Krzysztof J. Konsztowicz: Łopatologia stosowana, czyli innowacja po godzinach…15 min czytania


14.04.2024

Pierwotna wersja tego tekstu ukazała się piętnaście lat temu, w jednym z pierwszych wydań portalu „Studio Opinii”. Kiedy niedługo potem portal rozstał się z serwerem Webnode, artykuł zniknął z sieci oraz z archiwum portalu. To działo się jeszcze przed pierwszą (z trzech już w tym stuleciu…) reformą nauki i szkolnictwa wyższego w Polsce. Od tego czasu makroekonomiczne wskaźniki rodzimej innowacyjności nie zmieniły się na lepsze…

Ta opowieść nie zacznie się tak jak większość znanych bajek, czyli – „dawno, dawno temu, za górami, za lasami”… To będzie raczej – nie tak dawno temu i nie za górami, ale za to daleko za wielką wodą, w domku na skraju lasu, mieszkał młody naukowiec z rodziną. Dom był wygodny i stał na dużej działce, po której swobodnie mogły hasać dzieci. Niestety, garaż tej obszernej posesji był oddalony od drogi o jakieś 30 metrów. Czasami w zimie to było o całe 30 metrów za dużo, bo prowadziła do niego ścieżka pokryta grubym żwirem. Kto choć raz w życiu zwykłą łopatą odgarniał śnieg ze żwirowej ścieżki, natychmiast połączy się z tym naukowcem nicią zrozumienia i empatii…

Pracował w pobliskim mieście nad nowymi tworzywami kompozytami w laboratorium inżynierii materiałowej. Laboratorium było wspaniałe, zaprojektowane zgodnie ze wszystkimi życzeniami grupy zatrudnionych tam badaczy, wyposażone we wszystko czego zapragnęli. To było prawie coś takiego jak duża kolejka elektryczna podarowana dziesięciolatkowi. O pracy w takim właśnie laboratorium naukowiec marzył zanim został emigrantem. Prawdę mówiąc, to nie była całkiem taka zabawa, bo wymagania wydajności były ogromne i praca niezwykle intensywna, produkcja wyników niemal lawinowa. Ale wszystko działało sprawnie, a przecież o to chodzi w tym rzemiośle badawczym, żeby móc dużo badać i sprawdzać swoje pomysły.

Ale niżej już nic nie będzie o żadnych badaniach, tylko o zwykłej łopacie do odgarniania śniegu. No, może tematyka pośrednio powiązana, bo żeby dojechać do tego świetnego laboratorium w zimie, często trzeba było odgarniać śnieg ze żwirowej ścieżki. Jak wielu innych, ten naukowiec nie był zbyt zamożny. Wprawdzie mógł utrzymać siebie i rodzinę ale już nie stać go było na wyasfaltowanie tej dróżki do garażu. Albo kupić taki mały traktorek odśnieżający, kiedy po kolejnej śnieżycy trzeba było szybko dostać się do samochodu, żeby jechać do laboratorium wykonywać tę ulubioną pracę.

O tej pracy też nie jest tu tak przypadkowo, tylko żeby pokazać, że wysiadując długie godziny przed mikroskopem elektronowym, czy w ogóle całe dni nad innymi urządzeniami w laboratorium, ten naukowiec był w tym czasie prawie kompletnie oderwany od rzeczywistości, czyli tak zwanego codziennego życia, a szczególnie od czegoś tak mu obcego jak rynek i jego prawa. W ogóle nie obchodziły go sprawy produktów a jeszcze mniej problemy z ich wdrażaniem do produkcji czy dystrybucją na rynku. Jeżeli więc facet tak mocno bujający w obłokach potrafi uzyskać amerykański patent na nowy produkt zupełnie nie związany z jego pracą zawodową to musi oznaczać, że system, który to umożliwia musi być sprawny. O takim właśnie sprawnym systemie rozwoju i wdrażania innowacji jaki istniał już dekady temu będzie tu dalej.

Dlatego może warto resztę tego tekstu dedykować wszystkim rodzimym wynalazcom zmagającym się z nawałem niespójnych przepisów prawnych i nieprzystępnością machiny biurokratycznej. Nie chodzi wcale o wrogość wobec urzędów państwowych, o nie: urzędy są potrzebne, ale tylko takie, które pomagają obywatelom w wykonywaniu ich pracy i w ulepszaniu jakości życia. Okaże się dalej, jak takie użyteczne urzędy nieomal za rękę prowadzą domorosłego wynalazcę do realizacji jego pomysłu.

Łopata, ale na nartach

Naukowiec pochodził z gór, od dziecka jeździł na nartach i wiedział – prawie instynktownie – że na śniegu potrzebne są narty. Dlatego pomysł nowej łopaty oczywiście też musiał zawierać narty – do gładkiego ślizgania się po tym nierównym żwirze – żeby łopata nie zahaczała o kamienie i nie wbijała się w nie co chwilę, nadziewając żebra operatora na stylisko. Ponieważ śnieg czasem potrafi być mokry i ciężki, to płaszczyzna odgarniająca śnieg dodatkowo musi mieć możliwość ustawienia pod odpowiednim kątem, żeby to się dało jakoś upchać. To właściwie był taki „łopato-spych”, który naukowiec zaczął rysować nocami, bo nie można powiedzieć że w wolnych chwilach, jako że takich w ogóle nie miał. Urzędnik laboratorium zajmujący się sprawami własności intelektualnej powiedział, że z takimi prywatnymi pomysłami, niezwiązanymi z zawodową pracą badawczą, najlepiej udać się do lokalnej agencji rozwoju, o której naukowiec nawet wtedy nie wiedział, że w ogóle istnieje. No ale się dowiedział.

Gdy zarys pomysłu nowej łopaty był jako tako czytelny, pojechał do szklanego wieżowca w centrum miasta, w którym między innymi instytucjami mieściła się także lokalna Agencja Możliwości i Rozwoju. W recepcji agencji wyjaśnił swój problem i skierowano go na odpowiednie piętro do odpowiedniego oficera. Tam każdy urzędnik państwowy nazywa „officer”. „Cześć, na imię mi Jerry – uśmiechnął się oficer wcale nie tak służbowo – w czym mogę ci pomóc?”. Naukowiec wyjaśnił, że chodzi o nowy pomysł, więc Jerry od razu spytał, czy to może mieć znamiona nowości, bo jeśli tak, to dla komfortu i dobra dalszego przebiegu sprawy, najlepiej żeby od razu podpisać formularz Umowy o Poufności. Nasz człowiek nie wiedział, co to jest i po co, ale Jerry miał taki dokument gotowy pod ręką, no i to było tylko kilka linijek tekstu o wzajemnym zobowiązaniu do nieujawniania danych na ten konkretny temat. Szybko podpisali i od razu było bardziej komfortowo, zgodnie z przeznaczeniem.

Kiedy opisał swój pomysł, oficer Jerry wytłumaczył krótko jakie są standardowe i aktualnie obowiązujące sposoby ochrony własności intelektualnej i jakie między nimi różnice. Wskazał, że najtaniej, najszybciej i najłatwiej jest uzyskać ochronę przez zgłoszenie zastrzeżenia „wzoru przemysłowego”, ale taka ochrona nie jest zawsze bardzo skuteczna, choć na przykład słuchawka telefoniczna tak właśnie jest chroniona bo jest tak prosta, że dla niej to akurat działa. Ważne co działa w jakim przypadku i Jerry wydawał się to wiedzieć dobrze. Wyjaśnił też na czym polega zastrzeżenie nazwy firmowej lub znaku firmowego, gdyby była taka konieczność. Mimochodem przypomniały się przez mglę spotkania z urzędnikami w Starym Kraju: „jeszcze musi pan zrobić to, donieść kopię tamtego, najpierw musi pan załatwić coś tam, niech pan sobie przyjdzie jutro…”, prawie wszystko, cały arsenał, żeby odepchnąć natręta. Hmm…

„W przypadku takiego bardziej złożonego urządzenia jak twoje –przekonywał Jerry – chyba najlepiej będzie sprawdzić możliwość jego opatentowania no i oczywiście najpierw zbadać jego przydatność rynkową”. W tym momencie naukowiec zbladł, nie wiedząc co, jak i gdzie dalej, ale Jerry kontynuował ze spokojem: ”tu masz adres i telefon do Centrum Innowacji. To jest rządowa instytucja niedochodowa, która wykonuje takie badania przydatności za niewielką opłatą. Jak się na to zdecydujesz i ich opinia będzie pozytywna, przyjdź do mnie i powiem ci, jak dalej możemy pomóc. Tu jest moja wizytówka, jakbyś czegoś nie wiedział czy potrzebował w międzyczasie, to dzwoń w godzinach pracy”. Krótko, zwięźle, fachowo i pozytywnie. Więc tak zrobił jak radził Jerry.

Ile trzeba mieć, żeby ryzykować…

Zadzwonił do Centrum Innowacji i dowiedział się, że analiza przydatności patentowej i rynkowej takiej łopaty kosztuje 800 dolarów i trwa do miesiąca. Pomyślał szybko, że te 800 dolarów to może warto wydać, bo i tak nie stać go na ten traktor odśnieżający, więc podał swój adres, na który szybko przysłali formularze. Po wypełnieniu, dołączeniu opisu i odręcznych rysunków wysłał dokumentację razem z czekiem na 800 dolarów do Centrum Innowacji. Właściwie to trochę się wahał myśląc, że może lepiej by było wydać te pieniądze na większą huśtawkę ogrodową dla dzieci, „no ale – pomyślał – jak sprzedam taki patent i zarobię kasę to nie taką huśtawkę im kupię, ho, ho…”

Po miesiącu otrzymał ocenę wartości rynkowej wynalazku i poszedł z tym do Jerry’ego. Pomysł nosił znamiona nowości wystarczające do opatentowania, ale potencjał rynkowy nie był powalający z uwagi na dużą ilość produktów istniejących w tej kategorii. „Masz teraz dwie możliwości” – mówi na to Jerry – „albo w tym punkcie się zatrzymasz, jeśli uważasz, że nie warto dalej ryzykować i ponosić większe koszty, albo idziesz dalej. Jak zdecydujesz się na patentowanie, to daj znać i skontaktujemy cię z odpowiednim rzeczoznawcą patentowym i to już może być bardziej kosztowne. Jego honorarium pokryjemy w połowie, potrzebne będą profesjonalne rysunki no i prawdziwy model tego projektu i tu też możesz liczyć na 50% naszego wsparcia. Reszta kosztów idzie na ciebie a według obecnych cen i naszych stawek razem to można oszacować na około 10000 dolarów, więc twoja połowa to będzie jakieś 5000 dolarów. Pomyśl nad tym spokojnie przez kilka dni i daj znać, jak zdecydujesz. Tu masz formularze umowy z naszą agencją o współfinansowaniu jakbyś chciał kontynuować. No to na razie tyle, cześć”…

Wyszedł z biura Agencji, tym razem z dużo bardziej opuchniętą głową, bo to już nie tylko huśtawka czy zabawki dla dzieci… A do tego właśnie czeka oferowana przez miasto inwestycja doprowadzenia kanalizacji miejskiej do domu pod lasem, o wartości około tych 5000 dolarów… Te wydatki patentowe jednak dość spore i chyba już kończą się żarty a nawet jakby trochę schody. No ale z drugiej strony, jak się tego nie zrobi, to nigdy się nie będzie wiedzieć, czy da się na tym zarobić. A przecież jest jakaś szansa, bo ta Agencja w końcu dużo pomaga; nie dość że wykładają połowę kasy, to jeszcze wiedzą z kim rozmawiać, co i jak robić. Bił się tak z myślami przez kolejne dwa tygodnie, pilnie pracując w laboratorium, wożąc dzieci na lekcje fortepianu i rąbiąc drewno do palenia w kominku. A jeszcze nocami trzeba było czytać bibliografię, pisać publikacje i przygotowywać materiały na następną konferencję naukową, bo przecież na wszystko są wąskie okna czasowe…

No ale chyba jednak trzeba spróbować… Przyniósł umowę do Jerry’ego i podpisali ją a oficer wytłumaczył kroki dalszego postępowania, w trakcie którego będzie zbierał wszystkie rachunki za wszystkie czynności i na koniec przyniesie do Agencji celem ostatecznego rozliczenia.

No to patent

Rzecznik patentowy Craig zadzwonił z miasta w środku kraju. Dwa fakultety: prawnik ze specjalizacją w prawie patentowym i do tego inżynier-mechanik. Nie ma możliwości pomyłki, z takim gościem rozmowa jest konkretna w każdym calu i w każdej sekundzie a. to się liczy i budzi zaufanie. Kazał przysłać opisy, zlecić wykonanie modelu 1:1 projektu, czyli praktycznie wstępnego prototypu, zrobić zdjęcia i też przesłać na adres jego kancelarii. Za wykonanie modelu z lekkiego stopu aluminium w wyspecjalizowanym warsztacie wyszło kolejne 1000 dolarów (cholerka, to może być piaskownica dla dzieci…), przy dobrym słońcu porobił zdjęcia z przystojną brunetką w roli operatorki łopaty (obie wyglądały świetnie…) i przesłał do biura Craiga.

Ten w międzyczasie zrobił szczegółowe badania patentowe w USA (tam najpierw zgłasza się wszystkie pomysły, bo szybciej i taniej, a do tego największy rynek) i po kilku tygodniach przysłał opisy wszystkich innych wynalazków na ten temat, żeby spokojnie poczytać, zastanowić się jak pomóc mu uchwycić wszystkie znamienne elementy jakimi ten pomysł różni się od tych innych łopat do usuwania śniegu. Ufff !.. Ciężka przeprawa, ale warto było zobaczyć, jaki ładny projekt opisu patentowego zrobił Craig. Wyglądało to tak poważnie, że naukowiec sam zaczął wierzyć, że ta jego spycho-łopata to wcale nie jakieś żarty, tylko poważny produkt. W wyznaczony wcześniej dzień Craig kazał zapakować prototyp łopaty do auta i przyjechać na spotkanie do centrum miasta. Na szczęście miał w okolicy umówionych kilka innych spotkań, więc koszty jego przelotu i pobytu jakoś się podzieliły z innymi klientami, co wykazał szczegółowo w swojej kalkulacji. Ale i tak tu już się wchodzi w sferę poważniejszych kosztów. Craig obejrzał prototyp, porównali rysunki, omówili szczegóły opisu i jak to się mówi: „godzinę i półtora tysiąca dolarów później”, pojechał do następnego klienta. Nasz naukowiec został z myślami już nie tylko o nowej piaskownicy dla dzieci, kanalizacji domu ale może i o dociepleniu piwnicy. No ale jak nie spróbujesz, to nie wiesz…

Drogą pocztową jeszcze kilka razy uściślali szczegóły i wreszcie wniosek został złożony w Urzędzie Patentowym USA. Kilka miesięcy później dostał z tego urzędu oficjalne powiadomienie, że właśnie uzyskał patent USA Nr 5.27 itd… na składaną spycho-łopatę śniegową z płozami. Zgodnie z wniesioną opłatą patent będzie chroniony prawem przez pięć następnych lat lub tyle lat w przyszłości za ile jeszcze będzie się chciało zapłacić.

No i fajnie – jest ten amerykański patent, duma rozpiera pierś, ale ciągle nie ma kasy… To znaczy już zupełnie nie ma, bo oczywiście projekt przekroczył kosztorys i po wszystkich opłatach po stronie wydatków było już dużo więcej dolarów, choć to ciągle tylko połowa. Ze wszystkimi rachunkami naukowiec udał się do Agencji, przekazał rozliczenie i wskazał numer konta, na który agencja szybko przelała swój wkład w rozwój tej innowacji. Przelała, ale trudno ten etap zaliczyć do sukcesu, bo jak dotąd same straty, choć w połowie pokryte przez życzliwego innowacjom podatnika.

A teraz prawa rynku…

Jerry mówi, że jak naprawdę chce się myśleć o zarobieniu pieniędzy z tego wynalazku, to teraz trzeba konsekwentnie przejść do etapu sprzedaży. Dobrze mówi, ale skąd naukowiec ma wiedzieć co to jest i jak to się robi?… „Nic się nie przejmuj – Jerry na to – my wszystko wiemy i jak chcesz ten etap współfinansować, to tu jest następna umowa”. No i co teraz robić?… Jak już się jest tak daleko, to chyba trzeba spróbować doprowadzić to do końca. Ale kanał, aż skóra cierpnie na plecach, a tu huśtawka, piaskownica, kanalizacja, docieplenie piwnicy… Następny etap przewiduje wynajęcie przez Agencję marketingowej firmy konsultacyjnej specjalizującej się w produktach technicznych, która wykona badania rynku producentów takich łopat śniegowych na całym kontynencie i przeprowadzi z nimi rozmowy na tematy wdrożeniowe. Hmm – nie spróbujesz, nie wiesz… Jeszcze tylko następne dwa tysiące i wtedy wszystko na pewno będzie jasne…

Bill przyjechał punktualnie i kawa właśnie zaczynała bulgotać w ekspresie. Opowiedział, na czym polega praca jego agencji, co to jest biznes-plan który oni zrobią w ramach kontraktu z Agencją no i jak zgodnie z tym planem będą ten produkt próbować sprzedać możliwym producentom takiego sprzętu. Najpierw jeszcze zrobią badania rynkowe, żeby określić w jakim regionie jest największy potencjał sprzedaży tego produktu, jakie są kanały marketingowe, jak to nazwał, a czego naukowiec i tak nie wiedział. Widać było z każdej chwili tej rozmowy, że Bill wie o czym mówi. Za dwa tygodnie zgłosił się z tym biznes-planem, przy okazji którego naukowiec dowiedział się po raz pierwszy w życiu coś o kosztach stałych i zmiennych, także o kosztach produkcji i dystrybucji. Bill zaprojektował przepływy gotówki na najbliższych pięć lat i z jego przejrzystej tabelki w Excelu wynikało jasno, że nie tylko producent łopaty na tym zarobi, ale i wynalazca też.
Wielkie nieba – nareszcie!…

Biznes plan dodatkowo przekonywał, jakie są najwłaściwsze segmenty rynku (tak jak o tych kanałach, naukowiec nigdy nie słyszał o segmentacji rynku…) łącznie z terenami podmiejskimi i odśnieżaniem dachów galerii handlowych, gdzie trudno wciągnąć traktor śniegowy. To ostatnie zupełnie zaimponowało, bo wynalazca sam by na to nigdy nie wpadł, przecież zaczynał od żwirowej ścieżki. Ze wszystkich potencjalnych producentów Bill i jego ludzie wybrali najważniejsze i najlepiej rokujące firmy, powysyłali dokumentację, dzwonili tam, a nawet (ze wsparciem agencji) pofatygowali się do trzech z nich na rozmowy ofertowe. Naukowiec przecież sam by tego nie wymyślił ani nie zrobił…

Na koniec, czyli kilka tysięcy dolarów później – naukowiec dowiedział się też, że dobry biznes to jest taka gra, w której nie tylko właściwy produkt musi być we właściwym miejscu, ale też i we właściwym czasie. A czas akurat zrobił się zły, bo oto na całym kontynencie rozpoczęła się kolejna recesja. Jeszcze nie wiedział, że w takiej recesji żaden rozsądny producent nie wprowadza żadnych nowości tylko koncentruje się na tym, co tu i teraz może sprzedać, bo on i jego zakład też potrzebują przeżyć recesję a nie ryzykować przygody z jakimiś innowacjami. Wyszło na to, że prototyp łopaty pozostanie na razie w piwnicy, ciągle przydatny w zimie ale ciągle nie sprzedany, bo akurat dzisiaj nikt nie chce zacząć produkować takiej nowości i ponosić kolejne koszty dystrybucji i nieodzownej promocji.

Tak więc dzieci bez huśtawki, dom bez ocieplonej piwnicy i bez miejskiej kanalizacji a naukowiec ze sporą stratą finansową. Ale za to ile bezcennej wiedzy uzyskał o innowacjach, produktach, rynku i segmentach, biznesie i jego cyklach…

Nie spróbujesz, nie wiesz – samo życie…

Krzysztof Jan Konsztowicz

Dr. hab. inż. 

Emerytowany profesor ATH w Bielsku-Białej.

Więcej w Wikipedii

 

6 komentarzy

  1. AnGor 15.04.2024
    • Krzysztof 15.04.2024
  2. Adam 15.04.2024
    • Krzysztof 15.04.2024
  3. narciarz2 15.04.2024
    • Krzysztof 15.04.2024