odmawiamy mu wstępu do narodowej izby pamięci i panteonu twórców kultury narodowej oraz światowego pocztu twórców postępu myśli ludzkiej. To kompromituje nas jako społeczeństwo aspirujące do miana demokratycznego i obywatelskiego, szanującego prawa człowieka, w tym fundamentalne prawo do wolności myśli i odkrywania prawdy.

Białoruski znaczek pocztowy wydany z okazji 375 rocznicy urodzin Kazimierza Łyszczyńskiego. Wieś Łyszczyce, gdzie się urodził 4 marca 1634, leży na terenie obecnej Białorusi.
(autor: Mikoła Ryży)

Łyszczyński nie jest nawet wspominany w naszych podręcznikach historii ani historii literatury polskiej. Nie ma także żadnego upamiętnienia w przestrzeni publicznej w postaci nazwy ulicy, skweru, szkoły czy instytucji kultury oprócz ateistycznej fundacji jego imienia. W katalogach bibliotek kilku największych polskich uniwersytetów wpisanie zapytania „Kazimierz Łyszczyński” zwraca wynik wyszukiwania „0”, choć w rzeczywistości wydano o nim dwie cieniutkie broszury w latach 1957 i 1989. Od 11 lat szczecińscy aktywiści (dlaczego tylko oni?) samotnie i bezskutecznie walczą o umieszczenie w godnym miejscu poświęconej Łyszczyńskiemu niewielkiej tablicy pamiątkowej. Gdzie są wspierający ich intelektualiści? Gdyby nie datujące się od 2013 roku coroczne inscenizacje egzekucji Łyszczyńskiego urządzane na Rynku Starego Miasta przez warszawskich aktywistów i wywołane w ten sposób niewielkie, okazjonalne zainteresowanie mediów, o tym Koperniku filozofii człowieka niemal nikt by w Polsce nie słyszał, co dzisiaj nadal jest raczej powszechne.

Spalony za krytykę religii Giordano Bruno został upamiętniony przez Włochów pomnikiem w centrum Rzymu już niemal 150 lat temu. Wcześniej odbywały się tłumne manifestacje w obronie idei upamiętnienie go w ten sposób z zawziętością zwalczanej przez papieża. Na odsłonięciu monumentu były tysiące ludzi, w tym intelektualiści z całego świata. Na postumencie pomnika Bruna (i nie tylko tam) upamiętniony został również zgładzony za ateizm humanista Cesare Vanini. Genewa wystawiła pomnik spalonemu przez jej władze za herezję lekarzowi Miguelowi Servetowi, a Paryż zamordowanemu sądownie w taki sam sposób jak Łyszczyński za rzekome bluźnierstwo kawalerowi Jean-Francois de la Barre, choć niczym poza tym się nie wsławił. Europejskie narody dają w ten sposób wyraz swojemu przywiązaniu do wartości, jaką jest wolność sumienia i wolność słowa, a wymienione postacie są dla nich ikonami ofiar religijnej przemocy. Łyszczyński ma tylko głaz pamiątkowy na Białorusi, gdzie – według obecnych granic – się urodził. Jeśli jego postać pojawia się w nielicznych publikacjach, to raczej jako jedna z wielu przywoływanych dla rozrywki ciekawostek historycznych, niż jako wybitny, wciąż aktualny twórca kultury narodowej, o którego docenienie i praktyczną nobilitację apelują kolejni autorzy. Choć tegoroczne okolicznościowe teksty w Rzeczpospolitej i na gazeta.pl budzą pewną nadzieję na zmianę podejścia.

W poważnie rozumianym dopominaniu się o pamięć o Łyszczyńskim nie chodzi tylko o historyczną skrupulatność, oddawanie Łyszczyńskiemu sprawiedliwości dziejowej, uznanie jego niedocenianej wielkości, rehabilitację czy zmazanie hańby, jaką się okryliśmy skazując go na męczeńską śmierć i wymazując z historii. Chodzi przede wszystkim o rzeczywistą inkluzję kulturową postaci Łyszczyńskiego i jego myśli. O donośne skandowanie „includo subito” – szczególnie w kontekście ostatnich lat naszej historii. Nieobecność Łyszczyńskiego w naszym kanonie kultury przekłada się bowiem w pewien sposób na nieobecność w edukacji i debacie publicznej racjonalnej analizy społecznego funkcjonowania religii.

Praktycznie ominął nas wyzwoleńczy ferment umysłowy wywołany przez deizm i ateizm europejskiego i amerykańskiego Oświecenia. Kanoniczny pod tym względem d’Holbach był w Polsce „szerzej” znany tylko z krążącego po Polsce anonimowego przekładu ostatniego rozdziału ateistycznego Systemu przyrody, a deistyczny i antyreligijny zarazem Wiek rozumu Thomasa Paine’a do dzisiaj nie został na polski przetłumaczony. Łyszczyński nie miał w Polsce naśladowców aż do późniejszej o niemal 200 lat (!) Idei Edwarda Żukowskiego (1856) i późniejszego o kolejne przeszło 70 lat Boga Rozsądku Leona Świeżawskiego (1929) kompletnie dzisiaj jak Łyszczyński zapomnianych. Nie nauczyliśmy się racjonalnie i szczerze rozmawiać o religii i jej miejscu w życiu społeczeństwa i w państwie. Nie wypracowaliśmy w naszej kulturze czegoś, co można by nazwać asertywnością religijną . Do dzisiaj hasło „religia”, rozumiane szerzej niż szkolny haracz, zamyka niemal każde usta i uniemożliwia jakąkolwiek dyskusję. A bez dyskusji nie ma demokracji ani wolności.

Tabuizacja religii w debacie publicznej doprowadziła do chorego pojmowania tolerancji religijnej, w ramach którego przywoływanie oczywistych faktów czy obserwacji dotyczących religii i Kościoła jakoby obraża ludzi wierzących i jest rzekomo świadectwem antyreligijnej fobii oraz groźnej uzurpacji oświeceniowego Rozumu próbującego narzucić swoją skompromitowaną „jedyną prawdę”. Co najgorsze, ten rodzaj samounicestwiającej się tolerancji wyznają nie tylko religijni fundamentaliści, ale też dość liczni w Polsce i bardzo opiniotwórczy fajnoateiści, którzy odczuwają potrzebę stałego wiernopoddańczego zapewniania o swoim wielkim szacunku dla religii i uznają milczenie na jej temat za najwyższą cnotę wolnomyśliciela. A taki apateizm, czyli ateizm apatyczny, nieuchronnie prowadzi do państwa wyznaniowego, całkowicie bowiem oddaje religijną edukację społeczeństwa (nie mylić z nauką religii) w ręce wszelkiej maści katechetów i apostołów wiary.

Stąd nagminne absurdalne wydarzenia w rodzaju „wojewoda zdjął krzyż ze ściany urzędu, a teraz się kaja”. Bo w Polsce XXI wieku wojewoda nadal nie może, zamiast się kajać i zakładać wór pokutny, powiedzieć zgodnie z prawdą: krzyż w tym miejscu wiele osób obraża, także wierzących w Boga, bo jest dla nich nie tylko zaprzeczeniem konstytucyjnej idei świeckości państwa, ale przede wszystkim symbolem wielowiekowej przemocy ze strony Kościoła, chrystianizacji narodów ogniem i mieczem, palenia na stosach heretyków i ateistów, zainspirowanego bullą papieską palenia i topienia domniemanych czarownic, haniebnego Młota na czarownice autorstwa dwóch dominikanów, licznych morderców w gronie świętych katolickich poczynając od biblijnego ludobójcy Jozuego, Indeksu Ksiąg Zakazanych obejmującego najwybitniejsze dzieła światowej kultury umysłowej, kościelnej cenzury, przymusu religijnego, zwalczania wolnej myśli, palenia książek, hamowania postępu nauki, wspierania niewolnictwa i pańszczyzny, przeciwstawiania się demokracji i prawom człowieka, równouprawnieniu i prawom kobiet, w tym ich prawu do własnego ciała, przeciwstawiania się świeckiej szkole i cywilnym ślubom, antysemityzmu, homofobii, ksenofobii, mowy nienawiści, sprzeciwiania się prawu do rozwodów i wolności obyczajowej, walki ze szkołą koedukacyjną, pigułką antykoncepcyjną, metodą in vitro, prezerwatywami jako ochroną przed AIDS, minispódniczkami, kostiumami bikini, spodniami dla kobiet, heavy metalem, Harrym Potterem, weganizmem itp., itd. Wymieniać można niemal bez końca. Ta wyliczanka jest tak oczywista, że aż nudna. Podsumowując – krzyż jest dla wielu symbolem zbrodni, tyranii, nietolerancji, hipokryzji, podporządkowania interesów społeczeństwa własnej korzyści, obskurantyzmu i uprzedzeń. Ale tego mówić publicznie nadal nam nie wolno. Prawo nie zabrania, ale faktycznej przestrzeni dla wolności słowa nie ma. Racjonalna dyskusja o religii dozwolona jest wyłącznie w internetowych rezerwatach dla ateistów. Jeśli nasze społeczeństwo nie jest gotowe na taką, rzeczywistą tolerancję, to trzeba sobie postawić niewygodne pytanie, kto go na nią i dlaczego nie przygotował? Czy wydana ostatnio książka Artura Nowaka i Ireneusza Ziemińskiego Chrześcijaństwo. Amoralna religia otworzy nowy rozdział w dziejach tolerancji i krytyki religii w Polsce, czy – gdy ucichną protesty „święcie” oburzonych – spowije ją milczenie i niepamięć jak traktat Łyszczyńskiego?

Idea prywatności religii, będąca jedną z przesłanek tolerancji, wymaga precyzyjniejszego zdefiniowania, skoro religia nieustannie wdziera się do sfery publicznej oraz wpływa na stanowienie prawa i decyzje polityków. Również nieograniczona akceptacja zasady „wierz, w co chcesz, dopóki nie zmuszasz mnie do postępowania zgodnie z twoimi wierzeniami”, nie gwarantuje zachowania demokracji, gdyż historia wielokrotnie dowiodła, że z powodu takiej programowej, tolerancyjnej obojętności szybko staje się za późno, aby się przed owym zmuszaniem skutecznie bronić.

A przecież religia nadal potrafi szkodzić nie tylko społeczeństwu jako całości i państwu, ale także na co dzień krzywdzi psychicznie setki tysięcy pojedynczych ludzi, głównie wierzących, bo jak słusznie zauważył Łyszczyński, to oni są ofiarami tej instytucji społecznej. Milcząc o religii zdradzamy tych znajdujących się w jej potrzasku ludzi, odmawiając im naszego zainteresowania, empatii, solidarności i pomocy, zmuszając ich do szukania ratunku tam, gdzie zostali skrzywdzeni.

Czy w ogóle dostrzegamy mękę psychiczną całych rzesz ludzi, których religia najpierw przepoiła strachem przed grzechem i surową karą boską, a teraz odmawia im pociechy, bo nie są w stanie dostosować się do jej anachronicznych i nieżyciowych restrykcji ? Rozwodników żyjących w ponownych związkach, pary uprawiające seks bez ślubu kościelnego lub nie po bożemu, „panny z dzieckiem”, „nieślubne dzieci”, masturbujących się nastolatków, użytkowników antykoncepcji, kobiety po aborcji, klientów egzorcystów, „grzeszników” poniżanych przy spowiedzi, dzieci muszące się spowiadać z bycia dzieckiem, wszystkich przerażonych brakiem wiary czy wątpliwościami itd. Jeśli zasadą tolerancji jest przyzwalanie na wszystko, co nie szkodzi, to tolerancja wobec religii nie może być aprioryczna i niepodważalna.

Religia bez wątpienia wielu ludziom pomaga odnaleźć sens życia i zmagać się z codziennymi problemami oraz wielkimi tragediami, niektórych pewno dodatkowo motywuje do czynienia dobra, ale posiada też skutki uboczne, których nikt nie bada. Gdyby jakikolwiek lek miał tak wysoki odsetek szkodliwych oddziaływań, zostałby natychmiast wycofany. Tabuizacja religii, objawiająca się między innymi zastępowaniem w debacie publicznej pojęcia religii fałszywym etykietami w rodzaju „fanatyzm religijny”, „instrumentalizacja religii”, „wypaczanie religii”, „błędy Kościoła”, „źli biskupi”, „dziaderski episkopat” uniemożliwia postawienie właściwej diagnozy.

Między nieobecnością w świadomości społecznej Polaków dziedzictwa Łyszczyńskiego jako klasyka naszej kultury, a zbudowaniem w ciągu zaledwie kilku lat po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku państwa na poły wyznaniowego jest istotny związek przyczynowo-skutkowy. Nieodrobiona lekcja z Łyszczyńskiego zemściła się oblanym egzaminem z demokracji.

Czy lekcje o Łyszczyńskim w szkole i ulice Łyszczyńskiego w polskich miastach – a najpierw publiczne zmagania o ich zaistnienie – mogą zracjonalizować nasze podejście do religii, zbudować dojrzałą asertywność religijną naszego społeczeństwa? Kartkówka z zarzutów, jakie Łyszczyński – a przy okazji twórcy francuskiego Oświecenia czy Thomas Paine – stawiał religii, na pewno pozwala na wiele spraw spojrzeć inaczej. Jest koniecznym uzupełnieniem kartkówki z Jana Pawła II. Skoro symbole LGBT na ulicach polskich miast w końcu się przyjęły i uczyniły nas mądrzejszymi i lepszymi ludźmi, to można wierzyć, że podobnie zadziałałyby skwery i szkoły im. Kazimierza Łyszczyńskiego poprzedzone lokalnymi bataliami na ich rzecz, wspieranymi przez obudzonych z religijnego letargu publicystów.

Andrzej Sidorski

 

9 komentarzy

  1. AnGor 07.04.2024
  2. Stanisław Obirek 07.04.2024
  3. slawek 08.04.2024
  4. Magda 08.04.2024
  5. gregor 08.04.2024
  6. Senex 08.04.2024
  7. Bungo 11.04.2024
  8. Piotr 11.04.2024
  9. Mr E 15.04.2024