Andrzej Lubowski: Zombie wiecznie żywe6 min czytania


12.08.2024

Po zakończeniu 2 wojny światowej Moskwa należała do najgorętszych orędowników stworzenia państwa żydowskiego. Andriej Gromyko wygłosił w tej sprawie płomienną mowę w ONZ. ZSRR uznał dyplomatycznie Izrael wcześniej niż uczyniła to Ameryka. Gdy państwo żydowskie broniło się w 1948 przed inwazją Arabów pierwsza pomoc wojskowa przyszła z Czechosłowacji. Z czasem sympatie Kremla zmieniły się radykalnie. Postawił na Arabów jako swój przyczółek na Bliskim Wschodzie. Początek frontalnego ataku na Izrael to katastrofalny dla Moskwy wynik wojny sześciodniowej. W ślad za czołgami, które poradziły sobie bardzo kiepsko, poszła zmasowana propaganda. Tej nie można odmówić sukcesu, skoro jej echo brzmi głośno na amerykańskich i nie tylko amerykańskich kampusach i towarzyszy nieprzerwanie wojnie w Gazie.

W witrynie „Listy z naszego sadu” ukazał się, w tłumaczeniu Małgorzaty Koraszewskiej, obszerny esej, który pomaga zrozumieć genezę prostego w sumie mechanizmu, dzięki któremu bezrefleksyjny i brutalny anty-syjonizm kremlowskiej produkcji przetrwał zawieruchy historii i kwitnie dziś w obiegu zachodnich społeczeństw. Autorka eseju, Izabella Tabarovsky, urodzona w ZSRR, absolwentka historii na Uniwersytecie Harvarda, zajmuje się historią i gospodarką Rosji i Europy Wschodniej w Kennan Institute. 

Aby sprzedawać światu uwodzicielską wizję ZSRR jako orędownika światowego pokoju, i USA „ziejących chęcią wojny”, Stalin posługiwał się z pozoru niezależnymi, a faktycznie finansowanymi i kierowanymi z Moskwy zagranicznymi organizacjami związkowymi, młodzieżowymi, stowarzyszeniami kulturalnymi, etc.

Pod koniec lat 50 w Moskwie zaczęła się umacniać wiara, że „zimną wojnę można wygrać w Trzecim Świecie”. W strategii Chruszczowa Moskwa oferowała temu światu nie rewolucję proletariacką, ale kupować jego lojalność. Starała się także odgadnąć, co motywuje niekomunistyczną Nową Lewicę. Nie umknęło jej uwadze, gdy w październiku 1967 r., 50 tysięcy amerykańskich studentów protestując w Waszyngtonie przeciwko wojnie w Wietnamie przy okazji składało hołd Che Guevarze. Moskwa widziała w nim „odważnego, ale niekompetentnego partyzanta”, lecz gdy sondaż wykazał, że więcej amerykańskich studentów „identyfikowało się z Che niż z jakąkolwiek inną postacią, żywą lub martwą”, mit Che włączono do „kampanii przeciwko amerykańskiemu imperializmowi”. 

Gdy sowieccy Żydzi zaczęli domagać się prawa do emigracji, a diaspora żydowska z całego świata przyłączyła się do kampanii w ich imieniu, syjonizm urósł w Moskwie do rangi wroga zagrażającego jej interesom ze wszystkich stron równocześnie. W głowie szefa KGB, Jurija Andropowa, syjonizm stał się globalną siłą antysowiecką, a jedynym sposobem, aby z nim walczyć stał się globalny atak. Wcześniej zbudowanego ekosystemu gotowego potępiać wszystko, co zachodnie można było użyć jako wehikułu upowszechniania także nowych, antyizraelskich idei.

Taborovsky pokazuje wiele przykładów takich działań. W listopadzie 1967 roku, gdy nie opadł jeszcze kurz po wojnie sześciodniowej, w czasie obrad Światowej Rady Pokoju Herbert Aptheker, weteran Amerykańskiej Partii Komunistycznej przedstawił konflikt arabsko-izraelski jako zderzenie „imperializmu i kolonializmu” z „wyzwoleniem narodowym i postępem społecznym”, utożsamił Izrael z nazistowskimi Niemcami, zaś Żydów obsadził w roli okupantów i oprawców. Jego przemówienie wiernie podążało za logiką i frazeologią propagandy sowieckiej. Dokumenty końcowe konferencji oskarżały Izrael o cyniczne naruszenie wszystkich „standardów ludzkiej przyzwoitości” i nazywały palestyński terroryzm „sprawiedliwym i uzasadnionym”. To wówczas narodził się język i narracja które zalały z czasem amerykańskie kampusy i starannie pielęgnowane przetrwały do dziś.

Na licznych konferencjach sponsorowanych przez Moskwę zachodnia lewica miała okazję zetknąć się z bohaterami rewolucji z Trzeciego Świata. To na nich – pisze Tabarovsky- z palestyńskich terrorystów czyniono celebrytów i stawiano na równi z bojownikami przeciw apartheidowi, z gwiazdami francuskiej lewicy i amerykańskiego ruchu antywojennego. To na tych spotkaniach, szczodrze finansowanych przez Kreml, kształtowały się wspólne narracje i formowały globalne sieci podobnie myślących. W tym ekosystemie bycie antysyjonistą i antagonistą Izraela stało się równie ważnym wyznacznikiem przynależności, jak sprzeciwianie się imperializmowi, kolonializmowi, rasizmowi, kapitalizmowi i apartheidowi.

Sowieckim inwestycjom w jej wizerunek i karierę zawdzięcza znaczną część swojej sławy Angela Davis – długoletnia członkini CPUSA i ruchu Black Power, dziś ikona antyizraelskiej lewicy. Po drugiej stronie Atlantyku produktami sowieckiego ekosystemu są tacy politycy jak George Galloway, który dzień upadku ZSRR nazwał najgorszym dniem w swoim życiu czy Ken Livingstone, były burmistrz Londynu, który za pieniądze Muammara Kaddafiego wydawał tygodnik systematycznie popierający Organizację Wyzwolenia Palestyny i demonizujący Izrael jako reinkarnację nazistowskich Niemiec.

Na Szczycie Państw Niezaangażowanych we wrześniu 1973 roku w Algierze, wtedy, gdy Castro publicznie zerwał stosunki z Izraelem, gościem był Sekretarz Generalny ONZ Kurt Waldheim, były nazista, który brał udział w zagładzie 2000-letniej społeczności żydowskiej w Salonikach. Dwa lata później przewodniczył przyjęciu rezolucji ONZ „Syjonizm jest rasizmem”. Każde forum było dobre do ataku na Izrael. Deklaracja konferencji ONZ w sprawie Międzynarodowego Roku Kobiet w Mexico City w 1975 r.  wzywała do wyeliminowania syjonizmu wraz z kolonializmem, neokolonializmem, apartheidem i dyskryminacją rasową. Na szczycie państw niezaangażowanych w Hawanie w 1979 r. Fidel Castro prezentował syjonizm jako jedną z głównych przeszkód dla aspiracji krajów postkolonialnych i jako wroga pokoju. Podczas wojny irańsko-irackiej, która wybuchła w 1980 r., oba kraje oskarżały się wzajemnie o to, że są marionetkami „międzynarodowego syjonizmu”.

Upadek ZSRR przyhamował rozrost lewicowego ekosystemu Trzeciego Świata. Zabrakło i sowieckich pieniędzy i siły organizacyjnej. Wiele lewicowych publikacji zbankrutowało, wiele lewicowych karier zakończyło się lub skorygowało kurs. Z nostalgią wspominano przeszłość i hojność towarzyszy z Moskwy. Aktywiści i intelektualiści, którzy dorastali w sowieckim ekosystemie, przekuli swoje internacjonalistyczne doświadczenie w udane kariery akademickie, dziennikarskie i polityczne, przekazując wpajany latami przez Moskwę „intelektualny ładunek” następnemu pokoleniu studentów i zwolenników.

Liberalna Ameryka przespała to wszystko. Wygrała zimną wojnę, ale nie zadała sobie trudu rozbrojenia i zdyskredytowania idei, którym się sprzeciwiała, tak jak to uczyniła po pokonaniu nazistowskich Niemiec. Zbyt wielu amerykańskich intelektualistów było z gruntu lewicowcami lub miało lewicowych rodziców by przyjrzeć się bliżej moralnemu i fizycznemu rozkładowi pokonanego imperium. Trzymanie się sowieckiego języka walki z syjonizmem świadczy również o jego trwałej użyteczności jako narzędzia politycznego. Przez całą zimną wojnę ideologia ta pomagała jednoczyć aktorów politycznych o diametralnie różnych programach. Dziś jest podobnie. Anty-syjonizm pozwala zachodniej lewicy sprzymierzać się z dżihadystami, którzy sprzeciwiają się wszystkiemu, co postępowa lewica nosiła dumnie na swych sztandarach. Bolesną ironią historii jest fakt, że ideologia ukształtowana przez nieliberalne, antyzachodnie i antydemokratyczne reżimy mające na swoich rękach krew milionów ludzi przedstawia się młodym Amerykanom jako główny paradygmat rozumienia świata.

Ameryka, przypomina Taborovsky, to, oczywiście, nie Związek Sowiecki i wiele można zrobić, aby walczyć z zatęchłą propagandą. Każdy trzeciorzędny horror pokazuje, że walka z zombie to niewdzięczna robota. Ale – konkluduje – nie robienie niczego to jeszcze gorsza opcja.

Andrzej Lubowski

Polski i amerykański dziennikarz i publicysta polityczno-ekonomiczny.

 

One Response

  1. jrk 14.08.2024