2013-01-02. Oto kolejny wielki tekst Alika z jego wspaniałej, pełnej dystansu wobec rzeczywistości, pełnej ironii, przez durniów i zakompleksione miernoty intelektualne atakowanej książki. Czytajcie, smakujcie pyszną frazę mistrza polszczyzny i zastanówcie się nad Jego gorzką refleksją…
Wy – kierujemy te słowa do „krytyków” – nigdy tak nie będziecie potrafili.
Od roku 1988 reżim zaczął wyraźnie się cofać w stosowaniu represji. Prawdę mówiąc zaczęliśmy działać całkiem jawnie. Z Jolą Łopuszyńską jako delegacja podziemnego SDP poszliśmy do prezesa Radiokomitetu, Janusza Roszkowskiego z żądaniem (!) anulowania negatywnych skutków weryfikacji i przywrócenia dziennikarzy do pracy. W „Tygodniku Kulturalnym”, organie ZSL, zacząłem wraz z niezweryfikowanymi kolegami, Jackiem Snopkiewiczem, Stanisławem Tymem, Andrzejem Zakrzewskim (zmarłym niedawno ministrem), Zbyszkiem Bieńkowskim i wieloma innymi pisać już pod nazwiskiem, prawie bez ingerencji cenzury. Naczelny, Stanisław Marat, postarał się przekształcić „Tygodnik Kulturalny” w ogólnopolski organ inteligencji, nie tylko wiejskiej. Dla władz ZSL, późniejszego PSL, pismo stawało się zagrożeniem, gdyż propagowało autentyczny program ludowy dla wsi: oświatę, spółdzielczość, nowoczesną agrotechnikę, zerwanie z klasowym charakterem partii chłopskiej. ZSL, jako przybudówka PZPR, nie mogła wyjść poza socjalistyczną doktrynę PGR-ów, jako przyszłości wsi. Z kolei PSL miało i ma szansę utrzymania się na politycznej powierzchni jedynie przy niskim poziomie polskiego rolnictwa, jako partia obietnic i stałego domagania się pieniędzy dla chłopów. Jakakolwiek autentyczna reforma rolnictwa była i jest dla elity władzy PSL zagrożeniem bytu. Dlatego „Tygodnik Kulturalny”, pismo odnowy wsi, musiał polec dla dobra polityków z ulicy Grzybowskiej.
Do PRL przyleciał Zbigniew Brzeziński z wizytą rodzinną – jest kuzynem Andrzeja Romana, u którego się zatrzymał. Zorganizowaliśmy „tajne” spotkanie dziennikarskie u Anki Borkowskiej na ulicy Wilczej, w ogromnym mieszkaniu, gdzie mogliśmy się wszyscy, czyli czołówka dziennikarzy z prasy nielegalnej pomieścić. Brzeziński poprosił mnie później, na spotkaniu w cztery oczy u Andrzeja Romana, o szczegółowy opis aktualnej sytuacji politycznej w Polsce. Otrzymałem za ów raport serdeczne podziękowanie z Waszyngtonu, na firmowym papierze Departamentu Stanu. Nikt się jeszcze nie spodziewał, że wkrótce Brzeziński udzieli mi telewizyjnego wywiadu, gdy witaliśmy go już oficjalnie, jako TV „Solidarność” na lotnisku Okęcie.
Sylwester i Nowy Rok 1989 był pod znakiem pękania nieczułych lodów i przesądów światło ćmiących. Witaliśmy, jak przepowiadał Mickiewicz – jutrzenkę swobody. Znowu, jak w 1981 roku, ścierały się w PRL dwie siły społeczne, i to po obu stronach: pierwsza, dążąca do porozumienia i druga – na szczęście słabsza – do konfrontacji. Okrągły Stół był zwycięstwem politycznej mądrości Wałęsy i Jaruzelskiego, dla których perspektywa kolejnego powstania narodowego, co marzyło się ekstremistom zarówno w PZPR, jak i w „Solidarności”, byłoby krwawą łaźnią, przegraną Polski na wieki. Porozumienie podpisane 5 kwietnia otworzyło nowy rozdział historii, zapowiadający koniec PRL. Kontraktowe, półwolne wybory do Sejmu i nowo powołanego Senatu miały odbyć się 4 czerwca. Zaczęła działać redakcja radia „Solidarność” i nasza TV. Moim zadaniem było promowanie Andrzeja Łapickiego, który startował przeciw… Jerzemu Urbanowi!
Adam Michnik i Helena Łuczywo założyli „Gazetę Wyborcza, w pierwotnym zamyśle taki jawny, codzienny biuletyn „Solidarności”, będący kontynuacją „Tygodnika Mazowsza” w nowej politycznej sytuacji. Poszedłem do redakcji, która mieściła się na ulicy Iwickiej w budynku dawnego przedszkola. Wszystko w niej było malutkie, z wyjątkiem ludzi. Otrzymałem karkołomne zadanie: dawanie odporu „Dziennikowi Telewizyjnemu” (na zmianę z Romą Przybyłowską-Bratkowską). Trudność polegała na tym, że materiał musiał być gotów do druku o wpół do dziewiątej wieczorem, a „Dziennik” kończył się o ósmej. Zaczynałem pisać komentarz w czasie wiadomości sportowych, w drukarni Domu Słowa Polskiego czekał przy telefonie z magnetofonem dyżurny redaktor „GW”. Dziesięć po ósmej zaczynałem dyktować, „dając odpór” propagandzie sterowanej przez Jerzego Urbana. Rano Polska mogła tekst komentarza przeczytać i owa maszynka działała bezawaryjnie, aż do ciszy wyborczej. Podobną, choć nieco bardziej skomplikowaną techniką, nadawałem swoje korespondencje do Wolnej Europy. O określonej godzinie dzwonił do mnie z Paryża Maciej Morawski, witaliśmy się i na sygnał włączonego magnetofonu mówiłem ze stoperem w ręku tyle minut, ile miałem wyznaczonego czasu antenowego. Nagranie szło do Monachium, stamtąd do nadajnika w Portugalii, a wkrótce słyszałem swój głos przez radio, nareszcie nie zagłuszane, w Faktach – Wydarzeniach – Opiniach. Od rana do późnej nocy byłem na nogach: w radiu, telewizji, gazecie, to było wspaniałe, super, jakby powiedział Andrzej Wajda.
Wygraliśmy, co było do wygrania: 35 procent miejsc w Sejmie, 99 procent w Senacie. Łapicki wygrał, Urban poległ sromotnie. Zostałem sprawozdawcą parlamentarnym Radia Wolna Europa, wkrótce nadawałem z prawdziwej rozgłośni mieszczącej się przy ulicy Ursynowskiej. To były piękne dni. Byliśmy nareszcie we wspólnym domu, który zaczęliśmy uprzątać. Powstał OKP (Obywatelski Klub Parlamentarny) jako nadzieja odnowy Polski. Ustawa za ustawą w ekspresowym tempie likwidowały poprzedni ustrój polityczny i system gospodarczy. Sejm kontraktowy, w którym mieliśmy tylko 35 procent posłów, głosował karnie. OKP zawarł koalicje z tradycyjnie bezideowym ZSL (późniejszym PSL), które, jak zawsze, przyłącza się do partii będącej na fali, uzyskując w zamian dobrze płatne posady. Stronnictwo Demokratyczne, znoszące socjalizm nie z pobudek ideowych, lecz koniunkturalnych stało się sprzymierzeńcem naturalnym… Sejmowa PZPR też już miała dosyć socjalizmu, zwłaszcza że na gospodarce rynkowej i uwłaszczeniu sporo skorzystała.
Nadszedł 28 października 1989 roku, dzień pamiętny, gdy w TYP aktorka Joanna Szczepkowska mogła ogłosić:
– Proszę państwa, 4 czerwca 1989 skończył się w Polsce komunizm.
Nastała III Rzeczpospolita Polska, wolność i demokracja. Pojawili się zwycięzcy, o których walce nikt dotąd nie słyszał. Rozpadł się OKP. Stanisław Jerzy Lec stwierdził dawno temu: analfabeci muszą dyktować. No, i zaczęli. Rozkwitło życie polityczne i finansowe, zamarło życie umysłowe. Sprawdziło się spostrzeżenie Platona (Prawa 641 C), że kultura przynosi także i zwycięstwo, choć zwycięstwo czasem obniża kulturę. Nadeszła pora igrzysk, wszechobecnej rozrywki dla mas. Sztuka udała się na wewnętrzną emigrację.
W końcu znalazłem się w wielkim gronie ludzi wolnych, a zatem nikomu niepotrzebnych.
Ilekroć czytam dzienniki, pamiętniki, lub modne od jakiegoś czasu wywiady-rzeki z ludźmi, których znam od lat, tylekroć doznaję szoku poznawczego. Przecież oni są zupełnie inni w samoocenie niż w rzeczywistości! W jakiej rzeczywistości? Oczywiście w tej mojej, którą sam stworzyłem, wierząc, że jestem obiektywnym obserwatorem.
Uznajemy się za bystrych psychologów, będąc w istocie zwykle powierzchownymi behawiorystami. Widzimy i oceniamy zachowanie innych, dorabiając do tej obserwacji subiektywną interpretację motywów takiego, a nie innego postępowania. Gdy ktoś jest nam przyjazny, ocena bywa pozytywna, i odwrotnie. Nieświadomie (?) przyjmujemy, że okres historyczny, w którym nam się dobrze wiodło, był dla Polski korzystny, a fatalny wtedy, gdy na własnej skórze odczuwaliśmy bat systemu przemocy.
Potrafimy znakomicie racjonalizować własne czyny, w każdym konflikcie racje są po naszej stronie. Różnimy się jedynie stopniem samozakłamania i grubszym bądź cieńszym naskórkiem sumienia.
Nie ja miałem być bohaterem romansu, lecz PRL. Fragmenty moich wspomnień zamieszczanych w „Sztandarze” nosiły ów niegramatyczny tytuł Mój PRL. Faktów ani dat nie zmyślałem, autentyczni są ludzie i prawdziwe wydarzenia, w których uczestniczyłem. Niektóre dialogi zapamiętałem dosłownie, pozostałe są odtworzone „w duchu, choć nie w literze”. Pominąłem wiele osób, które odegrały znaczącą rolę w moim życiu i zdaję sobie sprawę, że mogą za to mieć do mnie pretensje, tak jak mnie jest przykro, gdy we wspomnieniach przyjaciół nie znajduję swojego nazwiska. Bywa i tak, że czytam pamiętniki bohaterów historycznych wydarzeń, a nijak nie mogę sobie przypomnieć ich obecności i bohaterskich działań w tamtych czasach i miejscach. Sprawdziło się to, przed czym przestrzegał mnie profesor Janusz Tazbir: „Świadkowie historii, w przeciwieństwie do dokumentów, są niewiarygodni. Każdy nosi w sobie swoją wersję, często zasadniczo niezgodną z ustaleniami badaczy”.
Tuż przed końcem pisania tych wspomnień, siedzieliśmy w czwórkę przyjaciół, związanych wspólną biografią: Mirosław Malcharek, Marcel Novek, Wojciech Janiszewski i ja, w małej kawiarence na Starówce. Mówiłem o książce i pytałem stereotypowo: „czy pamiętacie…?” Pamiętali. Każdy co innego. Dodawali szczegóły, o których nie miałem pojęcia, bo mnie przy tym nie było. Miałem za sobą lekturę kalendarium znaczących w najnowszej historii miesięcy, stąd mogłem się przekonać, jak zawodna jest pamięć świadków. Mamy skłonność logicznego szeregowania faktów, podczas gdy historia ignoruje logikę. Gorzej, gdy wspomnienia dotyczą spraw intymnych, które trudno dopasować do daty.
Dzienniki intymne też nie mówią całej prawdy. Nie przez zapomnienie, z rozmysłem. Są często alibi wobec potomnych. Może Dąbrowska, może Nałkowska piszą prawdę o sobie, ale wtedy przykro to czytać. Ekshibicjonizm zawstydza.


Pamiętam zmianę, jaka dokonała się w „Tygodniku Kulturalnym”, wtedy w 1988/1989. Przez ten czas to było na pewno najlepsze pismo kulturalne w Polsce.
Ach, taki tekst to jak jaki świeży powiew. Uwagi o PSL mistrzowskie. Ale nie tylko. Wszystko jest tak jak było. Nawet jeśli mnie przy tym nie było, to jednak pamiętam. Kościelni dzisiejsi bohaterowie wtedy też byli cicho, a właściwie to ich nie było. Właśnie ci są dzisiaj najgłośniejsi. Może coś zagłuszają?