Marek Jastrząb: Zapiski honorowego stażysty10 min czytania


03.05.2024

Spotykaliśmy się, gdy zadecydowano, że ma zostać moim pacjentem. Liczono, że jako praktykant popełnię tradycyjne błędy wynikające z pychy. Dano mi go do obróbki, bym się wywrócił i zmienił stosunek do medycyny. W swojej zarozumiałości sądziłem, że to ja przeprowadzam na nim studia, to on jest moim preparatem, naddaje się mojej woli, ulega mi, abym mógł go przeanalizować i wyleczyć, poznać i przekształcić w tryskającego zdrowiem wariata.

*

Z biegiem tygodni, doradzałem mu to lub tamto. To lub tamto wmawiałem jako pewnik. Ale, zanim się ku temu miało, powolutku trawiłem zmyślne opowiadania, usypiające fidrygałki dotyczące jego dzieciństwa, fabularne drzazgi i trociny wydobywające mu się z rozklekotanych wspomnień, refleksje, obchodzące innych tyle, co zeszłoroczny śnieg.

Pamiętam szok, z jakim zniósł pierwsze zetknięcie z chorymi. Z początku lękał się ich reakcji, ich sposobu myślenia, jednak później, gdy spostrzegł, że niczym nie różnią się od niego, zaczął patrzeć na nich bez obaw.

Teraz dosyć łatwo rozumiem podobnych do niego. Sprawiał na mnie dodatnie wrażenie. Podobała mi się jego nieustanna gotowość do rozdawania uśmiechów, stanowcza chęć bycia otwartym na konwersacje, na unikanie kolizji ze światem, padołem, który zdawał się mu nie przeszkadzać.

To fakt, że część z nich była kulawa na głowę. Ale nie wszyscy. Niektórzy byli jego przyjaciółmi, z niektórymi chodził na przechadzki. Razem tworzyli dźwięczny akcent w przyrodzie, wspólnie cieszyli się, że jest im niezgorzej i są jeszcze żywi.

Lecz im dłużej tu pracowałem, tym szybciej zdawałem sobie sprawę, że o podobnych ludziach mówi się z drwiącym patosem, bo kiedy wdzierałem się do jego wnętrza, nawiązywaliśmy całkiem szczerą rozmowę. Stopniowo, razem z upływem jednakowo monotonnych miesięcy, zmieniałem mu zapatrywania. Krok po kroku i w coraz większych dawkach, wsączałem mu do głowy nowe porcje praktycznych porad, jak ma żyć, by go lubiano. Usiłowałem napomykać mu, że coś takiego, jak prawda, istnieje. On jednak protestował. Z maniackim uporem udowadniał, że we wszystkim należy upa­trywać zmowy i nieustannie wietrzyć podstępy. Zachowywał się niczym dożywotni bobas zdziwiony faktem, że nikt nie mdleje z entuzjazmu, gdy słyszy jego wypowiedzi; knowania i jątrzenia, były dla niego tak bezsporne, że nie wyobrażał sobie istnienia bez nich. Nie dopuszczał więc do siebie innej myśli niż ta, iż jest akurat odwrotnie: spiski istnieją!

*

Początkowo na odczepnego, a później stale, wsłuchiwałem się w jego zwierzenia. Mogłem się wtedy przekonać, jakie w nim zaszły dewastacje. Stracił apetyt. Jeżeli niegdyś podbiegał do mnie prosząc o papierosa lub abym zaniósł mu kawę na taras, jeżeli patrzył mi w oczy z wiernopoddańczą ufnością, był przystępny i skory do odwzajemniania żartów, to niedługo potem zmarkotniał, skapcaniał i schował się w sobie.

*

Z notatek, które uchyliły mi rąbka jego tajemnicy, zezwoliły znaleźć się w zasięgu prześladujących go myśli, które wiodły mnie po drożynach i duktach jego skojarzeń wywnioskowałem, że przez cały ten okres traktował moje wywody jako próby zbratania się z nim. Jako wrogie i podstępne chwyty, metody wtargnięcia w jego intymność. Badania czynione tylko po to, by mógł wyznać, że nic o nim nie wiem, że nie potrafię mu pomóc, gdyż moja uczoność jest zawodna.

Z notatek, które po nim zostały w szafce, dowiedziałem się więcej, aniżeli podczas terapeutycznych sesji. Sesje te prowadziły nas w równoległą obserwację, wiodły do obustronnej niewiedzy nazywanej pewnością.

Impresja

Nadszedł czas urządzania się w nowym pokoju, szukania świeżych znajomości, upalny okres jeżdżenia gdzie bądź. Ale najczęściej pochłaniało mnie beztroskie pomykanie po nieoświetlonym osiedlu, jeżdżenie pomiędzy betonowymi uliczkami, ich środkiem lub wyasfaltowanymi alejkami chodników. Byłem wtedy zauroczony zazdrosnym staniem w cieniu drzew, tuż pod nieznanym balkonem czy oknem pełnym gwaru. Wreszcie nastąpił długo wyczekiwany okres wsłuchiwania się w ton i rytm rodzinnych rozmów, sporadycznych sprzeczek, przekomarzań i cichnących burz. A sylwetki ludzi zgromadzonych przy stole o zapachu kolacji, zmuszały mnie do rewizji poglądów na życie, które wiodłem dotąd.

Kiedyś jednak, wróciwszy z nocnej wyprawy, zmęczony jak nigdy, uwaliłem się na łóżko i zapadłem w sen. Ustawicznie ten sam, ciągle niezrozumiały, ze ślepym facetem, którego nie poznawałem z początku, ale później – owszem. Bo kiedy znalazł się poza moim wzrokiem, musiało mu się wydawać, że jest bezpieczny i już go nie obserwuję. Naraz jego postać nie była jak przed chwilą: dumna i nonszalancka. Mógłbym przysiąc, że stała się przywiędła, stłamszona, tak autentyczna w swojej niepewności, jak gdyby uszła z niej dotychczasowa agresja. Jak gdyby w trakcie mary ulotniła się złośliwa szybkość laski, którą energicznie, nerwowo, wściekle obstukiwał ściany i którą, niby maczetą, torował sobie drogę przez dżunglę korytarza. A kiedy tylko zamykały się za nim drzwi do pokoju, razem z nim, przygarbionym i znikającym we mgle, jego twarz przestawała rozbłyskiwać nieoczekiwaną jaskrawością odprężenia.

W końcu ja też zapragnąłem odetchnąć, pozbyć się przestrachu, zachowywać się swobodnie, jak gdyby koszmar naszego spotkania należał już do atrybutów przeszłości. Niesympatycznych incydentów, groteskowych zdarzeń, epizodów wspominanych po latach z pobłażliwą nostalgią.

*

Do teraz nie mam pojęcia, skąd o tym wiem. Może przeczucie, może jakiś dodatkowy zmysł, w każdym razie było to intensywne wrażenie, jakiego doświadczam za każdym razem, kiedy wydaje mi się że widzę to, czego nie widzę.

Wykład o chorobach

Mylny to pogląd, że każdy zdrowy, to drań, a choroba jest dobrodziejstwem. Jest niczym książka, która miała być zbiorem nieskomplikowanych zapisów, a pod wpływem natręctwa przemyśleń i płodozmianu lekarstw, zamiast cofnąć się i zniknąć bez śladu, nie ustępuje i nadal ma podskórną aktywność, nawroty i przesilenia, wiry i narastania wykrzywiające twarz.

*

Ma swoje pory życia: zwiastuny i epilogi. Czasami wygląda niewinnie, na przejściowy katar, którym nie warto się martwić, chrypkę tłumaczoną przeciągami. Ale niby rozdział książki, który miał być jej zwieńczeniem, a nieoczekiwanie przeradza się w jej ciąg dalszy i okazuje się, iż jej pointa będzie w odcinkach, tak chrypka, lub katar, są forpocztą grypy z powikłaniami: wieszczą zapalenie płuc, lub wadę serca.

Szczudła

Miałem znajomego, który wypisał się z mojego życia. Nazywałem go wybitną przeciętnością. Spotykałem go często. Za każdym razem przystawał obok mnie, łypał żwawym oczkiem i miłośnie lustrował wygląd swoich odnóży, a na jego twarzy zakwitała lękliwa rozterka.

Litość brała oglądać tego człowieka, który z odległości dwudziestu metrów sprawiał wrażenie normalnego, natomiast, gdy się przybliżał, z każdym krokiem stawał się odmieńcem.

Był to człowieczek niepozornego formatu. Nie szło ani się z nim pokłócić, ani przyznać mu racji: żart brał na serio, a sprawy poważne traktował nadzwyczaj lekko. Jedynie stanem swojej obudowy był obsesyjnie pochłonięty.

Zajmował się jakością goleni. Zwiotczałą i więdnącą urodą. Był to dla mnie człowiek opętany: wbrew oczywistościom, z uporem maniaka, utrzymywał się przy swoim mniemaniu, a wszystko, co mówił, dotyczyło zanikania. Inne tematy skreślał z ewidencji swoich zainteresowań. Uważał je za odciągające go od węzłowych problemów.

Były to z jego strony wstępne przymiarki do zadania mi pytanka o to, co z nimi. Frasobliwe czółko miał najeżone wyczekującym strachem.

– Nogi, jak nogi, nic im nie brakuje – mówiłem, by go uspokoić. I dodawałem, że niejeden chciałby mieć takie.

Lecz nie było sposobu, by go przekonać: obsesyjnie upierał się przy swoim zmartwieniu. Długo i zawile opowiadał, że mu chudną, a mięśnie kurczą obwody, że w domu mierzy nogi i za każdym razem wynik jest gorszy, niż ostatnio.

– Schną – oznajmiał z triumfalną satysfakcją, przy czym klepał się po pękatym brzusiu i podrygując, szedł dalej, ja gdyby nigdy nic.

*

Trudno rzec, co z nim było później. Słyszałem jedynie, że potem chodził po mieście i ględził każdemu, kto się tylko nawinął, o swoich więdnących kończynach; miał zwyczaj zaczepiać obcych przechodniów, których nigdy przedtem nie widział i których on sam nic a nic nie obchodził, by dowiadywać się od nich, czy już widać po nim zaniki, czy mu już najwyższa pora przestać chodzić.

Reprymenda i bilans

Wyjeżdżała z nimi do lasu, pchała ich wózki na świąteczne spacery, pokazywała im drzewa, kierowała spojrzenia na kwiaty. A kiedy jechali, wpatrzeni w chmury, gdy zwierzali się, że jest im ciężko, że nie potrafią się odnaleźć, kręciła się nerwowo i poważniała. Zapewniała, że choć rozumie, dlaczego nagromadziło się w nich tyle malkontenctwa, to jest zniesmaczona ich dezynwolturą w przedstawianiu opinii o czymś, o czym nie mają pojęcia.

Są ludzie, którym do całkowitego nieszczęścia potrzeba stosownej oprawy. Sami z siebie nie potrafią być przygnębieni w sposób wiarygodny. Cierpią nieudolnie, po łebkach i na pokaz. W ich roztkliwieniu brakuje ikry, autentycznego entuzjazmu, furii, odrobiny ochoty na skromniejszy spazm, a ich tragedie, prują się i rozłażą w szwach. Ze wstrętem więc przypatruje się ich nietrafnym manifestacjom powstałym na skutek zbyt rozrzutnego wylewania łez na śmietnik.

Choć na ogół wiedzą, że trzeba się wspierać i nadal wierzą w powrót do zdrowia, to przecież za prędko zrezygnowali z walki. Według niej, ich opowiastki są nie na miejscu. Wyraża więc kategoryczną dezaprobatę wobec żartów z nieszczęścia. Sprzeciwia się im, ponieważ ich cierpienie jest drwiną z autentycznego.

Więc z przykrością zawiadamia, że dzięki Bogu ma jeszcze zdrowy rozsądek pozwalający jej odróżnić szczere zwierzenia od pozerstwa. Niniejszym oświadcza, że zaczyna ją drażnić lekkość, z jaką przychodzi im użalanie się na zły los, fatum, czy inne usprawiedliwianie własnej bezradności. Sądzi, że ich wyobrażenia o własnych tragediach są przesadne.

Co prawda znajdują się w nietowarzyskim nastroju. Wprawdzie nauki i nawyki wysnuwane z poprzedniego życia, prowadzą ich odmiennymi drogami. Jakkolwiek świat potraktował ich nie tak, jak by chcieli, nie dał im tylu zabawek, ile pragnęli, zlekceważył ich, wpędzając w gorzkie żale i smętne rozważania; choć wie, że część z nich już nigdy nie będzie chodzić, to niech zauważą, że prócz ich zgryzot, są na świecie ludzie, którym powiodło się jeszcze gorzej. Dostali zgrzebne przytulanki, słońce znają tylko z bajek, sukcesem jest, gdy mogą samodzielnie odwrócić się na drugi bok i wiele by dali, by choć w ten wózkowy sposób być w lesie. Toteż radzi im zachowania miary. Egoizm bólu przesłania im odkrycie tej prawdy, że jakiekolwiek cierpienia są sprawą indywidualną. Osobistą, gdyż liczy się proporcja i dystans do własnych odczuć.

Mimo to da radę z nimi żyć. Lecz jak, sprawa to indywidualna. Można się turlać po zawiściach, szlajać po zacietrzewieniach, trawić czas na szukanie winnych, zamykać się w pretensjach do garbatego. Ale to niedobry styl. Dobry, polega na rozumnym pogodzeniu się z postępującymi nieuchronnościami. Z biologią narastających ograniczeń.

Byłoby więc dobrze, gdyby zrobili zestawienie. Prywatny bilans zalet i wad; zamiast bredzić o nieszczęściach, mogliby sporządzić listę miejsc, w których byli, książek, które czytali, powiesić ją na widoku i codziennie konfrontować z listą gorzej chorego. A wtedy okaże się, że ich narzekania są niedorzeczne.

Marek Jastrząb

Pisarz, publicysta

Niektóre publikacje Autora są do pobrania w Bibliotece Studia Opinii

 

źródła obrazu

  • jastrzab: BM