02.12.2024
Od czasu, gdy założono Klub Miłośników Prawdy i kiedy w niedługi czas po jego rejestracji, pojawił się nowy, też z prawdą w tytule i też zarejestrowany, tyle że z dodatkiem słowa ”szczerość”, prezesi obu bliźniaczych organizacji ustalili na wspólnym i tajnym posiedzeniu, że nie będą się naparzać na serio, tylko stwarzać pozory zażartej walki. Orzekli, że nawet gdyby doszło do wymiany obelg, wszystkie groźne poczynania będą miały przebieg na niby zaciekły. Doszli do wniosku, że w ich interesie jest dzielenie się władzą i niewyrządzanie sobie krzywdy. Ponieważ nie w tym rzecz, by się kłócić, ale w tym, aby nadal móc ją sprawować i by nikt nie wskoczył na ich miejsce. Toteż, podkreślono, w tym celu należy co jakiś czas urozmaicić ją poprzez wymianę rządzącej ekipy. Natomiast psioczenie na poprzedników zaleca się jak najbardziej. Wytykanie błędów abdykującemu personelowi, zwalanie winy na nieociągnięcia i zaniechania ustępującej ekipy, też byłyby wskazane, albowiem jaki jest sens w rządzeniu bez piętnowania opozycji?
*
Sporządzono więc stosowną umowę względem zabezpieczenia koryta. W myśl tejże, łajba pozostać miała ta sama, jeno jej załoganci poszliby w odstawkę. I nakazano, by wodzowie pozostali niewinni, a na wybrane pionki tonącej łajby zrzuci się wszelkie koszty bezprawia.
*
Pierwszy razem ze swoim zastępcą uznali, że nie ma przeszkód. Napomykali, że rozmowy z przeciwnikiem są konieczne, a nawet nieodzowne, gdyż jest on wycieńczony tradycją ataków, do szczętu osłabiony, ledwie dycha i trzeba go wspierać, aby do reszty nie skapcaniał. Bo co by to było, gdyby nagle go nie było? Z kim by walczono? Tym bardziej, że naród przyzwyczaił się do napastliwych bijatyk i mało kto wyobrażał sobie, że ich zbrakło; słowne zapasy stanowiły żelazną rozrywkę, a językowe kuksańce odbijały się od murów, ścian i plenarnych sal. Nienawistna mowa bulgotała w co gorętszych przełykach. Z każdej strony politycznej areny wyłaniały się rozdrażnione twarze i zaciśnięte pięści.
*
Litość brała, jak go skopano. Żal było patrzeć na niego. Po sejmowych krużgankach przemykał się żwawym chyłkiem, z podkulonym wzrokiem zapatrzony w podłogę. Bez obstawy, skazany na poszturchiwania tej części narodu, która nie podzielała jego poglądów, zmuszony do wędrowania na koniec kolejki, obawiał się pozbawienia imitacji czci, ośmieszającego zdzierania spodni i klapsów na goły tyłek oraz humanitarnego linczu. Ale gdy dostrzegł, że nie czeka go żadna przykrość i gdy upewnił się, że co głupiego powie, nie zmyją mu głowy, a przeciwnie, z każdym nowym wygłupem odzyskuje rezon i tytuł geniusza rozsądku, wrócił mu animusz, świat nabrał wesołych kolorków i przestał się trząść w posadach. A razem z animuszem, przytarabaniło mu się uśmiechnięte i roziskrzone wejrzenie człowieka przekonanego do swoich racji.
*
Podczas jednego ze spotkań, głos zabrał wybitny intelektualista w stanie spoczynku. Został on oddelegowany do umniejszania, zagłaskiwania i, w efekcie – bagatelizowania konfliktów zachodzących na styku antagonistycznych grup. Nikt nie chciał podjąć się tego zadania, że zaś były jajogłowy został wytypowany do roli ochotnika, nie miał wyjścia i musiał być ugodowcem.
Tu warto wspomnieć, że w prywatnych i nadzwyczaj poufnych rozmowach, jego znajomi wyrażali się o nim z przekąsem i pogardliwie: „kurek na dachu”, „chorągiewka” czy „obojnak”, ponieważ poglądy miał rozlatane i uzależnione od okoliczności. Na ogół bano się mówić przy nim cokolwiek, ponieważ trudno było wyczuć, jak to cokolwiek zrozumie i czy nie wypaczy intencji. Toteż profilaktycznie i zawzięcie go omijano.
W ramach dygresji przypomnieć wypada, że początki kariery miał nierokujące w żadną stronę i przez długi czas brano go za prymitywa nie potrafiącego zliczyć do trzech. Nic nie zapowiadało, że w hierarchii mózgowców skoczy mu pomyślunek wyżej, niż przeciętnej pchle konto. A jednak stało się tak właśnie i już za nieboszczki komuny, wiódł prym wśród umysłowej biedoty.
Zrazu odznaczał się łagodnymi napadami demencji. Lecz niedoskonałość tą potrafił przekształcić w zaletę. Gdyż krainę tej bajki opanowała powszechna skleroza. Nastała moda na zapominanie, dlaczego i po jakiej stronie kto i z kim walczy. Na wszelki wypadek działał więc po obu stronach barykady: jako entuzjasta reżimu w dzień, a wieczorami – w podziemiu. I ta pieczeniarska zaleta okazała się bardzo przydatna w przyszłych bojach, gdyż w razie przyłapania na kłamstwie, nie miał oporu w zaprzeczaniu temu, co przed chwilą twierdził. Z czasem ta przywara nasiliła się w nim i z biegiem lat zrosła się z jego przyzwyczajeniami tak wyraźnie, że zaczął uważać ją za stan całkiem naturalny. Do tego stopnia, że nie mógł się nadziwić, iż podczas gdy obie są słuszne, zdarzają się ludzie optujący wyłącznie za jedną.
*
Znalazłszy się na trybunie, sondażowo i ze wszech miar zamaszyście westchnął. Po czym łypnął na salę lepszym bielmem. Gdy zaś burza zdawkowych oklasków przeszła w stupor oczekiwania, zaczął od stwierdzenia, że jest nieklawo i trzeba coś uczynić, by było super.
Oznajmił, że co za dużo, to niezdrowo i zachodzi pilna potrzeba, by spasować. Tym bardziej, że dotychczasowa populacja wyborcza poczęła wierzgać i domaga się rozliczeń. Pojawiają się zastrzeżenia co do szybkości wsadzania do pierdla. Mnożą się wątpliwości wobec skuteczności niektórych członków, toteż stwierdził, że zachodzi prędziutka konieczność wprowadzenia kosmetycznych zmian.
Jesteśmy skazani na porozumienie – kontynuował. Nie mamy wyjścia: z przykrością to mówię, lecz nadal obowiązuje nas konstytucja, demokracja i inne pierdoły.
Ale uspokójcie się: prawdą też jest, że to my stawiamy warunki, że to od naszego zaangażowania zależy kształt umowy. Wytyczmy więc zasady, wedle których nam przypadnie wszystko, a im figa.
Tu dodał: aczkolwiek chcąc być demokratami, musimy postępować z troską i subtelnością. Pochylać się nad człowiekiem, by w świat poszła wieść, że jesteśmy sakramencko wrażliwi na przestrzeganie procedur,
Jak dotąd, działamy źle: zanadto powolutku, a takie działanie hamuje procesy naprawcze. Trzeba więc nam podchodzić do bilansów sposobem nie całkiem delikatnym: bez ceregieli.
Nie możemy dać się złapać w pułapkę daremnej elokwencji. Kupry nam ugrzęzną w banałach, zabrniemy w mętne dywagacje i zbędne gadki do Władka! W jakieś kołowanie po ścianie i bezpłciowe szczebioty idioty.
Nasz problem z opozycją, to nie dmuchanie w kijaszek! Póki co, jest to nasz przeciwnik i trzeba go pokochać, jak dożywocie!
Powiało konsternacją i i zaległa rzęźliwa cisza. Oczy zebranych były wlepione w mówcę. Tylko Główny wyglądał na znudzonego. Wiedział, że co było do przeprowadzenia, to już obgadał ze sobą i przyznał sobie rację.
Marek Jastrząb
Pisarz, publicysta
Niektóre publikacje Autora są do pobrania w Bibliotece Studia Opinii
źródła obrazu
- jastrzab: BM