23.04.2024
Stołówka
Razem z gongiem, drżącym truchtem przydziałowych bamboszy, żarłocznym strumieniem napływała do niej głodna dziatwa staruszków. Odstawiała pod ściany swoje laski, szwedki i balkoniki, siadała przy „swoich” stolikach obitych praktyczną ceratą i mościła się na krzesłach.
Czas odmierzany tu był posiłkami. Śniadanie, z dymiącą w poszczerbionych wazach zupą mleczną, z chlebem pociętym na opłatki, z kostkami lepiszcza mającego w nazwie „masło”, z miodem, dżemem czy twarogiem, z kubkiem kakaowej cieczy w niedzielę, a zbożowej kawy z domieszką ciepła w powszedni dzień, śniadanie to pozwalało otrząsnąć się z nocnych zjaw i uwolnić od desantu demonów paradujących granią sekretarzyka. Pozwalało zapomnieć o strzygach i dybukach produkowanych przez halucynacje, ciemność i ból; odnieść zwycięstwo nad wszechogarniającym poczuciem własnej znikomości.
Śniadania, do których dożyli, zmywały z ich twarzy nie tylko osad, szlam i śluz wszelkich udręk, ale dawały im ostrożną nadzieję na dotrwanie do obiadu, a kto wie, czy nie na doczłapanie się do kolacji.
Świetlica
Po wieczerzy, jadalnia zostawała zamieniona w świetlicę z telewizorem i mieszkańcy przed nocną toaletą udawali się do niej. Dyżurny nadzorca odpalał pudło i otwierała się kolorowa przestrzeń.
Rozlegał buczący pomruk urozmaicony rozkasłanymi komentarzami z tylnych rzędów, a na ekranie dobre i vice dobre wiadomości grały w salonowca. Do dwudziestej drugiej świetlica zanosiła się od westchnień i pohukiwań ludzi słyszących co trzecie słowo, a rozumiejących tylko te, których nie dosłyszeli. Lecz o dwudziestej drugiej sekund pięć, do świetlicy naelektryzowanej banialukami, wkraczał pielęgniarz z nocnej zmiany i zamaszystym susem dopadał wyłącznika telewizora. Na nic protesty, żachnięcia i odwoławcze spazmy, że „jeszcze parę minut, bo zaraz się skończy”.
Regulamin, rzecz święta, mówił klawisz, i nie było odwrotu: zakręcał kurek z wodolejstwem i ekran gasł. Zaczynały się zmagania z odstawianiem krzeseł i pochmurnym ciurkiem wracanie do sal.
Dyżurka
Było to pomieszczenie rozległe. O szóstej rano oddziałowa dokonywała codziennego układania pigułek i mikstur. Na tacki z nazwiskami domowników, wędrowały zaordynowane leki. Ci, którzy mogli zjawić się w niej o własnych siłach, otrzymywali bandaże, plastry i ligninę. A ci, którzy nie wychodzili z łóżek, czekali na pielęgniarki w salach.
Pomiędzy siódmą, a śniadaniem o ósmej, stawała się pomieszczeniem socjalnym. Przemieniona w izbę do prowadzenia swobodnych rozmów, odizolowana od dźwigania i podmywania, zmieniania podkładów i prowadzenia do ubikacji, od wylewania nocnej zawartości kaczorów i opróżniania podsuwaczy, od sprzątania, odkurzania i wyrzucania rzeczy zbędnych do zbiornika na gałgany, tchnęła odprężeniem.
Zziajane pielęgniarki i salowe uwalniały się tu od wysłuchiwania ciągle tego samego repertuaru skarg, plotek i pomówień, wyzwalały od wdawania się w nieistotne spory pomiędzy zwaśnionymi mieszkańcami, od bycia ich mediacyjną spluwaczką, od wysłuchiwania ich zwierzeń, orzekania o czyjejś winie i stawania się sprawiedliwą stroną konfliktu.
Równo z zakończeniem porannych toalet, od siódmej do rozbieganych godzin karmienia tych, co nie byli w stanie dojść do jadani, podnieść się z łóżka, ruszać ręką, chwycić za talerz bez rozlewania zupy, czy przełykać bez pośrednictwa wężyka, dyżurka przepoczwarzała się w lokal oderwany od pracy, a zbieżny ze słownym masażem.
Brudownik
Było to zapasowe królestwo oddziałowej, wnęka z pudłami zastrzyków, strzykawek i bielizny na zmianę, z ostemplowaną pościelą dla ostemplowanych ludzi, istot noszących na sobie przyszły numer kwatery. Był to bezpieczny deptak dla karaluchów, istna promenada, miejsce przechowywania basenów, szczotek i odkurzaczy.
Kąpiel
Kiedyś godne zazdrości kobiety, dawno temu ogniste dziewczyny, podlotki z własnymi zębami, rozpaplane w botanicznych ogrodach, przepojone młodością i ochotą na zmierzenie się z życiem, wypełnione planami, zajęte beztroskim chodzeniem na randki z „tysięcznym jedynym”, płaczące, niekiedy bez powodu, a niekiedy z powodem, którego już nie pamiętały, korytarzem, prosto w objęcia łazienki, rykszami na kółkach, mknęły babcie.
Okryte frotowym ręcznikiem, drżące z zimna, siedziały przy wannie, czekając na kąpiel i być może po raz pierwszy w życiu czuły się jak królowe; być może nikt przedtem nie dbał o nie tak.
Ich młodość przeszła za szybko. Zamiast życia miały próby ogniowe i skąpe szczęście na wykoślawionych koturnach. Zanim zdążyły naistnieć się do syta, spadły na nie zadania ponad wszelką wytrzymałość. Skończyła się ich poezja i bujanie w obłokach, ogrody i marzenia o chłopakach, a zaczęły pieluchy i bóle stawów. Zaczęły wędrówki po utrapieniach i włóczęgi po codzienności.
Zrozumienie
W dni wolne od znieczulicy przybywali do Domu krewni, by zaliczyć test z miłości bliźniego. Wzrokiem tłustym od pociechy wychwytywali każdą najmniejszą, niepokojącą zmianę. Jednak te zatroskane tabuny specjalistów od załamywania rąk szukały ich nie w siostrze, mężu, czy staruszku, ale w szafach z bambetlami, na ścianach, gdzie, stwierdzali ze zgrozą, ostatnio było gęściej od malowideł, srebrnych lichtarzy, pozłacanych łyżek, porcelany cenniejszej od posiadaczy. Zanim zdobyli się na męstwo, by wujka, babcię, czy matkę ucałować i zapytać o samopoczucie, upewniali się, co z Malczewskim i gdzie, do diabła, podziewa się obraz Boznańskiej.
Staruszek gmatwał się w zapewnieniach i przeprosinach. Jak uczniak przyłapany na wagarach, był wystraszony, że na dobre rozgniewał zięcia, który w odwecie da mu popalić, zemści się na nim, ofiarowując wnukowi zero wszelkich wizyt. Obawiał się, że dzieciak będzie miał od tej chwili dodatkowe zajęcia, tenis, angielski, korepetycje z komiksów lub alergię na Dom.

Marek Jastrząb
Pisarz, publicysta
Niektóre publikacje Autora są do pobrania w Bibliotece Studia Opinii
źródła obrazu
- jastrzab: BM
Piękne, gdyby nie było takie smutne.
Czy to rekonstrukcja z pamięci czy opis tego co teraz?
Mam własne obserwacje z takiego domu w którym egzystuje aktualnie mój brat – jest podobnie. Wraca temat eutanazji – osobiście jestem za.